Rekord czy nie rekord (w chwili, kiedy to piszę, suma, jaką Real zapłacił Tottenhamowi za Garetha Bale’a nie została jeszcze potwierdzona) – prywatnie uważam, że Bale nie jest wart tych pieniędzy, ba: prywatnie uważam, że jeśli takie pieniądze powinno się płacić przy zatrudnianiu kogokolwiek, to raczej ludzi zdolnych uratować świat przed chorobami nowotworowymi. Ale samą wielkością kwoty zdziwiony nie jestem. Chyba każdy, kto ma jako takie pojęcie o świecie futbolu, wiadomość o otarciu się o rekord przy przeprowadzce Walijczyka do Madrytu, przyjął bez wzruszenia ramionami.
Bo właściwie dlaczego nie? Ma zaledwie 24 lata i nieprawdopodobny talent. W ubiegłym sezonie, nie będąc przecież środkowym napastnikiem, strzelił 26 goli, a przede wszystkim: rozwinął się jako piłkarz, jak może żaden inny z zawodników czołowych lig europejskich. Od dobrych paru lat nie jest już szybkim lewym obrońcą nieźle wykonującym rzuty wolne (jako takiego sprowadzał go Tottenham z Southamptonu). Od roku nie jest już szybkim lewoskrzydłowym, którego owszem: nie zdołał swego czasu upilnować Maicon podczas słynnego dwumeczu z Interem, ale z którym później boczni obrońcy wspierani przez defensywnych pomocników doskonale dawali sobie radę. Andre Villas-Boas wymyślił mu nową pozycję na boisku: Bale zaczął atakować ze środka, operując z dużą swobodą taktyczną za napastnikiem, choć kiedy było trzeba, wracał na lewe skrzydło, a i na prawym radził sobie całkiem nieźle. Jego bramki – niemal wszystkie strzelone zza pola karnego – były fantastyczne. Jego szybkość? W Anglii szybszych zawodników można policzyć na palcach jednej ręki. Jego wytrzymałość? Imponują nie tylko statystyki przebiegniętych przezeń kilometrów, ale także proporcje, jaką część z nich przebywa sprintem, jaką szybkim biegiem i jaką – stosunkowo najmniejszą na tle innych zawodników – truchtem. Jego zdolność do rozstrzygnięcia meczu indywidualnym zrywem? Na Wyspach w sezonie 2012/13 porównywana jedynie z van Persiem.
Że niby, w odróżnieniu od poprzednich megatransferów, Figo, Zidane’a, Kaki czy Ronaldo, niczego jeszcze nie osiągnął? Bałamutny argument. A potencjał rozwoju, który potrafią ocenić zarówno trenerzy, jak eksperci piłkarscy? A potencjał marketingowy, który szacują eksperci od rynku reklamowego (Bale, skądinąd, zastrzegł już sobie prawo do swojej „cieszynki”: złożonego z palców obu dłoni serduszka)? A bezcenny w tym kontekście, obowiązujący wciąż wizerunek skromnego walijskiego chłopaka, wiernego dziewczynie z liceum i każdą wolną chwilę spędzającego z rodzicami? A fakt, że z dotychczasowym klubem wiązał go wieloletni kontrakt, co rzecz jasna znacząco zwiększa wielkość kwoty transferowej? Że przez lata spędzone w nowym klubie może znaczącą część tej kwoty odpracować nie tylko swoją grą: golami, asystami, punktami, pucharami itd., ale także całym tym globalnym przemysłem pamiątkowo-koszulkowym?
Dodając do wszystkiego, co powyżej, powszechną wiedzę, że prezes Realu z powodów wizerunkowych zainteresowany jest galaktyczną rangą swoich zakupów, a prezes Tottenhamu z kolei cieszy się opinią najtwardszego na rynku negocjatora, wysokość zapłaconej za Bale’a sumy nie powinna nikogo dziwić.
Bo właściwie dlaczego tak? Real Madryt jest największym klubem świata, przynajmniej w rankingu Deloitte’a, a zatrudnienie Carlo Ancelottiego w roli trenera daje nadzieję, że na przewodzeniu w rankingach bogactwa się nie skończy. Pokażcie mi piłkarza, który – grając dotąd w klubie niemającym szans na wygrywanie mistrzostwa kraju, o sięganiu po triumf w Lidze Mistrzów nie wspominając – oprze się pokusie. Co Bale’owi w tej sytuacji długo zapisywałem na plus, to że aż do wtorku nie wyczyniał cyrków, jak jego poprzednicy, Berbatow czy Modrić (a, sięgając po przykłady z innych klubów, np. Luis Suarez): nie kazał się wystawić na listę transferową, nie udzielał niemądrych wywiadów itp. Szkoda, że ostatecznie nie wytrzymał napięcia i przestał pojawiać się w klubie, jak to robił przez wszystkie poprzednie dni i tygodnie; szkoda ze względu na piękne wspomnienia, które po sobie zostawia. Ale też: współczesny futbol na podobne zachowania zdążył nas uodpornić. Od czasu, jak Sepp Blatter wygłaszał sławetne zdania na temat „współczesnych niewolników”, zmieniło się wszystko. Jeśli zawodnik naprawdę chce odejść z klubu, po prostu z niego odchodzi. Wspierany w łamaniu kodeksu dobrych praktyk przez przyszłego pracodawcę, który nie potrafi się powstrzymać przed budowaniem sceny na uroczyste powitanie albo zamieszczaniem na swojej stronie internetowej linku do koszulek z jego nazwiskiem, zanim wszystkie strony złożą podpisy pod umową…
Oczywiście rozstanie Garetha Bale’a z Tottenhamem zostało przesądzone w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu, kiedy do prześcignięcia Arsenalu w tabeli i zapewnienia sobie prawa gry w Lidze Mistrzów zabrakło punktu. Niektórzy z nas byli z tym pogodzeni od dawna (ja, pisząc książkę „Futbol jest okrutny”, już od lutego). Sprawę dodatkowo upraszcza przekonanie, że w ogólnych zarysach ten transfer dopięto przed kilkoma tygodniami, czyniąc elementem międzyklubowej umowy ustalenie, że zostanie upubliczniona dopiero gdy Tottenham skończy swoje zakupy. Dla sprytnego biznesmena, jakim niewątpliwie jest Daniel Levy, było jasne, że w momencie ogłoszenia rekordowego transferu, każdy klub, od którego chciałby kupić zawodnika na zastępstwo za Bale’a, będzie żądał kwot niebotycznych. I tak, jak na dotychczasowe praktyki, Tottenham wydawał sporo i szybko – choć niezależnie od sprawy Bale’a można to łączyć również z pojawieniem się na White Hart Lane nowego dyrektora sportowego Franco Baldiniego, z jego imponującymi kontaktami w świecie futbolu. Andre Villas-Boas nie może się nachwalić współpracy z Włochem, pozwalającej mu skupić się wyłącznie na kwestiach związanych z prowadzeniem drużyny podczas treningów i spotkań, i zostawić w rękach dyrekcji sprawy transferowo-kontraktowe – z kontaktowaniem się z agentami zawodników w pierwszej kolejności. Prawdziwym transferem roku jest Baldini – uważają kibice Kogutów. Gdyby nie podkupienie przez Chelsea Williana, kadra Tottenhamu na sezon 2013/14 byłaby zamknięta przed tygodniem.
Jak realnie to wygląda? O wiarygodności kredytowej klubu z Kastylii – zadłużonego, jak wiemy, na ponad 500 milionów euro – dyskutować nie ma sensu. Po pierwsze, Simon Kuper i Stefan Szymanski, autorzy „Soccernomics”, udowodnili, że przywiązanie do racjonalnego prowadzenia sportowego biznesu, wiązanie przychodów z dochodami itd., nie przekłada się na trofea, a największe kluby świata są praktycznie nieupadalne (mówiłem o tym trochę w ostatnim numerze „Wprostu”). Po drugie, jedną z przyczyn tak długich negocjacji między Tottenhamem a Realem było domaganie się przez Londyńczyków gwarancji bankowych: Daniel Levy chciał wiedzieć, czy wicemistrzowie Hiszpanii będą mieli czym zapłacić (inna sprawa, że ich poprzedni rekordowy transfer finansowała Bankia, która popadła później w kłopoty i musiała korzystać z pomocy publicznej; Simon Kuper donosił niedawno na Twitterze, że lider prawicowych populistów z Holandii, Geert Wilders, pytał w parlamencie ministra finansów, co zamierza zrobić z faktem, że Real kupuje Bale’a dzięki wsparciu, jakiego Hiszpanii udzielają także holenderscy podatnicy).
Dużo mniej oczywisty jest temat przydatności Bale’a do Realu i tego, jak da sobie radę w nowym klubie. Specjaliści od ligi hiszpańskiej, rysując nową formację ofensywną tej drużyny ustawiają Walijczyka wraz z Ronaldo i Isco (lub Ozilem) za plecami Karima Benzemy. Na papierze wygląda to świetnie; problem w tym, że specjaliści od ligi hiszpańskiej piszą również o specyfice szatni Realu i o tym, że jej liderzy – Ronaldo zwłaszcza – całą historią ze sprowadzaniem Bale’a są mocno zmęczeni. Powodów do niepokoju jest niemało: nie tylko presja związana z aurą „najdroższego” czy „niemal najdroższego” (pamiętacie jeszcze niejakiego Denilsona, którego bycie najdroższym na świecie kompletnie spaliło?), ale także wspomnienia takiego np. Michaela Owena, który nie potrafił odnaleźć się w Madrycie m.in. dlatego, że koledzy z drużyny bardziej lubili Morientesa. Jak Cristiano Ronaldo zniesie pojawienie się na tej witrynie nowego bibelota? Jak Angel di Maria będzie się czuł na zakurzonej dolnej półce? „Czy naprawdę potrzebujemy tego gościa?” – to pytanie będzie się unosić nad Santiago Bernabeu tym mocniej, że większość piłkarzy i kibiców Realu nie widziała pewnie zbyt wielu meczów Tottenhamu (bo i dlaczego miałaby widzieć?). „Specjalna scena na powitanie? A dlaczego mnie takiej nie zbudowali?” – jakież to ludzkie, reagować w ten sposób…
Jeżeli coś w tej sytuacji może być wsparciem dla przybysza z Londynu, to przykład Davida Beckhama. Szaleństwo, związane z przyjazdem tego ostatniego do Madrytu było nawet większe, niepokoje i frustracje nowych kolegów – z pewnością porównywalne, a przecież Anglik poradził sobie doskonale. Wypieszczona megagwiazda, jak się okazało, nie miała w sobie nic z gwiazdorstwa: na treningach i podczas meczów harowała tak samo ciężko, o ile nie ciężej niż inni. I podbiła serca pozostałych.
Bale’owi może się udać. Obiektem intensywnego zainteresowania mediów stał się już jako piętnastolatek, obiektem pierwszego wielomilionowego transferu był w wieku 16 lat, później zaś kontuzje i aura kogoś, kto przynosi drużynie pecha (bodaj przez roku, gdy wychodził w pierwszym składzie, Tottenham zawsze przegrywał) musiały uodpornić go na niejedno. Kiedy Harry Redknapp narzekał, że Bale przewraca się i wzywa masażystę przy każdym ostrzejszym wejściu na treningu – przestał to robić i zaczął ciężko pracować na siłowni. Kiedy menedżer naśmiewał się z jego nadmiernej dbałości o fryzurę (pamiętacie wsuwki do włosów?), po prostu się ostrzygł. Kiedy Redknappa zastąpił Andre Villas-Boas, Walijczyk wiedział, czego od niego chce: bardziej wyrafinowanych lekcji taktyki, i przegadał z nim niejedną godzinę. O planowanym wyjeździe za granicę mówił od kilku lat. Walię, jak wiadomo, opuścił jako piętnastolatek. Przed rokiem został ojcem. Chciałoby się rzec: wszystko na swoim miejscu, nawet Carlo Ancelotti – kolejny trener, od którego Bale może się uczyć nowych rzeczy.
Umarł król, niech żyją… królowie, albo – jak to ujął Garth Crooks – sprzedaliśmy Elvisa, kupiliśmy Beatlesów. Zdanie „wszystko na swoim miejscu” odnoszę bowiem również do Tottenhamu, gdzie odejście Bale’a różni się zasadniczo od wcześniejszych podobnych przypadków – Berbatowa czy Modricia. Tamtych transferów, dopinanych w nerwowej atmosferze za pięć dwunasta, nie udało się zrównoważyć. Ten nie został jeszcze ogłoszony, a Chadli, Paulinho, Soldado czy Capoue zdołali rozegrać kilka spotkań, i nie był to jeszcze koniec zakupów. Williana sprzątnęła sprzed nosa Chelsea, więc uruchomiono plany B i C, sprowadzając Lamelę i Eriksena (kupno obrońcy Chichiresa ze Steauy jest związane raczej z wcześniejszym odejściem Caulkera i Gallasa). Na pierwszy rzut oka druga linia Tottenhamu wygląda solidniej, a możliwości manewru w taktyce i ustawieniu, jakie dają poszczególni zawodnicy, wydają się oszałamiające. Narzekaliście w roku ubiegłym, że macie do czynienia z drużyną jednego piłkarza, to dostajecie na jego miejsce pół tuzina następców. Ubolewałem, że po kontuzji Sandro druga linia straciła całą dynamikę? Odeszli będący źródłem problemu Parker i Huddlestone, a pojawili się szybcy i silni Capoue i Paulinho. Ciężar strzelania bramek, który tak często musiał brać na siebie Bale, rozłoży się między Soldado a grupę zawodników grających za jego plecami, a i Lamela, i Eriksen w poprzednich klubach oprócz goli kolekcjonowali również asysty…
Śmiertelnie się boję wygłaszania takich opinii, zwłaszcza że po pierwsze do zamknięcia okienka mamy jeszcze chwilę i nie wiadomo, czy MU i Arsenal również znacząco się nie wzmocnią, a po drugie nie sposób powiedzieć, czy i w jakim tempie tak duża grupa młodych w większości i kiepsko mówiących po angielsku zawodników odnajdzie się na Wyspach (niejaki Arsene Wenger wspominał o „technicznej trudności”, jaka wiąże się z wkomponowywaniem w dwudziestoparoosobową grupę więcej niż trzech nowych postaci), ale pierwsze sygnały są obiecujące. Ten skład jest wystarczająco szeroki i wystarczająco utalentowany, by awansować do Ligi Mistrzów: czas zmierzyć się z presją, jaka towarzyszy temu zdaniu, i zacząć się przyzwyczajać do roli faworyta.
Elvis rzeczywiście odszedł, ale nie tylko ze względu na moje przywiązanie do gry zespołowej – wolę Beatlesów.
PS Padło tu nazwisko Davida Beckhama – piłkarza, legendy, celebryty, a dla mnie przede wszystkim superprofesjonalisty. Zajrzyjcie jutro na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, gdzie w pewnym okołomadryckim konkursie będzie można wygrać wydaną właśnie przez SQN jego biografię.