Arsene Wenger ma oczywiście rację. A przynajmniej ma ją, kiedy mówi, że nie sposób zestawiać jednego słabszego roku, kiedy to ostatecznie okazuje się, że jego drużyna zakończy sezon w tabeli za Tottenhamem, z dwudziestoma laty, kiedy rywale z północnego Londynu nie byli w stanie jej przeskoczyć. Problem w tym, że ów słabszy rok nie zdarzył się w połowie tamtych dwudziestu, tylko przyszedł po nich i wiele wskazuje na to, że powrotu do złotej ery już nie będzie, a derby kończone porażką wydarzać się będą znacznie częściej.
Wczorajszy mecz na White Hart Lane mówi o tym wyraźniej niż fatalna passa Arsenalu sprzed kilku tygodni, zwieńczona naprawdę kompromitującą porażką z Crystal Palace. Niby bowiem można by powiedzieć, że przeciwko drużynie Mauricio Pochettino piłkarze Wengera nie grali aż tak źle, jak przeciwko zespołowi Sama Allardyce’a (skądinąd po meczu na Selhurst Park zdarzyły się im trzy zwycięstwa; jedno po świetnym meczu w półfinale Pucharu Anglii nad Manchesterem City); że przez długie minuty Tottenham miał problemy, zwłaszcza kiedy próbował rozpoczynać swoje akcje rozegraniem przez bramkarza i obrońców – naciskani przez Kanonierów, gubili się wówczas, tracili piłkę (szansa Ramseya w pierwszej połowie przydarzyła się po takiej stracie) bądź zmuszani byli do dalekich wykopów. Z drugiej strony: wszystko zawaliło się, jak tylko Tottenham strzelił pierwszego gola. Kolejny kwadrans, z błyskawicznym drugim golem i kaskadą następnych okazji, udaremnionych przez świetnie broniącego Petra Cecha (dziewięć interwencji: żaden bramkarz Arsenalu nie miał tyle w meczu Premier League od 2003 roku) i decyzją sędziego o niepodyktowaniu drugiego karnego, tym razem za rękę Sancheza, był najdobitniejszą moim zdaniem ilustracją, że w Arsenalu naprawdę czas na zmiany.