Archiwum autora: michalokonski

Czy Raheem Sterling ma prawo być zmęczony

Najciekawsza w nomen omen wymęczonym zwycięstwie nad Estonią okazała się nieobecność w wyjściowym składzie Anglików Raheema Sterlinga. Roy Hodgson, krytykowany za kiepską postawę swoich podopiecznych, poinformował, że piłkarz, który teoretycznie mógłby rozkręcić ich grę, wyznał mu, iż czuje się zbyt zmęczony, by wystąpić w Tallinie. Na wieść o deklaracji młodego zawodnika Liverpoolu w portalach społecznościowych i mediach odezwał się chór oburzonych wujów. Co to właściwie znaczy: narzekać na zmęczenie w tym wieku i w tej fazie sezonu – grzmieli np. Alan Shearer, Stan Collymore czy Robbie Savage. Kiedy reprezentuje się ojczyznę, nie można być zmęczonym. Czy przypadkiem nie chodzi o interes klubu, któremu w lidze wiedzie się średnio, a który stracił już w trakcie poprzedniej przerwy na kadrę Daniela Sturridge’a? A poza tym łatwo mu mówić, świetnie zarabiającemu gnojkowi, bo przecież żaden z nas, żeby nie wiem jak był zmęczony, nie może sobie pozwolić na powiedzenie czegoś podobnego swojemu szefowi. Dziennikarz „Daily Telegraph” zestawił skrzydłowego Liverpoolu z odbywającym służbę wojskową obrońcą reprezentacji Estonii Arturem Pikkiem, który po meczu miał wrócić do koszar; Shearer poszedł dalej, mówiąc o idących do pracy na szóstą angielskich robotnikach…

Rzecz w tym, że wszystkie te „argumenty” są bałamutne. Po pierwsze, warto wiedzieć, że w poprzednim sezonie Sterling był, obok Luke’a Shawa, najczęściej grającym nastolatkiem w Premier League (Shaw skądinąd, który podobnie jak Sterling pojechał z reprezentacją Anglii na mundial, zaraz po powrocie do klubu złapał kontuzję i przez miesiąc nie grał). Na mistrzostwach świata zawodnik Liverpoolu wystąpił we wszystkich trzech meczach Anglików, wakacje miał krótkie, a w rozpoczętym dopiero co sezonie grał w każdym spotkaniu swojej drużyny, łącznie z dwugodzinnym występem w Pucharze Ligi (Brendan Rodgers raz próbował dać mu odpocząć, w meczu z Aston Villą, ale w świetle niepomyślnych wydarzeń na boisku zmienił decyzję po niecałych 30 minutach). Mamy połowę października, a liczba minut spędzonych przez Sterlinga na boisku już jest równa tej, którą w poprzednim sezonie osiągał dopiero w grudniu.

Co jednak ważniejsze: wraz z liczbą minut rośnie presja nakładanych na młodego piłkarza oczekiwań – także dzięki świetnemu występowi na mistrzostwach świata przeciw Włochom. O tym, że w ślad za taką presją (w ślad za zwiększającymi się nieustannie wymaganiami zarówno rodaków, jak kibiców Liverpoolu, inwestujących w młodzieńca uczucia rezerwowane wcześniej dla Luisa Suareza…) może iść wypalenie, zaczęli już mówić na przykładzie Sterlinga psychologowie. Nawet nie sięgając po język naukowy wypada skonstatować, że na wczesnym etapie kariery piłkarze wkładają w grę więcej energii: że nie umieją dysponować siłami tak rozsądnie jak rutyniarze, że w większym stopniu zjada ich trema, że mogą też bardziej niż starsi zawodnicy stresować się gorszymi wynikami swojego klubu. O ile pamiętam, zarówno Leo Messi jak Cristiano Ronaldo w wieku 19 lat grali w swoich drużynach rzadziej niż Sterling. O ile pamiętam, intensywnie eksploatowany na wczesnym etapie kariery Michael Owen przygasł niedługo po skończeniu 25 lat. A w związku z tym nie dziwię się, że np. Gary Lineker broni Sterlinga, wspominając, że sam wiele razy czuł się zmęczony, zwłaszcza w trakcie sezonów pomundialowych (co dedykuję części krytyków mojego ostatniego tekstu na Sport.pl, gdzie wspomniałem, że także reprezentanci Niemiec narzekają na pomundialowy brak świeżości; przy okazji można pod tym kątem przeanalizować również postawę Holendrów w dzisiejszym meczu z Islandią).

Pytanie zresztą: co lepsze? Grać mimo wszystko, ryzykować kontuzje i narażać się na falę szydery od tych samych oburzonych wujów w związku ze słabszą formą? A może zachować się rozsądnie i odpowiedzialnie: przyznać najpierw przed samym sobą, a potem w zaufaniu przed trenerem, że nadszedł moment na chwilę odpoczynku? Nie miejmy złudzeń: na chwilę, bo dłuższe zejście z tej karuzeli jest niemożliwe, już za moment wraca liga i Liga Mistrzów, a Sterling zdążył się już zorientować, ile od niego zależy…

Tylko czy takie rozsądne zachowanie można pogodzić z przyjętym powszechnie wizerunkiem piłkarza? Sprawa jest, jak widać, ryzykowna: piłkarz ma być twardy i męski, ma być maczo, a to oznacza również, że nie ma prawa do zmęczenia, a takie kwestie jak wypalenie albo depresja są w jego świecie tematami tabu. Zresztą nie tylko w jego świecie. Jak wielu z nas umie powiedzieć sobie i swoim partnerom, jeśli nie swoim szefom czy podwładnym, że musimy trochę zwolnić, że lepiej by było, żebyśmy nie brali na siebie jeszcze tego zadania czy obowiązku, nie wsiadali za kierownicę, nie pędzili przed siebie na łeb na szyję, i co tam jeszcze robimy w poczuciu obowiązku sprostania wymaganiom narzuconym przez kulturę, w jakiej nas wychowano?

Oczywiście idealnie byłoby w takich sytuacjach spotykać się ze zrozumieniem. W sprawie „afery zmęczeniowej” najbardziej irytuje fakt, że Roy Hodgson nie było wobec Sterlinga lojalny. Że nie miał odwagi wziąć na siebie medialnych krytyk; że nie osłonił chłopaka, nie powiedział czegoś w stylu „uznałem, że grał ostatnio zbyt wiele i że lepiej dla niego i dla nas, żeby trochę odsapnął”, tylko zepchnął odpowiedzialność na samego piłkarza. Mocno się obawiam, że lekcja, jaką wyniosą z tej historii Raheem Sterling i jemu podobni, brzmi: masz zacisnąć zęby i – jak koń w „Folwarku zwierzęcym” – pracować jeszcze więcej.

Mourinho-Wenger, czyli znów to samo

Nic tutaj nie było naprawdę niespodziewane, chyba nawet to, że Arsene Wenger stracił nerwy w konfrontacji z Jose Mourinho. Po pierwsze, trener Kanonierów od dawna kiepsko radzi sobie z emocjami w trakcie meczów. Po drugie, menedżer Chelsea wielokrotnie potrafił zaleźć mu za skórę – ich drużyny grały ze sobą po raz dwunasty, a Wenger nie wygrał ani razu. Po trzecie, wszyscy pamiętamy, jak zakończyło się marcowe spotkanie między tymi dwoma drużynami.

Podtekstów było rzecz jasna więcej: mecz Fabregasa przeciwko dawnym kolegom i dawnemu trenerowi przychodzi na myśl jako pierwszy, kolejny to dobrze udokumentowane (i jakże różne od analogicznych wyników Chelsea) problemy Arsenalu z ogrywaniem drużyn z absolutnej czołówki; komentator „Daily Telegraph” napisał, że Wenger powinien, zamiast popychaniem Mourinho, zająć się zepchnięciem z drogi drużyn blokujących mu drogę na szczyt. To podtekst najważniejszy, z którego Arsene Wenger musiał zdawać sobie sprawę i być może dlatego ta przepychanka: jeśli pamiętacie awanturę po jednym z meczów Barcelona-Real, kiedy Jose Mourinho wkładał palec do oka Tito Vilanovy, wiecie, że po przemoc fizyczną sięga w takich sytuacjach ten, kto tak naprawdę czuje się słabszy. Otóż tak właśnie: mimo inwestycji, jakich dokonał tego lata, ze sprowadzeniem Alexisa Sancheza z Barcelony na pierwszym miejscu, Wenger wie, że dystans między Arsenalem a Chelsea wcale się nie zmniejsza.

Oczywiście trudno nie zauważyć, że tym razem Kanonierzy nie zaczynali meczu w sposób równie otwarty jak wiosną. Początek spotkania upływał pod znakiem dobrej organizacji gry obronnej gości, w którą angażowali się nie tylko Wilshere i Flamini, ale także Cazorla i Sanchez; potem był uraz Thibauta Courtois  (przepisy mające chronić piłkarzy przed konsekwencjami kontuzji głów, z takim rozgłosem wprowadzane przed rozpoczęciem sezonu, ewidentnie nie działają, skoro bramkarzowi Chelsea pozwolono pozostać na boisku mimo krwawiącego ucha, niepokojące były również pogłoski o przedłużającym się oczekiwaniu na odjazd karetki ze stadionu) i wspomniane przepychanki między trenerami. Z punktu widzenia Kanonierów wszystko było w porządku do 27. minuty, kiedy błysk geniuszu Hazarda i spóźnienie Kościelnego zsumowały się w rzut karny, wykorzystany przez belgijskiego skrzydłowego. Gdyby obrońca Arsenalu wyleciał przy okazji z boiska, nikt by się pewnie nie zdziwił, podobnie jak gdyby ta sama kara spotkała Caluma Chambersa za faul na Schürllem (Anglik miał już wtedy żółtą kartkę). Młody obrońca Arsenalu ma generalnie udany początek sezonu, zwłaszcza że przed jego rozpoczęciem był typowany raczej na rezerwowego, ale pięć żółtych kartek w siedmiu meczach Premier League oznacza dyskwalifikację już na początku października… Nie lubię pisać o sędziowskich błędach, ale ręka Fabregasa w drugiej połowie również nie daje o sobie zapomnieć (choć i tak wpadką kolejki było podyktowanie jedenastki dla WBA na Anfield za faul Lovrena na Berahino, który miał miejsce przed polem karnym Liverpoolu).

Diego Costa tym razem był mniej widoczny. Po części dlatego, że był to jego trzeci mecz w ciągu tygodnia, po części ze względu na skuteczną długo opiekę obrońców Arsenalu. Różnica między Hiszpanem a napastnikami, jakich Jose Mourinho miał do dyspozycji przed wakacjami polega jednak na tym, że o ile Torres czy Demba Ba potrzebowali po pięć sytuacji, żeby którąś zamienić na bramkę (a i tak nie zawsze się udawało…), Coście wystarcza jedna. Przy jego dziewiątej (sic!) bramce w sezonie, po raz siódmy asystował Fabregas, a jeśli jesteśmy przy statystykach: Arsenal nie oddał na bramkę Chelsea ani jednego celnego strzału i po siedmiu kolejkach traci do lidera już dziewięć punktów…

fabregasozilPatrząc na Fabregasa nie sposób było nie myśleć o Ozilu, zwłaszcza że Wenger przyznawał przed meczem, iż jego dawny podopieczny chciał wrócić na Emirates, tylko jego miejsce w drużynie było już zajęte. Niemiec znów wypadł słabo – zobaczcie zresztą sami, jak wygląda porównanie gry obu piłkarzy z pierwszej godziny gry. Wszystkie atuty były po stronie pomocników Chelsea: błyskotliwość dryblingu Hazarda, wizjonerskie podanie Fabregasa, nawet chętnie walczący o odbiór piłki Oscar mógł się podobać.

W sumie więc: dla Arsenalu jeszcze jeden mecz do zapomnienia. Gdybym był Kanonierem, najbardziej cieszyłoby mnie to, że sędzia widział agresywne zachowanie Arsene’a Wengera, a w związku z tym menedżera mojego klubu nie czeka dodatkowa kara ze strony Football Association. Pewnie zresztą fakt, że w końcu publicznie zachował się gorzej od Mourinho boli go bardziej niż jakakolwiek dyskwalifikacja.

Arsenal-Tottenham, remisowe satysfakcje

1. A teraz spróbujcie być przez chwilę szczerzy i przyznajcie: to nieprawda, że w derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby wygrać i pognębić największego rywala. W derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby rywal was nie pognębił. Tego boicie się najbardziej (życie kibica wszak ufundowane jest na lęku, temat, który stale tu badamy…), więc choć w waszych marzeniach pojawia się, owszem, zdobycie mistrzostwa kraju na boisku tamtych albo odrobienie w drugiej połowie dwubramkowej straty z pierwszych 45 minut i sensacyjne w tych okolicznościach zwycięstwo, tak naprawdę wolicie nie przeżywać podobnych uniesień zbyt często. Remis w sam raz pozwala zachować równowagę.

Co do mnie, odkryłem tę prawidłowość tak dawno, że zacząłem unikać oglądania meczów derbowych. Opisywałem już wyprawę na Turbacz, odbywaną za kadencji Andre Villas-Boasa, gdy gol Adebayora pozwolił objąć prowadzenie na Emirates, potem napastnik ten wyleciał z czerwoną kartą, Kanonierzy zaczęli strzelać bramki, AVB dokonał odważnych zmian, gra na kilkanaście minut się wyrównała, Tottenham strzelił jeszcze jednego gola, ale ostatecznie skończyło się tak zwaną ambitną porażką, która przecież mimo ambicji nie boli ani trochę mniej. Od tamtej pory starałem się wymyślać sobie na czas meczów z Arsenalem najrozmaitsze zajęcia (wczoraj miał to być na przykład gruntowny reset akwarium), ale ostatecznie złamałem się: nie dość, że obejrzałem, to jeszcze obejrzałem z dziećmi, mimo iż poprzysiągłem sobie oszczędzać ich przed zbyt częstym konfrontowaniem się z prawdą, że tata kibicuje aż takim, jak mówią, „słabiakom”. Wystarczy, że widzieli, jak przegrywamy z West Bromwich.

 

2. Mauricio Pochettino też miał chwilowo dość ambitnych porażek: ustawił swoją drużynę defensywnie. Akcja, która przyniosła Tottenhamowi bramkę, była chyba jedynym przykładem mającego cechować jego podopiecznych wysokiego pressingu (Eriksen przycisnął Flaminiego na połowie gospodarzy, odebrał mu piłkę, którą przejął Lamela, błyskawicznie odgrywający do wychodzącego za plecy Gibbsa Chadliego, a Belg uderzył w długi róg bramki Szczęsnego) — poza tym Tottenham cofał się bardzo głęboko, oddawał Arsenalowi inicjatywę i czekał na okazje do kontry. Już w pierwszej połowie nadarzyło się ich z pięć, ale wtedy jeszcze uczestniczący w nich zawodnicy podejmowali złe decyzje: niecelnie podawali bądź strzelali.

KaboulArsenalPochettino trafił wreszcie ze składem: na środku obrony zabrakło będącego królem chaosu Chirichesa (zastąpił go Vertonghen i od razu Kaboul poczuł się pewniej: nowy kapitan Tottenhamu od kilku sezonów nie grał tak dobrze, jak wczoraj), po prawej stronie biegał Kyle Naughton, dla którego jest to bardziej naturalna pozycja niż dla Erika Diera (bramki, które strzelił Dier w dwóch pierwszych meczach, zapewniły mu miejsce w wyjściowej jedenastce, ale widać było, że jako prawy obrońca nie czuje się komfortowo i to jego błąd dał  karnego Liverpoolowi). Poprawę gry obronnej Tottenhamu widać było zwłaszcza przy stałych fragmentach gry; tak chwalony Lloris poza świetną rzeczywiście interwencją po główce Mertesackera, bronił raczej rutynowo; Rose, Vertonghen, Kaboul, Naughton, a przed nimi Capoue – tu naprawdę nie było do kogo się przyczepić.

 

3. Najciekawszy był jednak ligowy debiut klubowego wychowanka, 23-letniego już Ryana Masona, który sześć lat po wejściu z ławki podczas meczu o Puchar UEFA z Nijmegen otrzymał wreszcie szansę od pierwszej minuty. Historia Masona jest trochę podobna do losów Androsa Townsenda — i można ją czytać zarazem jako pochwałę systemu wypożyczeń. Przez wszystkie te lata wszechstronny Mason (w młodzieżówce Tottenhamu grywał w ataku, w sezonie 2008/09 strzelając 29 goli w 31 meczach, generalnie uważany jest za ofensywnego pomocnika, ale bywa ustawiany także jako pomocnik defensywny) próbował pokazać się kolejnym trenerom podczas kolejnych okresów przygotowawczych, potem zaś tułał się po wypożyczeniach.

Napisałem „można ją czytać jako pochwałę systemu wypożyczeń”, bo nie wszyscy chłopcy wychowywani w cieplarnianych warunkach akademii zespołu Premier League potrafią odnaleźć się w szatni zespołu drugiej czy trzeciej ligi, o ubogim hoteliku, gdzie trzeba wypożyczać garnek do gotowania makaronu, nie wspominając. Niejeden talent tu przepadł, podczas gdy w macierzystym zespole na miejsce, które mógłby zająć, sprowadzano za grube miliony jakiegoś przeciętniaka z zagranicy.

Podobnie jak Townsend (a także Caulker czy Obika), Ryan Mason spędził wiele miesięcy w Yeovil, a w poprzednim sezonie miał bardzo udany epizod w Swindon. Podczas tegorocznych wakacji, kiedy część piłkarzy odpoczywała jeszcze po mundialu, pojechał z Tottenhamem na tournée do Kanady i USA – i był jednym z najlepszych w drużynie. A że wcześniej miał u Pochettino czystą kartę, wydawało się jasne, że dostanie szansę; gdyby nie kontuzja, debiutowałby w Premier League pewnie już w sierpniu, a tak dopiero wejście z ławki we wtorkowym meczu Pucharu Ligi z Nottingham Forest – i gol, który odmienił losy tamtego meczu – otworzyło mu drogę do występu w derbach Londynu.

 

4. U takich trenerów jak Mauricio Pochettino przepustką do składu jest nie tyle indywidualny talent, co zdolność adaptowania się do wymagań trenera. Oto, dlaczego swoją szansę w tak ważnym spotkaniu otrzymują Mason czy Capoue, a nie o ileż efektowniejsi, wydawałoby się, a w dodatku opromienieni sławą występów na mundialu Dembele czy Paulinho. Oto, dlaczego z przodu wciąż gra Chadli, a pierwszym rezerwowym jest Lennon, Andros Townsend zaś nadal czeka w odwodzie. O talencie Chadliego do gry pozycyjnej pisał wczoraj Michael Cox, zestawiając go z innym nieefektownym, ale niezbędnym dla systemu Barcelony graczem – Pedro Rodriguezem. Że Belg ma słabe punkty, zobaczyliśmy już w pierwszej połowie, kiedy zepsuł najlepszą okazję dla Tottenhamu, będąc już przed Szczęsnym i uderzając obok bramki (wtedy szarżował z lewej strony i musiał uderzać słabszą, lewą nogą), ale obsesjonaci taktyki zauważyliby w tym miejscu, że od wykończenia ważniejszy był sam fakt, że Chadli wiedział, w którym momencie znaleźć się w którym miejscu. O niebo błyskotliwszy Townsend zapewne nie miałby problemów z trafieniem już przy pierwszej okazji, ale pytany przez dziennikarzy, dlaczego siedzi na ławce, mówi, że trener oczekuje od niego lepszego czytania gry i że trochę czasu upłynie, zanim w pełni się przystosuje.

Kluczem do sukcesu w derbach była bowiem właśnie dyscyplina taktyczna. Każdy z piłkarzy wiedział, co robi, ograniczając Kanonierom przestrzeń między liniami obrony i ataku (okazję do rozegrania z pierwszej piłki, w trójkącie, gospodarze mieli bodaj tylko raz). Jak to ujął Ian Macintosh, z frazy „Arsenal zdominował posiadanie piłki, nie stwarzając klarownych sytuacji bramkowych”, każdy dziennikarz opisujący tę drużynę, powinien zrobić sobie skrót klawiszowy. Ramsey, Oxlade-Chamberlain i Wilshere operowali w tej samej strefie, pogłębiając panującą tam ciasnotę, a kiedy jeszcze schodził tam Welbeck – w polu karnym nie było już nikogo.

Zauważcie: dopiero po wejściu Sancheza zaczęło się kotłować na lewym skrzydle Arsenalu (na prawym skądinąd bardzo dobrze radził sobie odważnie wchodzący pod pole karne Tottenhamu Calum Chambers), a sytuacja, w której Oxlade-Chamberlain wyrównał, była chyba pierwszą, w której po złym wybiciu Lameli Sanchez ściągnął na siebie dwóch gospodarzy, oddał piłkę przed pole karne do Cazorli, po którego dośrodkowaniu-strzale, odbitym przez Kaboula, na piątym metrze znalazło się czterech Kanonierów, Vertongen skupił się na Welbecku, który komicznie skiksował, a Rose na wszelki wypadek znalazł się na linii bramkowej i strzelec gola był już kompletnie niepilnowany. Wcześniej, że pozwolę sobie na tę ryzykowną frazę, w grze Arsenalu niemal nie było penetracji.

 

5. Remis w derbach, jakkolwiek (patrz pierwszy akapit) w gruncie rzeczy satysfakcjonuje obie strony, nie jest bynajmniej przełomowy. Arsenal, choć nadal pozostaje niepokonany w Premier League i choć kolejny raz potrafił odrobić straty w końcówce, stracił kolejnych kontuzjowanych i wciąż ma problem z przekładaniem przewagi na gole.

Nic jednak nie wskazuje na to, żeby Tottenham przestał mieć analogiczny kłopot. Wczorajsze derby oglądało się trochę podobnie, jak ubiegłotygodniowy mecz Tottenham-WBA – tym razem cofnięte i kontrujące Koguty wystąpiły w roli ekipy z West Midlands. Mecze, w których piłkarze Pochettino będą mogli pozwolić sobie na grę z kontry, pozostaną jednak rzadkością, podobnie jak — obawiam się — mecze, w których wysoki pressing będzie się Kogutom udawał w stopniu satysfakcjonującym ich trenera. Kluczem może tu być na razie rozczarowujący w tym sezonie Christian Eriksen: na forach kibiców Tottenhamu forma Duńczyka jest dyskutowana równie intensywnie, jak postawa Ozila na forach fanów Arsenalu; być może także w meczach, podczas których drużyna z White Hart Lane ma kontratakować, bardziej przydatny byłby Soldado niż Adebayor.

 

6. Najważniejsze jednak zostawię na koniec: remis na Emirates nie powinien przesłaniać prawdy o tym, że dystans między dwiema drużynami z północnego Londynu znów jest  ogromny. Czasy, w których dziennikarze na początku każdego sezonu wróżyli zmianę hierarchii, a w kombinowanych jedenastkach, które układali przed derbami, więcej było piłkarzy Tottenhamu, należą do przeszłości. Pamiętacie zapewne, jak Andre Villas-Boas mówił po derbowym zwycięstwie, że rywale są na „negatywnej spirali w dół”, jego podopieczni zaś spoglądają do góry. I co? I nie ma już Villas-Boasa, tak samo jak nie ma Bale’a, Modricia czy van der Vaarta (wszyscy oni przykładali rękę do nielicznych derbowych sukcesów), a Vertonghen mówi, że nie podpisze nowego kontraktu. To Arsenal kupuje Sancheza z Barcelony czy Ozila z Realu i choć możemy się zżymać na Wengera, że nadmiaru ofensywnych pomocników nie równoważy graczami dbającymi o defensywę, zakupy te pokazują, po której stronie północnego Londynu są dziś pieniądze i siła przyciągania najlepszych.

Francuski menedżer, analizując tę kwestię przed meczem, podstawową różnicę między Arsenalem i Tottenhamem widział w przychodach ze stadionu, przynoszących jego klubowi, bagatela, o 60 milionów funtów więcej rocznie (a wypada doliczyć premie za grę w Lidze Mistrzów). Zanim tę różnicę uda się zniwelować, minie jeszcze kilka dobrych lat; niewykluczone zresztą, że Chelsea i Liverpool przebudują swoje obiekty szybciej. Jakkolwiek jest mi więc przyjemnie, żeśmy w sobotę nie przegrali, nie mam wielkich złudzeń: także w tym sezonie to Wy, siostry i bracia w północnolondyńskim wirusie lokujący swe uczucia na Emirates, będziecie się śmiali ostatni.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea zaczął się jak każdy inny dzień i nic nie wskazywało na to, że skończy się nadzwyczajnie. Wstałem rano i zanim zabrałem dzieci do muzeum (co wbrew pozorom ma dla piłkarskiej opowieści znaczenie, bo muzeum leży niedaleko stadionu i dzieci po raz pierwszy w życiu usłyszały, w jakim narzeczu mogą witać ich miasto przyjeżdżający ze stolicy sympatycy sportu, na naszych oczach konwojowani przez kilkanaście wozów policyjnych), obejrzałem powtórkę meczu Aston Villi z Arsenalem. Obejrzałem i pomyślałem, że gdybym nie pisał o tym w kółko (ostatnio po meczu Ligi Mistrzów w Dortmundzie), kolejny raz rozpisałbym się pewnie o Özilu: o tym, ile daje Arsenalowi zarezerwowanie niemieckiemu rozgrywającemu centralnej pozycji i jak fajnie wygląda wtedy jego współpraca ze schodzącym do skrzydeł Welbeckiem. Czy Arsene Wenger odkrył wreszcie Amerykę, czy zmiana spowodowana była wyłącznie tym, że dać odpocząć Jackowi Wilshere’owi, zobaczymy, ale pierwszy w tym sezonie gol i asysta dostarczają mocnych argumentów, żeby nie marnować Niemca przy linii bocznej. „On woli grać w środku, ale potrafię wymienić pewnie z dziesięciu moich piłkarzy, którzy mogliby powiedzieć to samo” – mówi o Özilu Arsene Wenger, a ja słuchając tych słów jeszcze raz zastanawiam się nad sensem kupowania ofensywnych środkowych pomocników, żeby wystawiać ich na skrzydle (przy niekupowaniu defensywnych pomocników…). Inna sprawa, że i podczas meczu z AV zobaczyliśmy tę twarz Arsenalu, która w ostatecznym rozrachunku przeszkadza Kanonierom osiągać sukcesy na miarę rzeczywistych ambicji fanów. Bezsensowne kilkudziesięciometrowe podanie Ramseya w tył i w poprzek boiska, w zamierzeniu zapewne efektowne i dowodzące technicznego kunsztu, było dramatycznie niecelne i przyniosło Aston Villi aut w pobliżu pola karnego gości. Podobnie jeden z wykopów Szczęsnego, prosto pod nogi Delpha: niemal identyczne przypadki analizowali przed tygodniem Jamie Carragher i Gary Neville w „Monday Night Football”, i za każdym razem chodziło o koncentrację.

Oczywiście jako kibic innej drużyny z północnego Londynu słabe mam w ten niedzielny wieczór papiery do krytykowania Arsenalu. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był bowiem dniem jednego z najgorszych występów Tottenhamu od czasów schyłkowego Villas-Boasa (za Sherwooda również spuszczano nam lanie, ale wówczas grzeszyliśmy głównie taktyczną naiwnością, nie brakiem pasji). Intensywny, wysoki pressing? Błyskawiczne tempo rozgrywania akcji? Raczą państwo żartować: raczej przekonanie, że w starciu z drużyną zamykającą tabelę bramki strzelą się same, a im dalej w mecz, tym mniej pomysłów na rozmontowanie szyków stacjonującego na własnej połowie rywala. Tylko jeden celny strzał na bramkę w trakcie całego spotkania, gol stracony ze stałego fragmentu gry, rozkojarzony Chiriches w obronie, mnóstwo niedokładności i trybuny letargiczne równie przerażająco jak piłkarze – doprawdy, wolałbym już, żeby mój klub przegrywał tak jak Everton z Crystal Palace (kolejne niespodziewane zdarzenie dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea…), owszem – nawet jeśli, jak Tim Howard i nieasekurujący go obrońcy, popełniając proste błędy, to przynajmniej wkładając wiele serca w próbę odrobienia strat, a w pierwszej połowie pokazując dużo więcej ochoty do gry, niż Tottenham w trakcie całych 90 minut.

Klęsk i nadzwyczajnych zdarzeń podczas dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, było dużo więcej. Zaraz jak tylko wyszliśmy z muzeum, a sympatycy sportu ze stolicy gramolili się już do przydzielonego im sektora, w Leicester zaczynał się mecz gospodarzy z Manchesterem United. To, co wydarzyło się w trakcie pierwszej połowy – asysta Falcao przy bramce van Persiego, cudowne, porównywalne jakością z wczorajszym trafieniem Jelavicia dla Hull, uderzenie di Marii – zdawało się mówić, że Czerwone Diabły są już we właściwym rytmie, jednak nie: podczas drugiej połowy ujrzeliśmy znów Moyesowskie upiory, niezdolne do bronienia, ale też do utrzymania się przy piłce. To pierwsze można jakoś zrozumieć, w kontekście kontuzji Evansa i czerwonej kartki Blacketta, drugie – znacznie trudniej, zwłaszcza gdy się pamięta, że przed czwartą bramką dla Leicester piłkę na rzecz de Laeta stracił Juan Mata. W tym sensie Louis van Gaal ma rację, uchylając się od rozmowy na temat sędziowskich błędów: Rojo czy Rafael dawali się ogrywać także bez nich.

Zaiste: dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był to dziwny dzień. Jeżeli istniał sposób na rozmontowanie maszyny Jose Mourinho, wcześniej tak konsekwentnie uniemożliwiającej grę mistrzów Anglii, że na myśl przychodził jedynie popis taktycznego kunsztu trenera Chelsea, zademonstrowany na tym stadionie przed rokiem, to musiał on mieć charakter – jak powiedział po meczu Mourinho – nie taktyczny, tylko „emocjonalny”. Mógł sobie Manuel Pellegrini mówić o „mentalności małej drużyny” i zestawiać defensywną postawę Chelsea z postawą Stoke, ale dowodzi to raczej jego bezradności. Wyjątkowemu lepiej się tak łatwo nie podkładać: przekręcanie imienia czy nazwiska jest wprawdzie metodą, którą już stosował we Włoszech czy w Hiszpanii, można więc powiedzieć, że się powtarza, ale z „pana Pellegrino” niewątpliwie śmiał się ostatni.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, pozwala wyobrazić sobie rzeczy niewyobrażalne. Nawet taką, że Steven Gerrard, legenda, ikona i kapitan Liverpoolu, przestaje grać w wyjściowej jedenastce. Szukając sposobów na poprawę gry tej drużyny (poza ogarnięciem omylnej i słabo się komunikującej defensywy) i analizując statystyki meczu z West Hamem (liczby wślizgów, dryblingów, wykreowanych sytuacji), ławka dla Gerrarda wydaje się oczywistym rozwiązaniem.

Co poza tym? W osobnym tekście o Newcastle nie byłoby postulatu zwolnienia Pardew. Ulloa jako nowy Michu – oby ta eksplozja trwała dłużej niż jeden sezon. Niko Krajnczar, czyli u Redknappa starzejesz się wolniej. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był w gruncie rzeczy normalnym dniem w Premier League: wydarzyły się same rzeczy niepoczytalne i niespodziewane.

Wilshere, Costa, Lamela, di Maria

Po pierwsze Jack Wilshere, albowiem niewiele postaci w tych dniach podzieliło piłkarską Anglię równie intensywnie. Właściwie pomocnik Arsenalu budził emocje już wcześniej: wątpliwości, czy jego talent rozwija się w spodziewanym tempie pojawiały się od czasu powrotu po pierwszej poważnej kontuzji, z początku sezonu 2011/12. Czy jest wystarczająco zrównoważony i zmotywowany, by wspiąć się na szczyty, czy może raczej nadaje się na, ekhm, symbol klubu, w którym występuje: często zachwycający, ale niestety zawodzący w momentach, kiedy cel wydaje się na wyciągnięcie ręki? To nie do Wilshere’a należał ostatni rok w Arsenalu (choć wszyscy pamiętamy, jak rozpoczynał i wykańczał arcydzielną akcję bramkową w meczu z Norwich…), tylko do Aarona Ramseya. Ileż to razy czytaliśmy również, że pali po kątach papierosy, budząc irytację Wengera, albo wstydziliśmy się jakiegoś jego nieodpowiedzialnego gestu (np. podczas meczu z MC w grudniu 2013). Ileż razy dywagowaliśmy, gdzie właściwie powinien grać: o miejscu na „dziesiątce” od jakiegoś czasu nie ma już mowy, więc widywaliśmy go (w klubie) atakującego z lewej strony, a także (ostatnio w reprezentacji) stacjonującego przed linią obrony. „Problemem Wilshere’a jest Wilshere” – grzmiał Jamie Redknapp, a Paul Scholes apelował, by pomocnik Arsenalu odbył z Arsenem Wengerem fundamentalną rozmowe o przyszłości i wyborze jednego odpowiedniego miejsca na boisku.

Tu myślę, jest pies pogrzebany: jeśli czasem można było narzekać na jego temperament, to przecież nie na umiejętności, być może można było powiedzieć nawet, że ma ich zbyt wiele, skoro jest w stanie pełnić tak wiele ról. Ruch z piłką i bez piłki, zasięg podań, wyobraźnia, technika, ale też zdolność do wykańczania akcji, a jakby tego było mało – wślizgi, z którymi na ogół trafia, oraz (przynajmniej jeśli wierzyć Wengerowi) zdolności przywódcze… To pewnie również jeden z problemów ze znalezieniem miary w pisaniu o wciąż zaledwie 22-letnim pomocniku: liczba komplementów, jakimi został już obdarowany, i porównań, jakie usłyszał na swój temat: do Liama Brady’ego, do Glenna Hoddle’a, do Iniesty czy Xaviego (jeden z najlepszych meczów w karierze rozegrał wszak przeciw Barcelonie…).

Rzecz w tym, że chłopak nie jest typem defensywnego pomocnika, a jeśli już ma grać przed obrońcami, to lepiej czuje się jako zawodnik operujący między jednym a drugim polem karnym. Temat wałkowano przy okazji jego występu w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, gdzie widać było, że Wilshere – choć rzuca dobre piłki z głębi pola – ma problem z przerwaniem akcji rywala i ustawieniem się tak, żeby zaasekurować bocznych obrońców. Jeśli opowiadał dziennikarzom, że przed meczem angielski sztab wyposażył go w filmy szkoleniowe przedstawiające grę Mascherano i Pirlo, to trudno nie uznać, że próbował odrobić jedynie tę drugą lekcję…

Podczas meczu w Bazylei angielską drugą linię ustawiono w diament, a Wilshere był u jego podstawy (przed nim grali Henderson z Delphem, a u szczytu – Sterling). Na sobotnie spotkanie z MC Kanonierzy wyszli jednak w ustawieniu 4-2-3-1 i to, że Wilshere miał obok siebie uważającego na defensywę Flaminiego, umożliwiło mu częstsze wyjścia do przodu, a co za tym idzie – zdobycie gola i asysty. Dyskusja na jego temat szybko się nie zakończy, bo i w kadrze, i w klubie defensywnych pomocników nie ma zbyt wielu, ale po meczu z City wypadałoby skonkludować, przyznając poniekąd rację Scholesowi, że właśnie takiego Wilshere’a chciałoby się oglądać jak najczęściej: uczestniczącego w grze kombinacyjnej, przyspieszającego akcje, dynamicznie wdzierającego się w pole karne. Na grę z tyłu ma jeszcze czas.

Po drugie Diego Costa, albowiem takich statystyk Premier League dotąd nie notowała. Siedem goli w czterech meczach, z czego niemal wszystkie zdobyte z najbliższej odległości: Chelsea ma w końcu lisa pola karnego i trudno się nie zastanawiać, co by było, gdyby w zeszłym sezonie Jose Mourinho miał do dyspozycji napastnika o podobnym instynkcie. Oczywiście komplet zwycięstw tej drużyny na ligową inaugurację nie jest tylko zasługą urodzonego w Brazylii Hiszpana – nie sposób zapomnieć o podającym mu z równie imponującą regularnością koledze z reprezentacji, do świetnej formy wraca również Hazard. Jednak Mourinho ma rację, mówiąc, że Costa może być jego nowym Drogbą: jest nie tylko skuteczny, nie tylko haruje jak wół, ale imponuje siłą i zdolnością do wchodzenia w zwarcie z rywalam (pamiętacie odbijającego się od niego jak piłeczka Sigurdssona podczas przepychanki w murze w pierwszej połowie meczu ze Swansea?). Jest agresywny zarówno w walce o odbiór, kiedy zaczyna pressing, jak w walce o utrzymanie się przy piłce. „Budowaliśmy drużynę pod ten typ napastnika – tłumaczy menedżer Chelsea, komplementując zdobywcę hat-tricka – i właśnie dlatego w zimowym okienku transferowym nie chcieliśmy kupować nikogo innego. Woleliśmy zaczekać”.

Oczywiście zanim Costa się rozstrzelał, Swansea zdążyła na Stamford Bridge dać swoją lekcję futbolu, z zatrważającą z perspektywy kibiców Chelsea łatwością tworząc okazje do strzelenia większej liczby bramek. Patrzyło się na to fantastycznie: na organizującego grę Ki, na ruchliwych Gomisa i Routledge’a, na umiejętnie dozującego agresję Shelveya. Może gdyby pierwszy gol dla gospodarzy nie padł do szatni… Z drugiej strony już przeciwko Leicester Chelsea rozpoczynała mecz letargicznie, żeby rozkręcić się w drugiej połowie. Gra obronna będzie budzić wątpliwości jeszcze nieraz, ale co tam: zawsze jest nadzieja, że Costa strzeli więcej bramek niż rywale.

Po trzecie Erik Lamela, albowiem frajda z patrzenia, jak krótko prowadzi piłkę, jak drybluje i jak dogrywa kolegom, z meczu na mecz jest coraz większa – a przecież zanim zaczął czarować w spotkaniu z Sunderlandem zdobył piękną bramkę dla Argentyny w meczu z Niemcami. Duchy poprzedniego sezonu zostały ostatecznie wyegzorcyzmowane: Lamela na boiskach Premier League czuje się coraz swobodniej, a co mnie osobiście cieszy najbardziej (i pozwala zestawiać z innym błyskotliwym technikiem, który zadomawia się w północnym Londynie – Alexisem Sanchezem) – na tańcu z piłką nie kończy, bo po stracie walczy o odbiór jak przystało na członka drużyny Mauricio Pochettino. O tym, że Tottenham stracił komplet punktów z Sunderlandem zdecydowały dwa momenty gapiostwa, ale widać, że drużyna adaptuje się do oczekiwań nowego trenera: jest wysoki pressing, przyspieszenie po odbiorze, a kiedy rywal zdąży zastawić zasieki – swobodne utrzymywanie się przy piłce, wymienność pozycji piłkarzy grających za napastnikiem i nieustanne formowanie trójkątów do rozegrania z pierwszej piłki. Nie tylko Lamela, świetnym podaniem do wychodzącego sam na sam z Mannone Adebayora i kapitalnym strzałem z dystansu w poprzeczkę, zasłużył na asystę lub gola – na zwycięstwo zasłużyła cała drużyna.

A jednak nie. Nie napiszę po czwarte Angel di Maria, albowiem grający dziś z Manchesterem United QPR był tak żenująco słaby, że można go zestawiać jedynie z Newcastle, pobitym wczoraj przez Southampton. Inna sprawa, że i tak myślę, iż za osiem miesięcy wybiorą go piłkarzem roku.

PS Kosztowali mniej, a już się spłacili. Pelle i Ulloa.

Trenerze, ucz się angielskiego

1. Właściwie należałoby po prostu napisać odę do Premier League, darując sobie analizowanie czegokolwiek. Beniaminek, który – jak podawała prasa – od 1882 roku wydał na transfery 45 milionów funtów, remisuje z drużyną, która tylko w tym tygodniu wydała ich 74 miliony (sumuję kwoty, zapłacone za Angela di Marię i Daleya Blinda). Zespół z Walii, prowadzony przez debiutującego w roli menedżera byłego piłkarza (nienajwybitniejszego zresztą), z kompletem zwycięstw jest na drugim miejscu w tabeli, a o jego doskonałej dyspozycji stanowi zawodnik, któremu przez ostatnie dwa sezony przyglądałem się z narastającą przykrością. Gylfi Sigurdsson, bo o nim mowa, z golem i czterema asystami dla Swansea (tyle samo zapisał w 58 występach dla Tottenhamu), to mocny kandydat na piłkarza miesiąca. Pewnie przegra z Diego Costą, skoro jurorzy wszelkich plebiscytów tak kochają bramkostrzelnych napastników – tym bardziej więc wypada go wspomnieć. A skoro o Coście: Chelsea łoi Everton na Goodison Park, strzelając dwie bramki w ciągu pierwszych trzech minut, w sumie trafiając aż sześć razy, ale trzykrotnie samemu tracąc gole, więc Jose Mourinho biada po meczu, że cała praca defensywy na treningach poszła na marne. Manchester City, opromieniony poniedziałkowym laniem, jakie sprawił Liverpoolowi, wystawiając w końcu atak marzeń Aguero-Jovetić, ulega u siebie Stoke. Crystal Palace, wreszcie z nowym trenerem, ale takim, co to nie wróżymy mu sukcesu, ratuje remis w 95. minucie spotkania, podczas którego pada sześć bramek, strzelanie rozpoczyna w 29. sekundzie, a walczące z nim Newcastle najpierw dwukrotnie goni wynik, by w końcu oddać prowadzenie. Dodajmy jeszcze pierwsze zwycięstwo QPR, które tym razem nie zagrało trójką obrońców, dodajmy kolejną porażkę u siebie West Hamu – z Southamptonem, którego bohaterem został zdobywca dwóch bramek Morgan Schneiderlin, jeszcze paręnaście dni temu odmawiający treningów, by wymusić upragniony transfer. Dodajmy gole debiutantów, dodajmy głośne transfery (wspomniany di Maria czy Blind, ale także Balotelli), dodajmy spotkania z podtekstem (Lukaku i zdobywca bramki Eto’o przeciwko Chelsea, Mark Hughes biorący odwet na Manchesterze City)…

2. To tak pobieżnie, bo przecież można i trzeba szczegółowo. O Tottenhamie np. i o bolesnym zderzeniu Maurcio Pochettino z rzeczywistością. Być może dobrze to było wymyślone, być może nawet na przerwę można było schodzić remisując (Chadli zmarnował doskonałą okazję w końcówce pierwszej połowy: odpuszczony przez Gerrarda wyszedł przed obrońców i uderzył prosto w Mignoleta), ale ostatecznie wyszło bardzo po staremu: Tottenham przegrał po banalnych indywidualnych błędach, najpierw obrońców – z Kaboulem na czele, potem Diera, który sfaulował Allena w polu karnym (wiem: pomocnik Liverpoolu bez trudu mógł utrzymać się na nogach, jak później Adebayor w polu karnym gości, traktowany przez Lovrena nieporównanie ostrzej, ale to bez znaczenia; gdyby Dier cofnął rękę, dałby się wprawdzie wyminąć Allenowi, ale i tak zdążyłby zablokować dośrodkowanie), a w końcu Townsenda, który dał sobie odebrać piłkę przez Moreno, a następnie pozwolił lewemu obrońcy Liverpoolu na rajd, po którym padł trzeci gol. „Bardzo po staremu” napisałem, bo chwile, w których ukochany mój klub tracił gole (na początku spotkania, niemal natychmiast po rozpoczęciu drugiej połowy i bezpośrednio po podwójnej zmianie – w każdym z tych przypadków można się spodziewać, że echa trenerskich koncepcji powinny właśnie znaleźć odzwierciedlenie), przypominały te chwile z dziejów drużyny, o których w tym sezonie mieliśmy w końcu zapomnieć. Czy zżymamy się teraz, że kolejny raz daliśmy się nabrać? Odpowiedź jest skomplikowana, zważywszy na to, że o ile Mauricio Pochettino rozegrał ze swoim nowym zespołem dopiero trzeci mecz ligowy, to Brendan Rodgers rozpoczyna ze swoim trzeci sezon. Cierpliwość – cnota, której prezesowi Tottenhamu zawsze brakowało – jest kluczem do wdrożenia nowego systemu gry. To tak jak z wywiadami trenera, toczącego heroiczny bój z angielszczyzną na każdej konferencji prasowej: z czasem nauczymy się go rozumieć, a i on zacznie się lepiej komunikować. Nadal w to wierzymy.

3. Liverpool nie przypominał tej bezradnej drużyny, rozbijanej w poniedziałek przez Manchester City. Z drugą linią ustawioną w diament, ze znakomitym Sterlingiem u jego szczytu (powinien strzelić czwartego gola po indywidualnej akcji, którą otworzył sobie drogę do bramki), za plecami Balotellego i Sturridge’a, w ofensywie grał z imponującą płynnością, bazując na doskonałym ruchu bez piłki Sterlinga i Sturridge’a, podaniach bardzo dobrego od początku sezonu Hendersona i ciężkiej pracy w pressingu Balotellego. W walce o odbiór skuteczniejszy od gospodarzy, szybciej przechodzący z obrony do ataku, widzący przestrzeń za wysoko ustawioną linią obrony (zwłaszcza za plecami Rose’a i Diera) wyglądał na drużynę świetnie się rozumiejącą, a nie przechodzącą rzekomo bolesny (porównywany po poniedziałkowej porażce z tym, co spotkało Tottenham po odejściu Bale’a) okres przebudowy. Wiemy oczywiście, że jego obrona będzie popełniać błędy – popełniała i w tym meczu, kiedy Sakho i Lovren wychodzili do tej samej piłki, ale w odróżnieniu np. od defensywy QPR, której komplikowało życie więcej wchodzących w pole karne piłkarzy Tottenhamu, miała do pilnowania tylko Adebayora. O Balotellim wypada dodać tylko, że po raz pierwszy w życiu powierzono mu odpowiedzialność za krycie rywala przy rzutach rożnych; 9 kontaktów z piłką miał na własnej połowie, co wskazuje, że Brendan Rodgers ściągał go nie tylko po to, by strzelał bramki…

4. Ale tematem tygodnia pozostaje nieustannie Manchester United, pod Louisem van Gaalem wciąż bez zwycięstwa w Premier League, a na Turf Moor także bez gola. Odejdźcie od tego 3-5-2, wołają co poniektórzy, mamy już dość oglądania długich piłek, piłkarze wciąż nie rozumieją, o co w tym chodzi, cofnięci skrzydłowi Young i Valencia grają jak boczni obrońcy, którzy nie umieją bronić, środkowi obrońcy nie umieją rozpoczynać akcji celnym podaniem itp. itd. Niech van Persie gra z przodu, di Maria i Januzaj na skrzydłach, a Rooney pomiędzy nimi, streszczam wywód Henry’ego Wintera, który – co charakterystyczne – pomija Matę; rzecz w tym, że proponowane przez van Gaala ustawienie jako jedyne pozwala wystawiać wszystkich naraz, docelowo np. Blinda lub Herrerę obok Maty i di Marii, a Rooneya i van Persiego z przodu. Angel di Maria, jak pamiętamy z ubiegłego roku, jako grający po lewej stronie trzyosobowego środka pomocy może przenosić grę swojej drużyny na całkiem inne poziomy.

Trudno się oczywiście dziwić, że holenderski menedżer jest w tych dniach pod baczną obserwacją angielskich mediów – u niego wprawdzie do języka nikt się nie przyczepia, ale na temat rozumienia tradycji miejscowej piłki, ze szczególnym uwzględnieniem klubu, który prowadzi, zaczęto już przebąkiwać. Warto jednak zauważyć, że nadal korzysta z taryfy ulgowej; z podobnymi wynikami na inaugurację Premier League (dodajmy żenującą wpadkę w Pucharze Ligi) David Moyes zostałby zlinczowany. Dziennikarze oczekują poprawy, bo inwestycje w drużynę zaiste przekraczają skalą angielski horyzont – ale nie zawsze pamiętają, że poza di Marią żaden ze sprowadzonych tego lata piłkarzy w Burnley nie wystąpił, lista kontuzjowanych wciąż sięga dziesięciu, a jedenasty – Rojo – ma poważne kłopoty z uzyskaniem pozwolenia na pracę. Di Maria, Mata, Rooney, van Persie – tak, wygląda to imponująco, ale obok nich wciąż biegają Valencia, Evans, Blackett czy Young, a wejście z ławki Andersona pokazuje, że jak niewielkie są możliwości manewru w rezerwie.

Co do tego, że van Gaal odziedziczył skład mierny i niezbalansowany (słynne już cztery „dziewiątki” i pięć „dziesiątek”, o których mówił, przy braku klasowych skrzydłowych), zgadzamy się wszyscy. W świetle jego fantastycznego mundialu i dobrych wyników przedsezonowych sparingów spodziewaliśmy się jednak, że Holender porwie swoich podopiecznych tak, jak niegdyś Alex Ferguson, i że będą osiągać wyniki przekraczające ich rzeczywiste możliwości. Van Gaal jednak nie jest cudotwórcą. Pracuje nad systemem. Próbuje zmieniać przyzwyczajenia. Wdraża nowe metody. I robi zakupy z opóźnieniem, dając wcześniej szansę wykazania się tym, których odziedziczył po poprzednikach. Wiadomo, ile czasu zajęło mu sięgnięcie po mistrzostwo z Ajaksem i AZ Alkmaar; wiadomo też, jak kiepsko zaczynał sezon z Bayernem. Przed tygodniem polecałem wywiad Gary’ego Neville’a, dziś ku pokrzepieniu serc fani MU powinni przeczytać jego portret pióra Michiela de Hooga, który jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek wróżył, że Czerwone Diabły z początku będą przegrywać z teoretycznie słabszymi rywalami (patrz pierwsze zdanie punktu czwartego). Że fani MU zamieniliby najlepszą nawet lekturę na zwycięstwo z Burnley? Mój Boże, ja też wolałbym, żeby Pochettino szybciej zaczął mówić po angielsku.

Komu nie służy trójka obrońców

Dawno, bardzo dawno nie widziałem takiego Tottenhamu: grającego ofensywnie, z fantazją, szybko, na jeden kontakt, z dużą wymiennością pozycji operującej za Adebayorem trójki Chadli-Eriksen-Lamela, a kiedy akurat nie było miejsca na błyskawiczne rozegranie – cierpliwie utrzymującego się przy piłce.

spursgoalPrzy pierwszym golu wyglądało to trochę jak Borussia Dortmund: odbiór w środkowej strefie, błyskawiczne podanie Bentaleba do przodu, Adebayor odgrywający do Chadliego, który pięknie przyjmuje piłkę na pierś, by następnie delikatnie przerzucić ją nad bramkarzem. Drugi gol pada po rzucie rożnym: Lamela zagrywa na krótki słupek, który atakuje Dier, trochę w stylu Garetha Bale’a dwa sezony temu. Przed trzecią bramką (patrz obrazek) piłkarze Mauricio Pochettino utrzymują się przy piłce 140 sekund, wymieniając 48 podań – żeby w końcu Eriksen mógł jednym zagraniem otworzyć drogę Lameli, ten zaś w dryblingu uciec rywalom i dośrodkować na głowę Chadliego. Czwarty gol to kolejny szybki atak: naciskany Chadli utrzymuje piłkę przy linii bocznej, mniej więcej na środku boiska, po czym zagrywa ją w tempo do rozpędzonego Rose’a, który mając przed sobą mnóstwo wolnego miejsca odgrywa do lepiej ustawionego Adebayora. Inspirujące to przywołanie Borussii (nie mnie pierwszemu się skojarzyło), bo oprócz szybkości i siły, chodziło też o pressing. I o grę zespołową.

Oczywiście w dużej mierze Tottenham otrzymał to zwycięstwo na tacy. Ustawienie 3-5-2 kompletnie nie służyło Queens Park Rangers, zwłaszcza zmieniony w przerwie Richard Dunne miał kłopoty (już drugi mecz zresztą) z odnalezieniem się w nowym systemie, ale generalnie: cała linia obrony gubiła krycie, a podania za plecy cofniętych skrzydłowych przyniosły gospodarzom dużo więcej szans, niż potrafili wykorzystać. W środku pola piłkarze Redknappa kompletnie oddali inicjatywę, nawet nie próbując pressingu. „Jak gromada nieznajomych” – mówił potem 67-letni menedżer QPR, zwalniając dziennikarzy z wymyślania tytułów kapitalnym grepsem „Queens Park Strangers”, ale sam wprowadził dwóch nieznajomych do pierwszej jedenastki (debiutowali Isla i Fer; Vargas, który nie ma jeszcze pozwolenia na pracę, przyglądał się grze z trybun). Inna sprawa, że nawet mimo to QPR miał okazje: przy stanie 1:0 fatalnie spudłował Philips, który po długim podaniu od bramkarza był już przed Llorisem, niemal każdy rzut rożny Bartona kończył się na głowie któregoś z partnerów, w końcówce także Remy mógł strzelić honorowego gola. Organizacja gry w obronie i skuteczność w ataku: Harry Redknapp i wspierający go Glenn Hoddle mają co poprawiać.

Pisząc o Tottenhamie wypada zauważyć względną bierność klubu na rynku transferowym. Jasne: do zamknięcia okienka jeszcze tydzień, prezes Levy uaktywni się zapewne dopiero w trakcie ostatniej doby, już spekuluje się na temat sprowadzenia z MU niechcianego tam Danny’ego Welbecka, trwają również poszukiwania pasującego do strategii Pochettino środkowego obrońcy (Dawson, jako zbyt wolny, zostanie sprzedany do Hull). Ale jest jeszcze jeden dobry powód: postawa piłkarzy, których sprowadzono ubiegłego lata i którzy pod nowym trenerem wydają się rozkwitać. W przypadku Chadliego to wprawdzie jeden mecz, ale bez wątpienia najlepszy w historii występów Belga w Tottenhamie; nowego Lamelę oglądamy już od kilku tygodni. Dziś Argentyńczykowi brakowało jedynie gola: miał 2 asysty, jedno przedostatnie podanie, 6 dryblingów, 3 wślizgi, 2 przechwyty; we czwartek w Lidze Europejskiej jego dwie asysty po wejściu z ławki utatowały wynik. Jeśli dodać do tego dobry występ Capoue, nakrywającego czapką Fera i Bartona w środku pola, i fakt, że we czwartek w Lidze Europejskiej bramkę strzelił Soldado, jeśli wspomnieć konsekwentnie dobrą formę Eriksena (dziś z wolnego trafił w spojenie słupka z poprzeczką), tamte wyśmiewane powszechnie zakupy prezesa Levy’ego i dyrektora Baldiniego zaczynają wyglądać inaczej. Ale widać też, jakie znaczenie ma czas na adaptację i wspólnie przepracowany okres przygotowawczy.

Nie samym Tottenhamem człowiek żyje. Wczoraj obejrzałem, po pierwsze, jak Chelsea złamała ostatecznie opór dzielnego Leicester, po drugie zaś, jak zmiany Arsene’a Wengera pozwoliły odwrócić losy Arsenalu w meczu Evertonem, wydawałoby się wygranego już przez gospodarzy. Podczas spotkania na Goodison Park Olivier Giroud zastąpił Alexisa Sancheza już w przerwie, potem pojawili się również Joel Campbell i Santi Cazorla. Sanchez w ciągu pierwszych 45 minut nie miał ani jednego kontaktu z piłką w polu karnym Evertonu i zapewne eksperyment z jego grą na szpicy (a właściwie jako „fałszywa dziewiątka”, bo często się cofał, szukając rozegrania z kolegami i licząc na to, że to oni będą atakować z głębi pola) nie będzie na razie powtarzany. Jeśli były gracz Barcelony gdzieś mógłby się przydać w tym meczu, to może na pozycji zajmowanej przez Alexa Oxlade-Chamberlaina, ustawionego po prawej i wyjątkowo nieskutecznego w swoich próbach zaskoczenia Tima Howarda; inna wątpliwość dotyczyłaby marnującego się po lewej Ozila, jeszcze inna – niedokładnego w grze do przodu i wciąż przesadzającego w walce o piłkę (faul na czerwoną kartkę) Wilshere’a.

Arsene Wenger, jak się rzekło, zdołał to wszystko naprawić: Cazorla, Giroud i robiący dodatkowy młyn Campbell mieli swój udział przy bramkach dla Kanonierów. Trochę oczywiście dopomógł fakt, że fenomenalny z początku Everton po raz drugi w tym sezonie przygasł w końcówce. Piłkarze Roberto Martineza włożyli w spotkanie mnóstwo energii: zwłaszcza boczni obrońcy biegali od jednego pola karnego do drugiego, będąc utrapieniem kryjących ich zawodników (Colemana przy pierwszej bramce odpuścił Ozil). Drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego, ale jeszcze zanim sędzia się pomylił, akcja pokazała, z jaką łatwością Lukaku jest w stanie przepchnąć się i prześcignąć Mertesackera i Chambersa, znów pozostawionych w zasadzie bez asekuracji.

A propos zmian: czytałem tu i ówdzie pretensje do Martineza o to, że nie trzymał Lukaku do końca spotkania, ale przecież wszyscy widzieliśmy, że najdroższy piłkarz Evertonu schodził bez buta, a potem na ławce obłożono mu stopę lodem – podobno i tak zagrał na własną odpowiedzialność, nie będąc jeszcze w pełni sił po poprzednim urazie. O ile zresztą eksperyment z Sanchezem na szpicy nie bardzo się Wengerowi powiódł, to sprowadzenie Lukaku na skrzydło przyniosło efekty: Monreal miał z nim potężne kłopoty, a tymczasem Naismith mógł inteligentnie operować przed dwójką stoperów. I jeszcze o zmianach: gdyby w pierwszej fazie meczu po kontuzji nie zszedł Pienaar, Roberto Martinez miałby więcej możliwości manewru w końcówce, zapewne mógłby zareagować na odzyskiwanie przez Arsenal inicjatywy.

Co do Chelsea, zaczęła niespodziewanie kiepsko. Mourinho narzekał na lenistwo swoich zawodników, ale być może była to kwestia koncentracji w starciu z niewątpliwie słabszym rywalem. Liczba prostych strat gospodarzy zdumiewała, nawet jeśli piłkarze Leicester nie zamierzali ułatwiać im zadania, cofając się głęboko, trafiając ze wślizgami i czyhając na okazję do szybkich wyjść, zwłaszcza prawym skrzydłem, gdzie grał Algierczyk Mahrez. Właściwie historię tego spotkania można zacząć pisać dopiero w drugiej połowie – zresztą od akcji, która powinna przynieść prowadzenie gościom: Nugent był sam na sam z Courtois, ale trafił w nogi wychodzącego bramkarza (nikt już nie tęskni za Czechem, szkoda…). Ale można by również zacząć nieco wcześniej, od 46. minuty, kiedy – wyraźnie na skutek instrukcji Jose Mourinho w przerwie – Branislav Ivanović zaczął grać znacznie wyżej. To Serb asystował przy golu Diego Costy, a wcześniej sam miał okazje, głową i po uderzeniu zza pola karnego, w obu przypadkach obronione przez Kaspara Schmeichela. Później Chelsea grało się już łatwiej, a zmęczeni i przybici zawodnicy beniaminka odpuścili krycie Hazarda, co przyniosło faworytom drugą bramkę. Gdyby nie Tottenham, już byliby liderem, ale spokojna głowa: jeszcze nim będą. Ci, co widzieli także poniedziałkowy mecz z Burnley, wiedzą, jaki potencjał tkwi w tej drużynie po wzmocnieniu przez Costę (dwa gole) i Fabregasa (dwie asysty). Z meczu na mecz może być tylko lepiej.

Oczywiście to ostatnie zdanie powtarzają sobie również fani Manchesteru United, który, szczerze mówiąc, szczęśliwie zremisował dziś na Stadium of Light. Może być tylko lepiej, bo Louis van Gaal nadrobi stracony czas na rynku transferowym (oprócz di Marii sprowadzi pewnie jeszcze kogoś, Rojo już się w klubie pojawił), wyleczy kontuzjowanych (zwłaszcza w defensywie, gdzie po Rafaelu, Evansie, Shawie wyleciał właśnie Smalling, i w drugiej linii, gdzie niezdrowi są Carrick, Herrera i Fellaini), a z czasem nauczy swoich piłkarzy grać w nowym systemie – przede wszystkim cofniętych skrzydłowych, Valencię (van Aanholt robił z nim, co chciał) i Younga (miał podobne problemy z Buckleyem), sądząc po dzisiejszych błędach z trudem adaptujących się do tej pozycji. Zanim to nastąpi, fani United mogą pocieszyć się lekturą kapitalnej rozmowy Gary’ego Neville’a z ich nowym trenerem, i tym, że dawni ulubieńcy – Wes Brown i John O’Shea trzymają się całkiem nieźle.

Gdyby sezon zaczął się za tydzień

Z pustego, jak się okazuje, tylko Ferguson potrafił nalać. Nie. Zdanie, jakkolwiek efektowne, nie jest prawdziwe. Po pierwsze, Manchester United, jaki prowadził Szkot, nie był aż tak słaby, po drugie także ten van Gaala słaby nie jest, co udowadniał choćby w trakcie sparingów z Realem, Liverpoolem czy Valencią. Mając jednak dziewięciu zawodników pierwszego składu kontuzjowanych (w tym tych kluczowych, nie tylko van Persiego, ale także organizującego we wspomnianych sparingach grę trójki środkowych obrońców Evansa), wystawiając do gry ze sześciu piłkarzy, których nazwiska kojarzą się raczej z drużyną środka tabeli (Smalling), zespołem juniorskim (Blackett) czy klubem występującym w Championship (Lingaard), jedyne, co Holender mógł osiągnąć w tym meczu, to uświadomienie swoim pracodawcom, że kolejne zakupy są potrzebne od zaraz. Gdyby nie to, że porządnie obejrzałem przedsezonowe występy Czerwonych Diabłów, mógłbym naprawdę pomyśleć, że David Moyes nie został zwolniony, że jeden z najlepszych trenerów świata wcale się tu nie pojawił i że straszą nas nadal demony z minionego roku. Piłkarze gospodarzy w zasadzie nie stwarzali sytuacji podbramkowych, grając powoli i podając niedokładnie już na etapie wyprowadzania akcji przez obrońców. Sprowadzony za 24 miliony funtów Herrera nie pokazał nic, co miałoby nas przekonać, że jest piłkarzem lepszym od Fellainiego – jeśli wyczuliście w tym zdaniu ironię, to prawidłowo. Juan Mata, grający na swojej ulubionej pozycji za dwójką napastników, grał tak, jak Mourinho nie lubił. Niewidoczny Javier Hernandez został szybko zmieniony, a kiedy na boisku pojawił się Nani, ktoś ze zrozpaczonych fanów MU napisał, że jeśli portugalski skrzydłowy jest odpowiedzią, to nie chce wiedzieć, jak brzmiało pytanie. Dążąc do zmiany wyniku van Gaal próbował pójść na skróty, wracając do lepiej znanego piłkarzom ustawienia 4-4-2; problem w tym, że praca (jak pisał w przedmeczowym programie) z mózgami, a nie tylko z nogami zawodników drogi na skróty nie uznaje. Przerabianie zjadaczy chleba w anioły zwykle trochę mu zajmowało, co moglibyśmy przyjąć do wiadomości, gdyby po meczu nie narzekał, iż jego podopiecznych zjadły nerwy i dlatego podejmowali mnóstwo złych decyzji. Tego akurat trudno nie uznać za słabe wytłumaczenie: w końcu to jest Manchester United, bloody hell.

Nerwy z pewnością nie zjadły zawodników Swansea. Dobrze zorganizowani w obronie, kierowanej przez Ashleya Williamsa, z ruchliwą i pracowitą trójką Ki, Sigurdsson, Shelvey w środku pola oraz mocnym jak tur Bonym z przodu, pozwalali gospodarzom wymieniać piłkę z dala od bramki Fabiańskiego (w debiucie Polak był niemal bezrobotny), kiedy zaś ją odzyskiwali i błyskawiczny kontratak okazywał się niemożliwy, rozgrywali swoje akcje cierpliwie i odpowiedzialnie, nie ryzykując strat w miejscach newralgicznych: ich pierwszego gola poprzedziło rekordowe 29 podań. Zbyteczne dodawać, że piłkarzem meczu, z golem i asystą, był niejaki Gylfi Sigurdsson. Nie mógł tak w Tottenhamie?

Co do Tottenhamu, zwycięstwo w derbach z West Hamem było nadzwyczaj szczęśliwe. Nawet pomijając doskonałą sytuację Downinga, który w 87. minucie, po świetnym odegraniu z klepki Nolana, wyszedł sam na sam z Llorisem i tylko desperackie wyjście bramkarza uratowało gości; pomijając niewykorzystanego przez Noble’a karnego, do postawy obrońców Tottenhamu można było mieć mnóstwo zastrzeżeń. Naughton dość szybko wyleciał z czerwoną kartką, więc go zostawmy. Danny Rose ofiarnie pomagał kolegom w polu karnym, ale poza jego obrębem był zagubiony jak, hmm… jak napastnicy West Hamu – stąd ta nieprawdopodobna łatwość, z którą z prawej strony dośrodkowywał Downing. Para stoperów, zarówno ta wyjściowa – Dier i Kaboul, jak ta sklecona po czerwonej kartce – Kaboul i Capoue (ciekawe, że Dawson do końca pozostał na ławce, no ale może nie był jeszcze zdolny do gry po kontuzji…), regularnie dopuszczała gospodarzy do sytuacji strzeleckich. W drugiej połowie Kaboul pogubił się przy wyprowadzaniu piłki, co zakończyło się groźnym strzałem Noble’a, straty zdarzały się też Bentalebowi. Problem w tym, że West Ham psuł na potęgę: z ich osiemnastu strzałów celne były zaledwie cztery (w poprzednim sezonie Młoty też miały najgorszą średnią celnych uderzeń, na razie więc nie widać efektów pracy ich nowego trenera napastników Teddy’ego Sheringhama…), a mimo iż od 28. minuty goście grali w osłabieniu, Sam Allardyce do końca nie zdecydował się wprowadzić drugiego snajpera. Nie dajcie się zwieść opowieściom o waleczności Tottenhamu – to się fajnie pisze, skoro się udało, ale gdyby Noble nie spudłował z jedenastu metrów, skończyłoby się to tak, jak w poprzednim sezonie: wygraną West Hamu.

Rzecz również w tym, że nie oglądaliśmy wczoraj drużyny, którą Pochettino chciałby zbudować. Koguty, owszem, zaczęły nieźle, szybko zdobywając dużą przewagę w posiadaniu piłki, ale niewiele z tego posiadania wynikało: West Ham cofnął się na własną połowę, czyhając na okazje do kontr. Nie było osławionego pressingu, nie było intensywności, mało było prostopadłych podań i ruchu bez piłki; Lamela i Eriksen grali słabo (zwłaszcza ten drugi podawał zaskakująco nieprecyzyjnie, jak na to, do czego przyzwyczaił nas przed rokiem – może jednak nie powinien biegać z prawej strony?). Dopiero po czerwonej kartce Tottenham cofnął się, nie będąc już skazanym na mozół rozgrywania. W tym momencie Pochettino podjął rzeczywiście dobrą decyzję: nie zdjął z boiska żadnego z graczy ofensywnych i ustawił drużynę w formację 4-1-3-1: defensywny pomocnik Capoue przeszedł na środek obrony, a Dier trafił na prawą stronę, później z kolei Townsend wszedł za Lennona, Holtby za Lamelę i Kane za Adebayora – wszystkie te zmiany wniosły sporo ożywienia, żadna nie służyła bronieniu wyniku. To Harry Kane, 21-letni Anglik, który podpisał właśnie nowy, pięcioletni kontrakt z klubem, przytomnie asystował przy bramce Diera.

Patrząc na ten mecz – ale także na męczarnie Arsenalu z Crystal Palace i na składy, w jakich rozpoczynały dziś drużyny Liverpoolu i Manchesteru City, można by dojść do wniosku, że ten sezon rozpoczyna się za wcześnie. Że wciąż jeszcze spory procent piłkarzy, którzy uczestniczyli w mundialu, nie jest gotowy do gry, a i otwarte wciąż okienko transferowe zapowiada, że trenerzy niejedno jeszcze zamierzają zmienić. Na razie, sądząc po pierwszych meczach faworytów, niezmienne pozostały: wątpliwości, jakie budzą kompetencje Eda Woodwarda podczas poszukiwań i negocjacji transferowych MU, wpływ na swoje drużyny Aarona Ramseya i Davida Silvy, a także fakt, że Liverpool nie jest i nie był drużyną jednego piłkarza (czytaj: Luisa Suareza). Na Anfield Road porozbijany w trakcie tego okienka Southampton był wprawdzie dla gospodarzy równorzędnym rywalem, miał swoje szanse (na dwie minuty przed końcem Mignolet zbił na poprzeczkę uderzenie zostającego na razie w drużynie Schneiderlina), ale ostatecznie skapitulował wobec snajperskiego instynktu Sturridge’a i spokoju Sterlinga, który wykorzystał bajeczne, kilkudziesięciometrowe podanie Hendersona (zanim dograł do rozpędzonego kolegi, pomocnik Liverpoolu zdołał jeszcze wywalczyć piłkę w starciu ze Schneiderlinem). W ogóle podania do przodu piłkarzy Rodgersa (Gerrarda i Lovrena zwłaszcza), te prostopadłe, za linię obrony, w których celowali już przed rokiem, i te w poprzek boiska, pozwalające uruchomić bocznych obrońców, były jedną z ozdób meczu na Anfield; szkoda, że Johnsonowi kilka razy zabrakło refleksu lub umiejętności przyjęcia piłki, żeby lepiej je wykorzystać. Inna sprawa, że liczba tych zagrań wynikała z tego, że Liverpoolowi trudno było przebić się środkiem, który zdominowała trójka Schneiderlin, Davis i Wanyama.

Cóż jeszcze? Piękne gole Evertonu i piękna współpraca duetu Pienaar-Baines kontra dzielność i zorganizowanie Leicester. Niski blok (jakby powiedzieli eksperci od taktyki) Crystal Palace i kłopoty Arsenalu z jego sforsowaniem. Trójka obrońców, która pomogła Hull, i nie pomogła ani QPR, ani MU. Gole debiutantów: Diera i Ulloi. W końcu także: budzące szacunek przekonanie, że mistrz zaczął tam, gdzie skończył. Tyle razy myśleliśmy, iż Dżeko odejdzie, ale akcja, w której przyjął długie podanie Yayi Toure, a potem odegrał piłkę piętą do wbiegającego w pole karne Silvy, pokazała, że ani klub, ani sam piłkarz nie mają w tym odejściu najmniejszego interesu. A gol Aguero, klasa, którą pokazał po kilku zaledwie minutach, spędzonych na boisku… Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby tacy jak on (a także Özil, Mertesacker, w Tottenhamie Vertonghen…) byli już teraz gotowi do gry.

Przewodnik po Premier League, v. 14/15

Chcę to mieć z głowy, zanim rozpocznę rytualne zastrzeżenia: przed nami sezon Chelsea. Nie tylko dlatego, że już poprzedni miał należeć do Jose Mourinho, i naprawdę niewiele brakowało, by należał. Po pierwsze, wracając ubiegłego lata do Londynu Jose Mourinho deklarował wywalczenie mistrzostwa właśnie w drugim sezonie. Po drugie, porównując dziś kadrę Chelsea ze składami pozostałych drużyn nie widzę żadnej, która mogłaby jej zagrozić. Już przed rokiem Mourinho miał przecież do dyspozycji Hazarda w wielkiej formie, a obok niego przydatnych także w obronie Oscara i Williana, który ostatecznie wypchnął z tej drużyny nieodżałowanego Matę; miał Schürllego, któremu udany mundial może tylko pomóc w walce o częstsze występy w pierwszym składzie, a od stycznia miał również Maticia, o którym z typowym dla siebie nadmiarem entuzjazmu powiem, że wypełnia w tej drużynie dawną wyrwę po Makelele. Teraz ma także zdrowego w końcu van Ginkela, ma powracającego z wypożyczenia Courtois, zapewne najlepszego dziś obok Neuera bramkarza świata (a Czech to niby taki gorszy? w końcu do tej pory nie zostało powiedziane, który z nich rozpocznie sezon między słupkami, a który na ławce…), przede wszystkim zaś ma nowych na Stamford Bridge Fabregasa, Costę i Filipe Luisa. W jednym z wywiadów Fabregas opowiadał, jaką radość sprawia mu gra w środku pola – wszystko jedno, czy tuż przed linią obrony, czy tuż za napastnikami – i że Mourinho stwarza mu taką możliwość; a ubiegłosezonowe statystyki bramek strzelanych przez poszczególne drużyny po prostopadłych podaniach pokazują, jak wiele pod tym względem jest w Chelsea do poprawienia. Do prognozowania wyników sportowych nie ma to nic do rzeczy, ale na marginesie wypada zauważyć majstersztyk finansowy, jakim było sprzedanie Davida Luiza i Romelu Lukaku za kwoty umożliwiające sprowadzenie takiej trójki oraz jeszcze – niejako żeby zrównoważyć odejścia Lamparda, Cole’a czy Eto’o – sfinansowanie kontraktu Didiera Drogby. Mógł sobie przed rokiem mówić Mourinho o maleńkich źrebakach, jakimi rzekomo mieli być jego piłkarze, ale tym razem już oczu nam nie zamydli: ma świetnych bramkarzy, solidnych lub perspektywicznych (Zouma) obrońców, mocny, zdolny do zdominowania większości rywali środek pola, błyskotliwych skrzydłowych oraz silnego i skutecznego napastnika (liczbę mnogą w tym miejscu musiałem wykreślić na skutek kontuzji Drogby), zdolnego nie tylko do wykańczania akcji, ale współpracy/otrzymywania piłki od obrońców/uruchamiania podaniami atakujących z głębi pola kolegów. Wszystko to, połączone z niewątpliwym kunsztem trenera (pamiętacie, jak pozbawił Liverpool wszystkich atutów podczas kwietniowego meczu na Anfield?), składa się na mistrzostwo jako jazdę obowiązkową.

Mam nadzieję, że czytając te akapity, pamiętacie, iż mamy połowę sierpnia i jesteśmy miesiąc po mundialu: większość drużyn nie zakończyła jeszcze zakupów, w niejednej kluczowi zawodnicy po przedłużonych wakacjach nie rozegrali ani minuty w sparingach. Kontuzji nie przewidzisz, tak samo jak niektórych osłabień czy wzmocnień, które dotąd prasie się nie śniły, albo irracjonalnych zachowań co bardziej niecierpliwych prezesów i właścicieli, dziękujących ni stąd ni zowąd za pracę dotychczasowym menedżerom. W tę coroczną zabawę (piszę „Przewodnik po Premier League” ósmy raz) wpisane jest majowe nabijanie się z własnych sierpniowych przepowiedni. Kłopot tylko, że forma tekstu od początku zakłada ułożenie drużyn w tabelę, a ja poza mistrzostwem dla Chelsea nie tylko, że nie widzę oczywistego wicemistrza, to jeszcze nie widzę drużyny, która z wielkiej piątki (Chelsea, MC, MU, Arsenal, Liverpool) zakończy sezon poza miejscem dającym awans do Ligi Mistrzów. To, że wierzę, iż Arsenal i tym razem obroni miejsce w pierwszej czwórce, nie oznacza przecież, że ma zająć drugie miejsce. Czy mam obstawiać powrót w wielkim stylu Manchesteru United, zwłaszcza że klub ten z pewnością dokona jeszcze spektakularnych transferów? Ale jak świadczy o zarządzaniu nim przed Eda Woodwarda fakt, że w połowie sierpnia drużyna nie wygląda na skompletowaną? Louis van Gaal, który po mistrzostwach świata nie miał ani chwili wytchnienia, słusznie narzeka, że na razie ma pięć „dziewiątek” i cztery „dziesiątki”, a nie ma porządnych skrzydłowych, w obronie zaś sezon rozpocznie któryś z niezbyt doświadczonych młodzieńców (Blackett lub James). Mimo to sparingi zaczął od rozgromienia LA Galaxy 7:0, po którym to zwycięstwie przyszły wygrane nad Romą, Interem (w karnych po bezbramkowym remisie), Realem, Liverpoolem i Valencią. Inna sprawa, że nie były to mecze kawaleryjskich szarż, do jakich przyzwyczaił nas Ferguson: MU z trójką obrońców gra w sposób dużo bardziej wyrachowany. Tak, zdaję sobie sprawę, że przedsezonowy optymizm wśród fanów MU wiąże się głównie z osobą Louisa van Gaala. W książce „Why England Lose” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego przedstawiono wprawdzie naukowe wyliczenie, z którego wynika, że trener niemalże nie ma wpływu na miejsce, jakie drużyna zajmie ostatecznie w ligowej tabeli (za to wpływ księgowych wynosi aż 89 proc.) – ale przykład niedawnego szkoleniowca reprezentacji Holandii wydaje się mieścić na drugim końcu tej szali. Cytowałem już w przedsezonowym tekście dla „Gazety Wyborczej” zdanie trenera Czerwonych Diabłów, że skład, jaki odziedziczył po poprzedniku, był „złamany” – ale pierwszych kilkanaście dni jego pracy wydaje się wskazywać, że błyskawicznie go posklejał. „Twardziel”, jak mówi o nim z szacunkiem Wayne Rooney, arogant, jak pisze nieustannie trochę bojąca się już go prasa, ale przede wszystkim: gość, który wie, co robi, wszystkich kluczowych piłkarzy (wspomniany Rooney, Mata, van Persie…) ustawiając na odpowiadających im pozycjach i przydzielając im (opaska kapitańska dla Rooneya…) zadania odpowiadające ambicjom. Jeśli się widziało grę w sparingach takich Valencii czy Younga, trudno było nie przecierać oczu. Już teraz drużyna jest mocniejsza niż przed rokiem – przyszedł m.in. Herrera, fortunę wydano na młodego lewego obrońcę Shawa (który wszakże nie zagra przez pierwszy miesiąc, co tłumaczy spekulacje na temat Daleya Blinda), być może przyjdzie także Arturo Vidal – ale wciąż niewystarczająco mocna, by rywalizować z Chelsea albo z broniącymi tytułu sąsiadami. Wzmocnienia na pewno wymaga środek obrony, po odejściu Ferdinanda, a zwłaszcza Vidicia (Hummels wydaje się nierealny, może więc Marcos Rojo?), z pewnością także na pozycji cofniętego skrzydłowego przydałaby się większa rywalizacja, no i środek pomocy – przynajmniej do czasu przyjścia Vidala, bo Herrera chyba przez jakiś czas jeszcze będzie się adaptował do wymogów gry w Premier League, Carrick jest kontuzjowany, o zdrowie Fletchera drżymy, a wiarę w Cleverleya straciliśmy wiele miesięcy temu. Wyliczenie to oparte jest na milczącym założeniu, że van Gaal pozostanie przy grze trójką obrońców, bo jeśli marzyłby o jakimś wariancie ustawienia 4-3-3, również za nowymi atakującymi ze skrzydeł musiałby się zacząć rozglądać. Wypada dodać, że Manchesterowi nie grożą w tym sezonie przykrości podróży po Europie (widzieliśmy, jak skorzystał na tym Liverpool przed rokiem), efekt entuzjazmu po Moyesowskiej smucie niewątpliwie działa, pytanie jednak, na jak długo wystarczy – i jak zdrowie będzie dopisywać 31-letniemu już van Persiemu. W sumie: jestem przekonany, że van Gaal w Fergusonowskim stylu zjadaczy chleba w aniołów przerobi – tylko że jak we wszystkich klubach, w których pracował, nie stanie się to natychmiast. Ferguson porywał wolą zwyciężania, van Gaal chciałby jeszcze wpoić nowym podopiecznym trochę taktycznego abecadła. Ilu jest wśród nich piłkarzy równie uniwersalnych i inteligentnych jak Dirk Kuyt?

Wielu takich ma do dyspozycji Arsene Wenger. Zakupy, jakie robił tego lata Arsenal, były wreszcie na miarę ambicji fanów tego klubu, a przecież na Alexisie Sanchezie, Ospinie, Debuchym czy młodym Chambersie wcale nie skończył (kluczem jest, jak zwykle, dodanie zawodnika walczącego o odbiór piłki w środku pola – gdyby był to Khedira, rozmowa o wicemistrzostwie byłaby klarowniejsza). Szybkość i ruchliwość Sancheza zapowiada przyjemną odmianę w zestawieniu z Giroud, a przecież w sparingach dobrze wypadali także Joel Campbell i Yaya Sanogo („Arsene wie”, wypadało powiedzieć po raz kolejny, patrząc, jak młody Francuz strzelał i asystował przy bramkach kolegów). Po piłkarzach odchodzących – inaczej niż przed laty, gdy Kanonierów wykrwawiały odejścia Nasriego, Fabregasa czy van Persiego – nikt tu nie płacze; bądźmy szczerzy, forma Vermaelena z pierwszego okresu pobytu na Wyspach rozpłynęła się w londyńskiej mgle. Co ważniejsze: jest wreszcie nadzieja, że kontuzje Walcotta czy Ramseya albo kryzys formy Özila nie będą oznaczały końca świata (o zdrowie zawodników ma dbać nowy, ściągnięty z Niemiec, specjalista od przygotowania fizycznego, Shad Forsythe), jest prawdopodobieństwo, że z poprzedniego sezonu piłkarze zapamiętali lepiej smak triumfu w Pucharze Anglii niż gorycz pogromu z rąk Chelsea w tysięcznym meczu Arsene’a Wengera jako szkoleniowca tej drużyny. Zresztą poczucie sukcesu z majowego występu na Wembley utrwalili sobie dopiero co podczas meczu o Tarczę Wspólnoty, w którym Sanchez, Debuchy i Chambers sprawiali wrażenie, jakby od zawsze grali w tej drużynie, a ci, od których tak wiele będzie zależało – Ramsey i Wilshere – potrafili przeciwstawić się silnemu środkowi pola MC. 64-letni Francuz swojej filozofii nie zmieni, więc podobne wpadki jak z Chelsea będą mu się zdarzać, ale znowu ma zdolniejszych tej filozofii wyznawców.

Przykładem zdolności do rewidowania wyznawanego światopoglądu jest natomiast prowadzący Liverpool Brendan Rodgers, w porównaniu z innymi trenerami walczącej o mistrzostwo piątki wciąż jeszcze młodziak bez trofeów. W ciągu dwóch lat pracy na Anfield Rodgers pokazał, że jest szkoleniowcem wyczuwającym zmiany taktycznych trendów w światowym futbolu (od gry opartej na posiadaniu piłki przeszedł do zabójczych kontrataków, skutkujących gradem bramek; wcześnie zaczął też eksperymenty z trójką obrońców). Oczywiście stracił Suareza, a przykład ubiegłorocznych perypetii Tottenhamu po odejściu Bale’a wskazuje, że niełatwo zastąpić swojego najlepszego zawodnika. Po pierwsze jednak, nawet bez Urugwajczyka drużyna potrafiła sobie świetnie radzić (poprzedni sezon rozpoczynał z dzisięciomeczową dyskwalifikacją za ugryzienie Ivanovicia), po drugie, Rodgers swoją największą gwiazdę potrafił wykorzystywać jako równorzędnego partnera pozostałych, a nie – jak bywało w Tottenhamie: jedyne i ostateczne rozwiązanie (Suarez wymieniał się pozycjami ze Sterlingiem, Sturridgem czy Coutinho, asystując przy bramkach równie chętnie, jak je strzelając), po trzecie, tegoroczne zakupy Liverpoolu wydają się mniej chaotyczne od tamtych Tottenhamu: sprowadzając Lallanę, Markovicia i Lamberta do przednich formacji, Emre Cana do środka, a nade wszystko Lovrena i Moreno do obrony, Rodgers tłumaczył, że w Liverpoolu najpierw powstaje strategia, a potem realizuje się ją na rynku transferowym. Po czwarte wreszcie: ci, których miał do dyspozycji do tej pory, z jednym z ubiegłorocznych objawień Raheemem Sterlingiem oraz Danielem Sturridgem na czele, będą się nadal rozwijać, skoro już w czasach Swansea Rodgers pokazywał, że zostawia piłkarzy lepszych, niz zastał, a w Liverpoolu nawet Stevena Gerrarda adaptuje do nowej pozycji. Jeśli coś może skomplikować mu życie tym razem, to otwarcie kolejnego frontu, na którym musi się bić: drużyna, która przed rokiem zagrała zaledwie 43 mecze, dziś walczyć będzie także w Lidze Mistrzów – z drugiej strony po to właśnie te wszystkie zakupy, żeby skład wytrzymał, powiedzmy, 60 spotkań w sezonie.

Jak sobie poradzi Manchester City, teoretycznie dotknięty sankcjami UEFA za naruszenie reguł Finansowego Fair Play, ale potrafiący ograniczenia sprytnie obchodzić, czego dowodzi m.in. podpisanie kontraktu z niechcianym w Chelsea Frankiem Lampardem, który trafia tu – wypożyczony na pół roku – przez powiązany właścicielsko z MC New York City FC? Niezależnie od tego, że Manuel Pellegrini nie szalał na rynku transferowym, nadal ma najlepszy obok Chelsea skład w lidze, z Touré, Agüero, Dżeko, Joveticiem, Silvą, Kompanym, Fernandinho, Zabaletą czy Nasrim. Pierwszy z wymienionych ostatecznie pogodził się z klubem po kuriozalnej aferze związanej z niezłożonymi przez pracodawcę życzeniami urodzinowymi, i tak jak pozostali ma wiele do udowodnienia po mistrzostwach świata – zakończonych niedosytem bądź (jak w przypadku Nasriego) decyzją selekcjonera o pozostawieniu w domu. Za Manchesterem City przemawia względna stabilność wyjściowej jedenastki i najpotężniejsze w lidze nazwiska napastników, przeciw: niewielka rywalizacja w obronie, gdzie o tym, jak wiele zależy od kapitana Kompany’ego, przekonaliśmy się podczas meczu o Tarczę Wspólnoty; transfer Mangali z Porto nie rozwiąże tu chyba wszystkiego.

To jest ta piątka, między którą rozegra się wszystko, co najważniejsze, i spośród której jeden z klubów będzie w maju mówił o sezonie zakończonym klęską, dyskutował o przyszłości trenera itd. Trochę szkoda, że grupa pościgowa tak bardzo od niej odstaje – i budżetem, i, by tak rzec, zdolnością przyciągania gwiazd, i realnymi szansami na skrócenie dystansu. Oczywiście ten szósty, Everton, zrobił w ostatnim czasie wszystko, co może, by wrócić do gry: trafił z decyzją o nowym trenerze, przekonał Romelu Lukaku, że tu będzie mu lepiej niż na ławce w Chelsea i wydał na niego naprawdę gigantyczne pieniądze. W poprzednim sezonie zajął piąte miejsce i zdobył rekordową liczbę punktów w historii swoich występów w Premier League, grając przy tym wyjątkowo efektowną piłkę. Roberto Martinez, jeden z najjaśniejszych punktów na trenerskim firmamencie angielskiej ekstraklasy, zdołał nie tylko ściągnąć Lukaku, ale także zatrzymać Barry’ego, przedłużyć kontrakty z Colemanem, Stonesem, a nade wszystko Barkleyem, oraz ściągnąć Bośniaka Besicia. Ludzie chcą tu grać, chcą pracować dla Martineza, który o swojej pracy potrafi opowiadać tyleż barwnie, co trzeźwo (o najbardziej utalentowanym w zespole Barkleyu mówi, że wciąż musi walczyć o miejsce w wyjściowej jedenastce). Drużyna pod jego kierownictwem nie zatraciła żadnej z cech, charakteryzujących ją w ciągu 11-letniej pracy Davida Moyesa: piłkarze nadal grali z zaciętością i charakterem, i nadal dobrze się organizowali w defensywie (Tima Howarda, który wraca z mundialu w aurze bohatera, zabezpieczają Stones, Distin i Jagielka), ale zarazem stała się jedną z tych, które najdłużej utrzymują się przy piłce. Stabilizacja i zrównoważony rozwój – oto, co zdaje się od lat wyrażać strategię prezesa Billa Kenwrighta, i co Martinez wyraża wprost, mówiąc, że awans do Ligi Europejskiej był w ubiegłym roku aż nadto satysfakcjonujący, gdyż na Ligę Mistrzów zespół nie jest jeszcze przygotowany.

O Tottenhamie mógłbym, jak wiadomo, godzinami. Miejsca siódmego nie uznam za katastrofę, tylko za realne odzwierciedlenie możliwości, jakie ma obecnie ta drużyna. Oczywiście wierzę, że pod Mauricio Pochettino jej gra będzie wyglądała lepiej niż pod Sherwoodem, że wysoki pressing, że atrakcyjna, ofensywna piłka, że kreatywność wymieniających pozycje za plecami napastnika (raczej Adebayora niż Soldado) Lameli, Eriksena i Townsenda itd.; problem w tym, że podobnie jak w przypadku Evertonu – rywale odskoczyli za daleko. Jeśli fani Tottenhamu śnią jeszcze o Lidze Mistrzów, to chyba tylko dzięki możliwości, jaką daje od tego sezonu ewentualne zwycięstwo w Lidze Europejskiej – ale ile się trzeba nagrać, żeby ten cel osiągnąć… Z punktu widzenia klubowej strategii przygotowania do sezonu nie wyglądały dobrze: sparingów mało i, poza ostatnim z Schalke, o niewielkiej wartości sportowej. Aktywność na rynku transferowym bliska zeru. Trudno się domyślić, czy zatrudniony przed rokiem na posadzie dyrektora Franco Baldini jeszcze pracuje. Trudno nie pytać, na czym polega strategiczne partnerstwo z Realem Madryt, hucznie ogłaszane przy okazji transferu Modricia, skoro klubu w ciągu ostatnich miesięcy nie zaliczył żaden kastylijski młodzieniec. Trudno zrozumieć powrót do wyczekiwania na okazje w ostatnim dniu okienka. Nade wszystko: trudno pojąć kłopoty z nadmiarem zawodników, których nie sposób zarejestrować w dwudziestopięcioosobowym składzie, bo np. nie spełniają kryterium homegrown (zabawny paradoks: nawet kupując Erica Diera, reprezentanta angielskiej młodzieżówki, powiększono kategorię piłkarzy zagranicznych, bo Dier jako piłkarz wychowywał się w Portugalii). Są wprawdzie tacy, którzy widzą w panującym dotąd na White Hart Lane względnym transferowym bezruchu coś pozytywnego i mówią, że skład, który przeszedł taką rewolucję poprzedniego lata, został wreszcie ustabilizowany. Uwierzyłbym w to nawet, gdyby nie fakt, że do nowego stylu gry tej drużyny nie pasują występujący dotąd w niej obrońcy: Dawson jest zbyt wolny, Kaboul zbyt podatny na kontuzje, a Chiriches zbyt nierówny (pamiętamy z poprzedniego sezonu kilka jego fenomenalnych wślizgów – wszystkie były desperacką próbą naprawienia wcześniejszych błędów w ustawieniu). Z tego wszystkiego przekonuje tylko Vertonghen, pod warunkiem, że sam jest przekonany do gry w tej drużynie (w poprzednim sezonie co najmniej kilka razy nie był i, szczerze mówiąc, dziwię się trochę słysząc pogłoski, że ma podpisać nowy kontrakt) – trudno się dziwić spekulacjom o odejściu wszystkich wymienionych poprzednio i o przyjściu z Villareal rodaka Pochettino, Mateo Musacchio. Podsumowując: taktyczne koncepcje trenera kupuję, katastrofy tym razem nie będzie, nastawiam się na obejrzenie kilku niezłych meczów, na pokazanie się z dobrej strony kolejnych kilku wychowanków i oby wreszcie na czas spokojnego budowania.

Ósme miejsce, ale już dość daleko od tamtych, ma u mnie Newcastle. W poprzednich sezonach grali w kratkę, to ocierając się o europejskie puchary, to flirtując ze strefą spadkową. Po sezonie 2011/12 Alan Pardew był uznawany za trenera roku, w końcówce rozgrywek 2013/14 sami kibice Srok domagali się jego dymisji. Oczywiście nie były jego winą odejścia kluczowych zawodników, w pierwszym rzędzie Yohana Cabaye’a, z pewnością natomiast nie pomagał sobie niekontrolowanymi atakami agresji: pyskówką z Manuelem Pellegrinim czy próbą potraktowania z byka Davida Meylera z Hull. Tym razem jednak, po raz pierwszy od półtora roku, zyskał poważne wsparcie na rynku transferowym równie kontrowersyjnego jak on właściciela klubu, Mike’a Ashleya. Newcastle kupowało dużo i na oko nieźle, choć pytanie, czy nie za dużo z zagranicy (nie wszyscy adaptują się do wymagań Premier League w jednakowym tempie): z Montpellier przyszedł kolejny w tej drużynie reprezentant Francji Remy Cabella, z Feyenordu – kolejny reprezentant Holandii Daryl Janmaat (zastąpi Debuchy’ego), z Ajaxu – Siem de Jong, w którym Pardew widzi piłkarza na miarę Teddy’ego Sheringhama, z Sunderlandu Jack Colback; do tego dochodzą napastnicy Ayoze Pérez z Tenerife, Emmanuel Riviere z Monaco i Facundo Ferreyra z Szachtara Donieck. Ciekawy jest przypadek lewonożnego Colbacka, wychowanego na ulicach Newcastle, od dziecka zakochanego w tym klubie, więc wyjątkowo silnie zmotywowanego – on akurat przyszedł na zasadzie wolnego transferu. Doliczając tych, którzy Newcastle reprezentują już od jakiegoś czasu, z jednym z bohaterów mundialu Timem Krulem między słupkami – mamy tu naprawdę mocną ekipę. A że wszystkie okoliczności zewnętrzne zdają się świadczyć przeciwko nim, jakoś wierzę, że będzie lepiej niż ostatnio. Pardew, powiadają, osiąga najlepsze wyniki przyparty do muru.

W górnej połowie tabeli skończy sezon Stoke. To nasza największa ubiegłoroczna pomyłka, nie licząc typowania spadku Crystal Palace, bo spodziewaliśmy się, że pod Markiem Hughesem tę drużynę czeka raczej walka o utrzymanie w Premier League. Po niepowodzeniach, jakie Walijczyk poniósł w Fulham i QPR, wydawało się, że zastąpienie Tony’ego Pulisa, który pasował do tej drużyny jak wiatr do stadionu Brittannia, będzie misją niemożliwą – tymczasem radzi sobie równie dobrze jak poprzednik. Sprowadzenie z Barcelony Bojana Krkicia zapowiada utrzymanie trendu, który zaznaczył się już przed rokiem: zespół ma grać szybciej i ładniej niż w czasach Pulisa (wyobraźcie sobie ofensywny kwartet Arnautović-Krkić-Mame Diouf-Odemwingie), nastawiając się na kontry. W Stoke nikomu nie grało się łatwo, przed rokiem przekonywali się o tym np. Kanonierzy i Czerwone Diabły, ale co czyni pracę nowego menedżera tak ciekawą: okazuje się, że można wkładać kij w szprychy Arsenalu czy MU bez uciekania się do wyrzutów z autu Rory’ego Delapa, tylko zwyczajnie grając piłką po ziemi.

Dalej mamy jedną z drużyn, w których zmiana menedżera oznacza zatrzymanie się w rozwoju: Swansea pod Garym Monkiem nie mierzy już tak wysoko, jak w czasach Michaela Laudrupa, straciła też Michu, będącego w pierwszym sezonie po przyjściu na Wyspy objawieniem tej ligi, który jednakowoż ostatni rok borykał się z kontuzjami i nie był w stanie wrócić do dawnej formy (odeszło też kilku innych członków „hiszpańskiej kliki”, m.in. Chico Flores, który swego czasu wszedł w zwarcie z Monkiem na boisku treningowym). Ważniejsze więc, że został Bony (przynajmniej na razie: jeśli odejdzie, o dziesiąte miejsce może być trudno), i że na stare śmieci wrócił Sigurdsson, pasujący tu bardziej niż do celebryckiego Tottenhamu. Zamiana Vorma na Fabiańskiego nie będzie na niekorzyść (w ostatnich występach w Arsenalu Polak wypadał, moim zdaniem, pewniej od Szczęsnego), podobnie jak Pablo Hernandeza na Jeffersona Montero (szybki skrzydłowy był w trakcie mundialu jedną z jaśniejszych postaci w drużynie Ekwadoru). Styl Swansea zapewne się nie zmieni: Walijczycy pozostaną wśród drużyn najchętniej utrzymujących się przy piłce, Gomis z Lyonu wprowadzi trochę ruchu do ofensywy (niezależnie od tego, czy będzie grał z Bonym, czy tylko wchodził z ławki), w defensywie przyda się doświadczenie Ashleya Williamsa. Wieloletni prezes, Huw Jenkins, nie powinien spanikować, nawet jeśli pierwszy mecz sezonu – z Manchesterem United na Old Trafford – zakończy się pogromem.

Moje zaufanie budzi też Hull Steve’a Bruce’a, bez problemu utrzymujące się w Premier League i – dzięki występowi w finale Pucharu Anglii – próbujące swych sił w Lidze Europejskiej. Dawny stoper MU na rynku transferowym nie lubi ryzykować: zna angielski rynek od podszewki i potrafi ściągać do klubu zawodników sfrustrowanych siedzeniem na ławce w lepszych zespołach, albo takich, którzy wyróżniali się w drużynach spadkowiczów, albo wreszcie takich, którzy występowali dotąd w niższych ligach, a oni – otrzymawszy szansę, odpłacają za jego zaufanie z nawiązką. Do pierwszej kategorii należy wykupiony ostatecznie z Tottenhamu Livermore (wcześniej podobnie było z Huddlestonem), do drugiej – ściągnięty z Norwich Snodgrass, do trzeciej – Harry Macguire i zamierzający wreszcie wykazać się w ekstraklasie Tom Ince. Oczywiście w Hull obawiają się pieczenia dwóch mięs na jednym ruszcie: niedzielnych występów w Premier League i czwartkowych meczów w Lidze Europejskiej, ale Bruce w przypadku tych drugich pójdzie pewnie śladami Harry’ego Redknappa, dając grać głównie młodzieży. Angielski trener i angielski w trzonie skład, adaptowalny zarówno do gry trójką środkowych obrońców (co Bruce robił, podobnie jak Roberto Martinez, zanim stało się modne), jak w tradycyjnym 4-4-2, poradzi sobie po raz kolejny.

Po cudownej ucieczce przed spadkiem (7 punktów w meczach z MC, MU i Chelsea; City na Etihad uratowało remis w ostatniej chwili) dużo więcej spodziewam się po Sunderlandzie, zwłaszcza że zasilił go niespełniony w Manchesterze City Jack Rodwell (cenny partner, a w przypadku nieuchronnych dyskwalifikacji – zastępca Cattermole’a, z Chelsea udało się wyciągnąć młodego van Aanholta, a z Wigan – Jordi Gomeza. Jeszcze w Championship Gus Poyet wyrobił sobie markę świetnego, choć może nieco zbyt impulsywnego motywatora, ale w walce o utrzymanie pokazał również taktyczny nos i pragmatyzm – w jego przypadku gra trójką obrońców się nie sprawdziła, zapewnił więc ratunek Sunderlandowi w ustawieniu 4-5-1, czasem dzięki kontratakom, w których kluczową rolę odegrał fenomenalny wiosną Adam Johnson, ale także cierpliwie rozgrywając piłkę (odszukajcie w sieci bramkę Boriniego w meczu z MU i spróbujcie policzyć poprzedzające ją podania). Dobrze zarządzany, mający piękny duży stadion i frekwencję, jakiej wiele lepszych drużyn mogłoby mu pozazdrościć, Sunderland tym razem utrzyma się bez thrilllera.

Podobnie jak, mimo wszystko, Southampton, dla którego kibiców kończy się właśnie skrajnie trudne parę miesięcy. Jak zapowiadałem w styczniu, dymisja dyrektora Nicoli Cortese pociągnęła za sobą odejście trenera (Mauricio Pochettino, skuszonego przez Tottenham, zastąpił Ronald Koeman – moim zdaniem wcale nie jest oczywiste, czy Argentyńczyk przyjąłby ofertę z Londynu, gdyby na St. Mary’s Stadium nadal pracował jego zaufany partner), a w ślad za tym – wyprzedaż piłkarzy, niemającą sobie równych bodaj od czasów, kiedy czyniły to pogrążone w kłopotach finansowych Leeds i Portsmouth. Lallana, Shaw, Lambert, Lovren i Chambers – wszyscy sprzedani za blisko 92 miliony – mają wprawdzie zostać zastąpieni przez doskonałego w poprzednim sezonie w Feyenordzie Tadicia, Pellego i kolejnych zawodników (Boruca z bramki wygryza Forster z Celticu); władze klubu deklarują z całym zdecydowaniem, że to koniec wyprzedaży i taki np. Schneiderlin może się pożegnać z marzeniami o dołączeniu do byłego trenera w Tottenhamie (warto przy okazji powiedzieć, że odmawianie przez Francuza treningów i gry w sparingach nie skłania do tego, by gdziekolwiek witać go z otwartymi ramionami), ale mam wrażenie, że mleko już się rozlało. Niezależnie od tego, jak dobre wrażenie zrobił Ronald Koeman na nowych podopiecznych i jak dobre ma CV, ich morale zostało złamane falą odejść zawodników, którzy mieli być przyszłością tego klubu. O tak dobrym sezonie jak poprzedni (ósme miejsce w tabeli zespołu, który rozegrał dopiero dwa sezony od czasu powrotu do Premier League) można tylko marzyć, o szybkim zintegrowaniu przez Koemana tak gruntownie zmienionej drużyny – również. Zapewne: z taką kadrą i z takim zapleczem (od lat najlepsza w kraju akademia, która przed Lallaną czy Shawem wychowała Bale’a, Walcotta i Oxlade-Chamberlaina) nie grozi im spadek, ale o celach, które jawiły się na horyzoncie jeszcze późną wiosną trzeba zapomnieć. Jaką różnicę może zrobić kilka miesięcy w piłce, mógłbym napisać, że trudno o lepszy przykład, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni w Crystal Palace – wrócimy do tematu.

Nie wiem, jak wy, ale ja stęskniłem się z Harrym Redknappem w Premier League. Niedawne zatrudnienie Glenna Hoddle’a w roli wspierającego go trenera Queens Park Rangers może wprawdzie świadczyć nie tylko o tym, że Redknapp zamierza grać trójką obrońców (Hoddle w tym ustawieniu poprowadził reprezentację Anglii na udanym mundialu we Francji), ale i o tym, że może to być jego ostatni sezon i już rozmyśla o sukcesorze. Niezależnie od tego, co myśli o przyszłości, teraźniejszość zapowiada się nieźle: Ferdinand, Caulker i Onuoha rzeczywiście wydają się stworzeni, by stworzyć defensywny tercet, a wypożyczony z Juventusu Mauricio Isla – by występować w roli cofniętego skrzydłowego. W tej drużynie nadal trwa przebudowa, której wbrew powszechnemu stereotypowi nie wiążę z handlowym temperamentem menedżera: moim zdaniem kupowanie i sprzedawanie tak wielu zawodników w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy było częściowo wymuszone okolicznościami obiektywnymi (żeby obronić się przed spadkiem i żeby awansować, potrzebny jest personel), a częściowo faktem, że zespół, z którym Redknapp rozpoczynał pracę, był kompletnie zdemoralizowany: szatnia pełna wypalonych, ale doskonale zarabiających gwiazdek, z Bosingwą na czele, domagała się gruntownego wietrzenia. Dziś jest to już inna drużyna – i będzie grała inną piłkę, niż robiła to w Championship, gdzie wiele punktów zdobyła dzięki zwycięstwom skromnym, ale odnoszonym w meczach, w których kontrolowała grę, bijąc ligowe rekordy czasu przy piłce. W ekstraklasie już tak nie będzie, dlatego szczęśliwa gwiazda menedżera (pamiętamy okoliczności, w których wywalczył awans: w jakimś sensie kompletnie niezasłużenie, bo w finale play-off Derby grało o wiele lepiej) bardzo się jej przyda.

Pisząc o West Hamie wielu dziennikarzy tłumi pewnie ziewanie, opisując tę drużynę za pomocą kliszy o dośrodkowaniu ze skrzydła na głowę wysokiego napastnika. Sam Allardyce, rzecz jasna, zrobił wiele dla utrwalenia tego stereotypu, ale przecież z poprzedniego sezonu zapamiętaliśmy także surową lekcję, jakiej udzielił Andre Villasowi-Boasowi ustawieniem z „fałszywą dziewiątką” i zabójczymi podaniami za wysoką linię obrony. Nie mówiąc już o tej konferencji prasowej, podczas której klepał się po udach z zachwytu na wieść o tym, że sfrustrowany faktem, iż nie zdołał złamać oporu West Hamu, Jose Mourinho oskarża go o „dziewiętnastowieczny futbol”. Nie dajcie się zwieść: Allardyce potrafi czytać grę, jest otwarty na zmiany, w kwestii korzystania z ProZone był niemal pionierem, a jeśli nakazuje skrzydłowym nieustannie wrzucanie piłek w pole karne, to dlatego, że uważa, iż w wielu przypadkach tak jest najskuteczniej, zwłaszcza podczas walki o utrzymanie. Tym razem jednak „Wielki Sam” zaczyna sezon pod presją: zarząd i kibice domagają się gry atrakcyjniejszej dla oka; pozostanie przy „filozofii wrzutek” jest trudniejsze także z tego powodu, że przez kilka najbliższych miesięcy kontuzjowany będzie pierwszy drągal w zespole, Andy Carroll (moim zdaniem w West Hamie prosi się o zmianę nie tyle menedżera, co ekipy medycznej). Sezon w wyjściowej jedenastce rozpocznie zapewne Enner Valencia, zdobywca trzech bramek dla Ekwadoru na mundialu, silny, szybki i również potrafiący grać głową. Na Upton Park pojawia się Mauro Zarate, a także dwaj Senegalczycy, pomocnik Kouyate z Anderlechtu i napastnik Sakho z Metz. W sparingu z Sampdorią West Ham też grał trójką obrońców – i defensywa pozostanie jego silną stroną. Z domaganiem się przesadnej kreatywności wypada jednak uważać, żeby przyszłoroczne przenosiny z Upton Park na stadion olimpijski nie były równocześnie przenosinami do Championship. Cokolwiek mówić o obecnym menedżerze West Hamu – on nie wie, co to degradacja.

Skądinąd walka o utrzymanie może być w tym sezonie równie zacięta, co walka o mistrzostwo i Ligę Mistrzów. To, że wśród pięciu kandydatów do spadku umieszczam Crystal Palace, jest rzecz jasna efektem wydarzeń sprzed kilkudziesięciu godzin: nagłym odejściem z klubu (za porozumieniem stron, choć ta decyzja oznacza właśnie brak porozumienia) szkoleniowca, który jeszcze w maju uznany został za autora największego trenerskiego sukcesu w angielskiej ekstraklasie: wyprowadził murowanego spadkowicza (po jedenastu kolejkach tylko cztery punkty) na jedenaste miejsce, kreując nowe gwiazdy Premier League, ze świetnym defensywnym pomocnikiem Mile’em Jedinakiem na czele, albo pomagając odrodzić przygasłe wcześniej kariery (w pierwszym rzędzie Chamakha, ale także Camerona Jerome). Jeśli dobrze rozumiem, przez całe lato autor tego cudu, Tony Pulis, wykłócał się z władzami klubu, by pozwoliły mu na większą aktywność na rynku transferowym. Nic podobnego nie nastąpiło: poza mającym najlepsze lata kariery za sobą Hangelandem, Martinem Kellym i Fraizerem Campbellem, do poważnych wzmocnień nie doszło, a Pulis miał pewnie świadomość, że powtórka cudu jest w tej sytuacji niemożliwa (teolog powiedziałby zapewne, że powtórki cudów są niemożliwe z definicji…). To drugi po van Gaalu przypadek, w którym zmianie trenera przypisujemy tak wielki wpływ na losy drużyny: jeszcze parę dni temu większość angielskich dziennikarzy wróżyła Crystal Palace bezpieczne utrzymanie, a może nawet atak na pierwszą dziesiątkę, dziś autorzy tych samych proroctw umieszczają klub wśród spadkowiczów. Jaki straceniec przyjdzie na jego miejsce i czy będzie to np. Tim Sherwood – dużo ciekawsze jest pytanie, kto w trakcie sezonu zgłosi się z propozycją pracy do Tony’ego Pulisa.

Niewykluczone, że będzie to np. Aston Villa, nad której ligową przyszłością niebo jest pochmurne już któryś sezon z rzędu. W gruncie rzeczy przy chaosie, jaki panuje nad jego głową, Paul Lambert również dokonuje cudów utrzymując się w lidze. Właściciel przynoszącego straty klubu nie kryje, że chce go sprzedać, ale nie znajduje kupca, odszedł dyrektor wykonawczy, jedyne wzmocnienia drużyna zawdzięcza wolnym transferom – a zawodnicy, którzy przychodzą (Joe Cole, Kieran Richardson, Philippe Senderos), przypominają tamtych, którzy spuszczali z ligi QPR: bardziej zainteresowanych stanem konta, niż wypruwaniem sobie żył na boisku. Nie lepiej już byłoby nadal stawiać na głodną sukcesu i niezmanierowaną młodzież, przyuczajacą się u boku piłkarzy pamiętających jeszcze lepsze czasy tej drużyny: Agbonglahora, Benta albo (pytanie, czy zostanie na tonącym okręcie do końca kontraktu) Vlaara? Dobrą wiadomością dla fanów jest powierzenie posady asystenta Lamberta Royowi Keane’owi, ale jeszcze lepszą byłoby znalezienie inwestora, który przyniósłby nową nadzieję i nowe miliony funtów. Kryzys firmy tak zasłużonej dla angielskiej piłki jest w gruncie rzeczy bardzo smutny…

Z beniaminków, oprócz QPR, szanse na utrzymanie ma także Leicester – rewelacja ubiegłego sezonu Championship (27 zwycięstw, seria 23 meczów bez porażki, przekroczona bariera stu punktów w tabeli). Znamy takie drużyny z poprzednich lat: awansujące i szybko stające się dla wielu z nas „drużynami drugiego wyboru” – takimi, na które zawsze z przyjemnością patrzymy i którym staramy się kibicować, oczywiście jeśli nie grają przeciwko naszym. Tu i ówdzie porównuje się obecne Leicester Nigela Pearsona, generalnie młode i dynamiczne (choć latem wzmocnione doświadczonymi Upsonem i Albrightonem), z Southamptonem Mauricio Pochettino. W bramce mamy Kaspara Schmeichela (tak, tak, z tych Schmeichelów…), w obronie – mojego kandydata na rewelację rozgrywek, aż dziw, że ktoś go nie wykupił – Wesa Morgana, w pomocy mającego za sobą fantastyczny sezon Danny’ego Drinkwatera, w ataku pamiętanego przez niektórych z Norwich Davida Nugenta i sprowadzonego z Brighton Argentyńczyka Ulloę. Tak, wiem, nie powalają Was te nazwiska, ale powiadam Wam: nauczycie się ich na pamięć w ciągu najbliższych tygodni. Pytanie tylko, czy w Premier League drużyna beniaminka może grać w ustawieniu 4-4-2 bez lęku o kompletne oddanie inicjatywy w środku pola?

Oczywiście innym kandydatem na „drużynę drugiego wyboru” może być Burnley. Jak kilka sezonów temu Blackpool, a może jak samo Burnley, które przecież w Premier League występowało przed pięcioma laty, jest w ekstraklasie kopciuszkiem, drużyną bez gwiazd (najbardziej znane nazwisko nosi sprowadzony za darmo w WHU Matt Taylor), z maleńkim składem, i z trenerem, który choć nosi ksywę „rudy Mourinho”, to ma ona raczej wydźwięk ironiczny. Pracujący w tym klubie Wojciech Falenta opowiedziałby nam pewnie niejedno o poprzemysłowym mieście, z którego wszyscy wyjeżdżają i w którym klub jest jednym z najważniejszych wyznaczników tożsamości dla tych, którzy jeszcze zostali (żaden angielski klub nie ma równie imponującego stosunku średniej frekwencji na stadionie do liczby mieszkańców miasta). Byłaby to opowieść romantyczna, ale odwracająca uwagę od istoty rzeczy: Burnley ma drużynę wystarczająco dobrą, by walczyć w Championship. Na ekstraklasę jeszcze za wcześnie.

Tym razem nikt i nic nie uratuje West Bromwich Albion – a z pewnością nie uratuje tego klubu niesprawdzony w roli menedżera, choć ceniony jako trener Alan Irvine. Poprzedni sezon był koszmarny: drużyna pod Pepe Melem ledwo się uratowała; tym razem nie bardzo wiadomo, gdzie szukać nadziei. W transferach, np. Joleona Lescotta, z którym Irvine pracował w Evertonie? Jest ich jednak za mało, jak na odmianę oblicza drużyny, choć musi cieszyć fakt, że na boiskach Premier League pojawi się błyszczący na mundialu Kostarykanin Gamboa. Z Dynama Kijów przyszedł za imponującą kwotę 10 mln funtów Nigeryjczyk Iedye Brown, ale ile zajmie mu przyzwyczajenie się do gry na Wyspach? Lescott już jest kontuzjowany, w środku pola dramatycznie brakuje zawodników kreatywnych – doprawdy, mówienie o szansach WBA na utrzymanie, byłoby zaklinaniem rzeczywistości.

Cóż jeszcze? Zrobiło się bardziej pusto. Na sędziowską emeryturę przeszedł Howard Webb, po Bale’u odszedł Suarez, a gwiazdy mundialu – Kroos czy Rodriguez – nie przeniosły się na Wyspy. Może powinniśmy się pocieszać, że gwiazdy piłkarskie to może nie, ale trenerskie to już na pewno, i ekscytować się pojedynkiem van Gaal – Mourinho – Rodgers (dynastia, w której każdy szkolił poprzednika) lub rywalizacją Mourinho – Pellegrini lub Mourinho – Wenger. Fakt: pracują tu trenerskie gwiazdy, ale i to dalece nie wszystkie, bo Klopp, Guardiola, Simeone, Ancelotti czy Bielsa znaleźli zatrudnienie gdzie indziej. Bilety podrożały. Biednym (kibicom i klubom) wiatr w oczy. Gdyby mogło to być przedmiotem racjonalnych decyzji, może przerzucalibyśmy zainteresowanie na jakieś inne ligi, np. niemiecką. Ale że nie o racjonalnych decyzjach tu mówimy, tylko o współuzależnieniu, zapraszam na kolejny sezon blogowania o Premier League.

Arsenal z tarczą

Będę pierwszym, który zakrzyknie, że w gruncie rzeczy to był tylko sparing. Że dane, które przedstawia nieoceniony Stefan Szymanski, nie powinny skłaniać kibiców Kanonierów do hurraoptymizmu. Że City zagrało bez Aguero, Kompany’ego, Harta, Fernardinho, Demichelisa, Sagny, Negredo czy, ekhm, Lamparda, a Silva pojawił się dopiero – zresztą od razu poprawiając grę drużyny – w drugiej połowie. Poczyniwszy te zastrzeżenia muszę jednak zauważyć: w tym konkretnym meczu, jakiejkolwiek rangi by był, dobrze grała tylko jedna drużyna. Arsenal.

Arsene Wenger mógłby pewnie żartować, że z trofeami jego zespołu jest jak z londyńskimi autobusami: nie jeździły przez cholerne dziewięć lat, a teraz przyjechały w odstępie niecałego kwartału, w ostatnim meczu poprzedniego i w pierwszym rozpoczynającego się właśnie sezonu. Ważniejsza od trofeów była jednak postawa poszczególnych piłkarzy, na tle innych uczestniczących w sparingach w ten weekend zawodników Premier League (wyjąwszy może tych z Liverpoolu, którzy rozgromili Borussię 4:0) sprawiających wrażenie absolutnie gotowych do rozpoczęcia rozgrywek. Za wcześnie pewnie mówić o wpływie nowego guru od przygotowania fizycznego, podebranego reprezentacji Niemiec Shada Forsythe’a (fajny tekst o nim przeczytacie w „Guardianie”), bardziej chodzi o zbliżające się baraże o awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, ale lekkość, z jaką piłkarze Kanonierów operowali piłką, była imponująca.

Dobrze wypadli debiutanci: zarówno Alexis Sanchez, jak Debuchy i Chambers niemal niezauważalnie wkomponowali się w drużynę, grającą charakterystyczny dla siebie futbol: oparty o szybką wymianę podań i fantastyczne odnajdywanie wolnej przestrzeni na boisku. Imponował zwłaszcza Sanchez, teoretycznie atakujący z prawej strony i szukający sobie miejsca za plecami Clichy’ego, ale schodzący także do środka – przy takim koledze nawet niepewny w pierwszych minutach Sanogo poczuł wiatr w żaglach i miał udział przy dwóch bramkach Arsenalu. Z wykończeniem u młodego Francuza wciąż kiepsko, ale sposób, w jaki uczestniczy w rozegraniu, można tylko pochwalić. Do tego, że klasą dla siebie byli Ramsey i Cazorla, zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale w środku pomocy świetnie radził sobie także Jack Wilshere, co i raz umykający przed Yayą Toure i debiutującym w MC Fernando. Przyznajcie: tak dobry mecz Wilshere’a dawno się nie zdarzył.

O Manchesterze City w zasadzie nie warto się rozpisywać. Bez Kompany’ego (a być może także bez Demichelisa) nie ma, niestety, organizacji gry obronnej tej drużyny. Arsenal strzelał piękne bramki, zgoda (to przeniesienie gry z obrony do ataku przez Sancheza przy golu numer dwa, to uderzenie Giroud przy golu numer trzy…), ale manekiny ustawiane na boisku treningowym potrafią czasem stawić więcej oporu niż Nastasić i Boyata dzisiaj. Jasne: prawdziwe wyzwania dopiero nadejdą, a wtedy pamięć o Tarczy Wspólnoty może rozpłynąć się jak sprej, dopiero co użyty po raz pierwszy na angielskim boisku przez Michaela Oliviera, mimo wszystko jednak było to bardzo przyjemne popołudnie Arsenalu.

PS Tegoroczny przewodnik po Premier League pojawi się na blogu przed weekendem. Zapowiada się długa lektura.