Archiwum autora: michalokonski

Ziemia obiecana

W świetle tego, co wydarzyło się wczoraj i dziś w czwartej rundzie Pucharu Anglii, ale i w świetle tego, co przeżyliśmy parę dni wcześniej w półfinałach Pucharu Ligi, możemy zaryzykować tezę, że w sezonie 2012/13 rozgrywki pucharowe są dużo ciekawsze niż liga. A nawet jeśli nie ciekawsze, to z całą pewnością dużo bardziej emocjonujące. Może także: rysujące przed nami jakąś nadzieję na samonaprawę świata piłki, zważywszy że i Bradford (czwartoligowiec podbijający Puchar Ligi) i Luton (pozaligowiec podbijający Puchar Anglii) przeżywały w ostatnich latach gigantyczne problemy, związane z ogłaszaniem upadłości, odejmowaniem punktów, ciągiem degradacji itd. Ba, gwałtowny upadek Leeds, które odprawiło dziś Tottenham, opisywano nawet w książkach. Ba, także Oldham, które przed kilkoma godzinami ograło Liverpool, parę sezonów temu było zagrożone likwidacją…

Zanim jednak zaczniemy przykładać rękę do nadprodukcji komunałów o „romantycznej rundzie”, „faworytach na kolanach” itd.; zanim napiszemy, że strzelec dwóch bramek dla Oldham w wieku 18 lat porzucił karierę zawodowego piłkarza i poszedł na studia – do poważnej piłki wrócił już z dyplomem University of Manchester – zauważmy kilka drobiazgów mających przełożenie na rozgrywki Premier League.

Pierwszy, oczywisty: niejednej z drużyn mocno zaangażowanych w walkę o miejsce w pierwszej czwórce albo o utrzymanie, przedłużająca się walka na innych frontach jest zwyczajnie nie na rękę. W przypadku Harry’ego Redknappa, który skądinąd nie zostawił na swoich piłkarzach suchej nitki za klęskę z MK Dons, jest to rzecz nie do zakwestionowania. W przypadku Andre Villas-Boasa raczej alibi. W przypadku Brendana Rodgersa być może również. Przypadek Rafy Beniteza pozostaje beznadziejny: kiedy Chelsea ma słabszy dzień, kibice zawsze domagają się jego głowy, niezależnie od tego jak dobrze wypadła w meczu poprzednim…

Drobiazg drugi, już mniej oczywisty. Wbrew pozorom kadry najlepszych drużyn Premier League, może poza wdrożonym od lat do rotacji Manchesterem United, nie są bynajmniej szerokie. Arsene Wenger posadził na ławce Walcotta, Wilshere’a i Cazorlę w meczu z Brighton, i miał poważne kłopoty z wygraną – pojawienie się na boisku pierwszego z tej trójki wydatnie pomogło awansować do piątej rundy, podobnie jak wezwanie na ratunek Chelsea Juana Maty i Demby Ba pozwoliło uratować remis Benitezowi. Liverpool próbowali uratować Gerrard i Downing. Tottenham również zaczął grać nieco lepiej, gdy na boisku pojawili się Dembele i Walker, ale to nie wystarczyło: bez Sandro środek pomocy Kogutów wygląda… kogucio. Huddlestone jest cieniem zawodnika, który przed kontuzją ocierał się o reprezentację Anglii, Parkerowi również wiele brakuje do formy sprzed urazu, Sigurdsson nie może się przełamać – dodajmy do tego brak zmienników dla Defoe’a i Adebayora w ataku, żeby nie wierzyć w ogromne rzekomo możliwości, jakimi dysponuje Villas-Boas.

Inni nie mają lepiej. Andre Santos i Andriej Arszawin (co nie przestaje mnie zdumiewać, bo wciąż mam w pamięci pierwszy sezon Rosjanina w Premier League) pozostają postrachem każdego kibica Kanonierów. Marin nie może odnaleźć się w Chelsea, a Coates w Liverpoolu. Dni Antona Ferdinanda i paru innych, świetnie skądinąd opłacanych zmienników w QPR, również wydają się policzone. Rezerwowi bramkarze Chelsea i Liverpoolu pozostawiają mnóstwo do życzenia (błąd Jonesa był kluczowym momentem meczu z Oldham), w Tottenhamie również brakowało Llorisa (Friedel wprawdzie dwukrotnie ratował drużynę broniąc w sytuacji sam na sam, ale Francuz niewątpliwie szybciej wybiegałby z linii, zwłaszcza przy pierwszym golu dla gospodarzy).

Pisząc to, zachowuję się jednak jak dysponujące prawami do pucharowych transmisji telewizje, które przy całym deklarowanym zachwycie nad zwycięstwami Kopciuszków, wolą jednak pokazywać starcia gigantów. Zakończę więc akapitem o triumfie pozaligowego Luton nad Norwich. W strukturze angielskich rozgrywek te dwie drużyny dzieli 85 miejsc, od 1989 r. nie zdarzyło się, żeby nieligowiec wygrał z którymś z zespołów ekstraklasy, od 27 lat nie wygrywał na wyjeździe, a żeby coś podobnego wydarzyło się wyżej niż w III rundzie – nie powtórzyło się od 1949 r. Nie mówimy wprawdzie o byle ptysiach – Luton grywało w najwyższej lidze, a ludzie w moim wieku pamiętają malowniczy taniec jego ówczesnego menedżera, Davida Pleata, kiedy pokonywał Manchester City i cudem utrzymywał się w lidze. Upadek nastąpił w ciągu ostatniej dekady: trzy degradacje z rzędu, 30 odjętych punktów z racji nieprawidłowości przy rozliczeniach z agentami zawodników, a przecież wielu z nas wciąż ma trudności z przyjęciem do wiadomości, że chodzi o drużynę z, tak to się nazywa, Blue Square Bet Premier League. Awans do piątej rundy i dobre losowanie to dla Lutonu nie tylko prestiż, historyczne osiągnięcie, ale zasilenie klubowej kasy w stopniu z naszej perspektywy niewyobrażalnym – no właśnie, gdybyż jeszcze telewizje zechciały jej mecz pokazywać…

Rodzinna Europa

A ja próbuję w tym wszystkim nie myśleć o stanie kont Europejskiej Federacji Piłkarskiej, które dzięki decyzji o zorganizowaniu mistrzostw Europy 2020 w 13 krajacg zostaną niewątpliwie zasilone, ani o zyskach poszczególnych organizatorów. Przypominam sobie raczej lato 1991 roku i studencką wyprawę po Czechach, Niemczech i Austrii tropem gotyckich katedr, brutalnie przerwaną na granicy niemiecko-austriackiej przez celnika, który uznał, że czworo niezamożnych Polaków z pewnością zamierza w jego kraju szukać pracy na czarno. Tamtej nocy na dworcu w Salzburgu nie zapomnę pewnie do końca życia.

Potraktujcie więc proszę ten mój dzisiejszy wpis nie tyle jako racjonalną polemikę z krytykami decyzji UEFA, co osobiste wyznanie kogoś, kto wciąż nie może uwierzyć własnemu szczęściu, związanemu z tym, że żyje w zjednoczonej Europie i w czasach pokoju. Tak się składa, że parę lat po tamtej nocy w Salzburgu, przekraczałem też inną granicę – między w miarę bezpieczną już wtedy Chorwacją a pogrążoną w wojnie Bośnią, potem zaś wjeżdżałem do ostrzeliwanego Sarajewa. Tamtej nocy na górze Igman również nie zapomnę do końca życia.

Jakkolwiek naiwnie to brzmi, w mistrzostwach Europy powinno chodzić właśnie o wielkie, wspólne święto całego kontynentu, bez wiz, bez granic, bez utrudnień w podróży i z przywiązaniem do własnego narodu wyrażanym w bezpiecznej, radosnej formie. Wspólny europejski turniej w 13 krajach znakomicie to pokazuje.

[youtube U0wrgoWRLYg]

Oglądaliście „Jeden dzień w Europie”, film, którego akcja rozgrywa się w dniu finału Ligi Mistrzów, gdzie w tle przygód głównych bohaterów obserwujemy tłumy wesołych, udających się na oglądanie meczu kibiców? „Europa w tym magicznym dniu rzeczywiście jest razem: nawet jeśli dla jednych bogiem jest Hakan Sükür, a dla innych Juan Carlos Valerón” – pisała w „Tygodniku Powszechnym” Anita Piotrowska. Tak właśnie wyobrażam sobie lato 2020 roku. Tanie loty, niedrogie bilety kolejowe, autostop i zapakowane po brzegi samochody z flagami na dachach. Owszem, kilkunastogodzinne podróże na drugi koniec kontynentu, ale stanowiące wartość dodaną wielkiego święta piłki. Ekumeniczny wymiar futbolu, zniwelowany podział na Europę starą i nową – albo podział przełamany, bo ci z „nowej Europy” dowalają w finale tamtym z.„Europy starej”.

Nie mogę się doczekać.

Kopniak w fair play

To powinna być romantyczna historia o pucharze pewnej ligi, której faworyci i giganci, bynajmniej nie traktując rozgrywek ulgowo, odpadają po drodze, robiąc miejsce w finale czwartoligowcowi i drużynie, która zaledwie rok temu zadebiutowała w najwyższej klasie. Powinna być, ale nie będzie, bo w jednym z meczów półfinałowych miało miejsce zdarzenie, które z romantyzmem nie ma kompletnie nic wspólnego.

Dwanaście minut przed końcem meczu Swansea-Chelsea, w którym goście, by marzyć o awansie do finału, musieli strzelić dwie bramki, futbolówka wypadła na aut. Jak zwykle w takich sytuacjach, pobiegł po nią jeden z ustawionych co kilkanaście metrów wzdłuż linii chłopców do podawania piłek. Słowo „pobiegł” byłoby w tym momencie nie na miejscu. Charlie Morgan, skądinąd syn dyrektora Swansea, opóźniał wznowienie gry, ociągając się z oddaniem piłki Edenowi Hazardowi. Ten, sfrustrowany zarówno grą swojej drużyny, jak wynikiem i bezlitośnie upływającym czasem, kopnął krnąbrnego chłopaka.

Co było dalej, mniej więcej wiadomo: sędzia pokazał Hazardowi czerwoną kartkę, a po meczu przedstawiciele Chelsea przepraszali, jak mogli. Charlie Morgan został zaproszony do ich szatni, gdzie rozmawiali z nim zarówno liderzy drużyny, Lampard i Terry, jak jej tymczasowy menedżer Rafa Benitez. W rozmowie z Edenem Hazardem chłopiec przeprosił za opóźnianie gry, a piłkarz za kopnięcie. Policja, która przesłuchała Charliego, uważa sprawę za zamkniętą. Chelsea – dla której jest to kolejny po procesie Terry’ego, przypadkowym postrzeleniu przez Cole’a jednego z gości ośrodka treningowego, ataku na sędziego Clattenburga czy menedżerskich karuzelach – fatalny problem wizerunkowy, zamierza prowadzić wewnętrzne dochodzenie, po którym nałoży na piłkarza karę dyscyplinarną. Dyskwalifikacja Hazarda przez FA wydaje się pewna: potrwa zapewne co najmniej pięć spotkań. Jej uzasadnienie jest oczywiste: profesjonalni piłkarze mają swoje obowiązki. W ich zachowaniu nie ma i nie może być miejsca na przemoc – nawet gdy są prowokowani. Jamie Carragher swego czasu odrzucił w stronę trybun monetę, którą trafił go jeden z chuliganów, i również wyleciał z boiska. Sportowcowi mniej wolno.

Okropnie się czuję, rozpisując się na ten temat: wolałbym, żeby piękna gra pozostała piękną i żeby w świat nie szły zdjęcia jednej z najjaśniejszych gwiazd angielskiej piłki kopiącej jakiegoś młodzieńca. Z drugiej strony wolałbym, żeby ów młodzieniec – podobnie jak jego koleżanki i koledzy – wywiązywał się ze swoich zadań w duchu fair play, i nie opóźniał wznowienia gry. Skoro rozmawiamy o zasłużonej dyskwalifikacji dla Hazarda powiedzmy też i to, że ukarany przez Swansea – np. odsunięciem od dalszego pełnienia swojej funkcji – powinien być również Charlie Morgan. Nawet jeśli gry na czas i udawania nauczyli go piłkarze.

„Czy świat piłki zwariował?”, pytał ktoś obsługujący oficjalny profil Chelsea na Twitterze, w pierwszym momencie próbując bronić zachowania Hazarda (później on także opublikował przeprosiny). Nie, nie zwariował. Niestety.

Ani zamieć, ani wymieć

Daruję sobie kibicowskie wykrzykniki – aż za dużo usłyszeli ich dzisiaj moi redakcyjni koledzy, kiedy de Gea bronił nogami strzały Bale’a i Dempseya, albo kiedy Ferdinand blokował uderzenia Dempseya i Defoe’a. Daruję sobie również wyliczenia bramek traconych przez Tottenham i zdobywanych przez Manchester United w doliczonym czasie gry tego sezonu. Zostawię na boku wywód o tym, jak ten wywalczony w ostatnich sekundach punkt może wpłynąć na walkę o czwarte miejsce – nie tyle nawet z arytmetycznego, co z psychologicznego punktu widzenia. Jeśli o tej mniej więcej porze przed rokiem zaczął się dołek Tottenhamu, tym razem o dołku nie może być mowy, ba: drużyna wchodzi w ważny fragment sezonu podbudowana świadomością czterech punktów zdobytych na – prawdopodobnie – przyszłym mistrzu Anglii.

Ten ubiegłoroczny dołek zapewne nieprzypadkowo zbiegł się nie tylko ze spekulacjami o rychłym objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji Anglii, ale także z kontuzją i nieobecnością Aarona Lennona. Dziś prawoskrzydłowy Tottenhamu znów zagrał świetnie, kreując dla kolegów sześć dobrych lub bardzo dobrych sytuacji (tę najlepszą zmarnował kilkanaście minut przed końcem Defoe, zablokowany przez Ferdinanda) i samemu próbując szczęścia po kilku zejściach do środka. To w ofensywie – a przecież ile razy, zwłaszcza w trakcie pierwszej połowy Lennon angażował się w pressing, wracając także, kiedy było trzeba, przed własne pole karne (StatsZone pokazuje, że miał trzy udane przejęcia piłki i wślig). Pamiętam taki moment, bodaj z 89. minuty, w którym piłka wyszła na aut, a Lennon nie miał już siły, by po nią podejść – jak dobrze, że zerwał się jeszcze raz, trzy minuty później.

Świetna gra prawego pomocnika – Evra nie radził sobie z nim nie po raz pierwszy w historii spotkań tych dwóch drużyn – była potrzebna tym bardziej, że mniej widoczny (może raczej należałoby powiedzieć: lepiej pilnowany) był Bale. W pierwszej połowie Walijczyka w zasadzie nie było, w drugiej dostał kilka piłek, ale zamiast prób dośrodkowań wybierał strzały – głównie blokowane. Statystyki Dembele i Parkera wskazują na niezły występ; moim zdaniem jednak obaj środkowi pomocnicy zbyt często zwalniali grę – może czekając na niewłączających się w ataki bocznych obrońców. Defoe jako jedyny napastnik zbyt rzadko oglądał piłkę. Kłopot z grającym na lewej obronie prawonożnym Naughtonem był oczywisty: schodził do środka, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę i okazje na dośrodkowanie ze skrzydła brały w łeb. W tym sensie dobrą zmianę zrobił Villas-Boas, wprowadzając na końcówkę Assou-Ekotto: nawet jeśli Kameruńczyk nie jest jeszcze w pełni sił, potrafił przecież zagrać tę kluczową piłkę, po której za krótko piąstkował niewątpliwy do tego momentu bohater meczu, czyli David de Gea.

No dobra, mieliśmy sobie darować kibicowskie wykrzykniki. Bez nich należałoby powiedzieć, że gospodarze po prostu nie mieli pomysłu na rozmontowanie zdyscyplinowanego i bardziej dojrzałego taktycznie Manchesteru United, który raz morderczo zaatakował w pierwszej połowie, a potem – schowany za podwójną gardą – czyhał na kolejną okazję. Należałoby pochwalić Carricka (sześć wślizgów, czery przejęcia; zobaczcie na załączonym obrazku podsumowanie jego gry defensywnej) i Jonesa, o których rozbijali się wspomniani już środkowi Tottenhamu, zauważyć podwojone krycie Bale’a, docenić inteligentne wypady Wellbecka i fantastyczną skuteczność murowanego już obok Michu kandydata na piłkarza roku, czyli Robina van Persiego (Defoe miał przecież czystsze sytuacje niż Holender, a skończył mecz bez gola; inna sprawa, że nikt nie przeszkadzał dośrodkowującemu Cleverleyowi, a i Walker zagapił się przy kryciu napastnika), ale nade wszystko skomplementować świetną grę środkowych obrońców. Rio Ferdinand i Nemanja Vidić… przecież dwa-trzy sezony temu to była najlepsza para stoperów nie tylko na Wyspach. Może należałoby powiedzieć, że przypominało to rozgrzewkę przed wyjazdem do Madrytu; że tak właśnie ustawione Czerwone Diabły mają szansę na przetrwanie w Lidze Mistrzów – oddające inicjatywę, cofnięte głęboko i wyczekujące na możliwość szybkiego ataku. Gdyby tylko mecz zakończył się minutę wcześniej, ten tekst byłby zapewne analizą odzyskanej wreszcie pewności MU w defensywie i zawierałby zdanie, że nawet de Gea dobrze wyłapuje dośrodkowania…

Tak, nie byłem zachwycony, patrząc, jak szukający wyrównania Tottenham próbuje wrzucać kolejne piłki w pole karne MU (w końcówce Caulker na zmianę z Dawsonem przesuwali się do przodu, by wesprzeć niewysokich kolegów – to Caulker absorbował uwagę Vidicia, gdy de Gea wychodził do feralnego piąstkowania). Z drugiej strony: czy pamiętacie mecz, w którym Czerwone Diabły stworzyłyby tak niewiele sytuacji bramkowych? Czy pamiętacie mecz, w którym rywale byliby przy piłce 61 proc. czasu gry? Czy pamiętacie mecz, w którym sir Alex nie trafiłby ze zmianami? Valencia – wprowadzony, jak rozumiem, po to, żeby udało się wreszcie wyprowadzić jakąś kontrę, niemal nie dotknął piłki. Rooneya widzieliśmy mniej niż się można było spodziewać: jak Tottenham atakował przed jego wejściem na boisko, tak atakował po nim; Anglik w żaden sposób nie odciążył zmęczonych kolegów.

Zgoda: możemy i powinniśmy rozmawiać o niepodyktowanym faulu za zderzenie Rooneya z Caulkerem; zderzenie – jak sądzę, nie tyle niezauważone przez liniowego, co uznane za przypadkowe. Możemy i powinniśmy rozmawiać, bo w świetle przepisów Manchesterowi United należał się karny. Zapewne: podobnych karnych w każdym meczu należałoby dyktować po kilka (pamiętacie sponiewieranego Oscara w pierwszych sekundach meczu Chelsea-Arsenal?); zapewne: na podobnie przypadkowy wyglądał incydent Ramires-Szczęsny… Konsekwencja sędziów z pewnością ułatwiłaby nam komentowanie tego sportu. Konsekwencja i mniejsza liczba pomyłek – dziś mieliśmy również szereg niepodyktowanych rzutów wolnych dla Tottenhamu, zwłaszcza po faulach na Parkerze i Dembelem, i niesłusznie odgwizdanego spalonego, kiedy strzelał Bale, a dobijał Defoe, i w końcu pociągającego za koszulkę Parkera Shinjiego Kagawę – w polu karnym, a jakże… Decyzją Dempseya była walka do końca o powodzenie akcji w 51. minucie – gdyby faulowany przez Evrę wywrócił się na linii pola karnego, Francuz wyleciałby z boiska z drugą żółtą kartką…

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że z punktu widzenia zranionej dumy kibica MU faul Caulkera na Rooneyu był kluczowym momentem meczu, nie kwestionuję tego – proponuję jednak przywrócenie proporcji. Sam Rio Ferdinand, pisząc na Twitterze o karnym, który należał się MU, użył go jako argumentu, że oto proszę: nie wszystkie decyzje sędziów są po myśli Czerwonych Diabłów. To, że dodał przy okazji, iż przed meczem brał remis w ciemno, niech to posłuży za komentarz do sporu, jaki wybuchł pod jednym z poprzednich wpisów. Spieraliśmy się, przypomnę, na temat, czy fakt, że ktoś jest najlepszy w lidze, oznacza automatycznie, że ten ktoś jest znakomity…

Zostawmy to na razie i zajmijmy się meczem wcześniejszym. Rzecz w tym, że nie mogę się zdecydować, czy pisanie o Arsenalu należy do najprostszych, czy najtrudniejszych zadań dziennikarskich. Czy korzystanie z zatrważająco dużej bazy gotowych cytatów, zdań dawno napisanych, żartów przechodzonych jak kurtka Arsene’a Wengera, ułatwia, czy utrudnia życie zawodowe. Czy przybieranie po raz nie wiadomo który tonu znużenia, przypominanie o cierpieniu menedżera Kanonierów, zastanawianie się, dlaczego nie wydaje pieniędzy itd., itp., posuwa nas w jakimkolwiek sensownym kierunku. Mamy oto mecz z Chelsea i jego drugą minutę. Mającą własne problemy drużynę gospodarzy, wzgardzoną przez Guardiolę, po ostatnich występach głośno kwestionowaną przez własnych kibiców, udaje się otworzyć jednym podaniem Theo Walcotta. Olivier Giroud jest sam na sam z Czechem. Oczywiście nie trafia, a kibice Arsenalu myślą po raz nie wiadomo który, że van Persie by to strzelił. Minutę później Ramires nadeptuje na stopę Coquelina, rusza szybki atak i jest gol numer jeden. Parę minut później mający mnóstwo miejsca Ramires przewraca się w polu karnym o nogę Szczęsnego, jest rzut karny i gol numer dwa.

Przez następne trzydzieści kilka minut oglądamy zawstydzające – z punktu widzenia kibica Arsenalu – widowisko. Diaby wolniejszy od wszystkich pozostałych piłkarzy (czy zdolny do gry?), Coquelin onieśmielony, Szczęsny niepewny, Sagna biegający bez sensu i celu, Cazorla odcinany od podań, podobnie jak Walcott, Giroud niewidoczny… Mnóstwo miejsca nie tylko dla pomocników Chelsea, ale także dla podłączającego się do akcji ofensywnych Azplicuety, wspierającego po prawej stronie Hazarda. Czemu nikt za nim nie wracał, czemu nikt do niego nie schodził, kiedy asystował przy golu Maty? Czemu, aby zacząć grać z Chelsea – mającą, powtórzmy, swoje kłopoty – trzeba było pięnastominutowej rozmowy z trenerami w przerwie, a nie przed rozpoczęciem spotkania?

Pytania można oczywiście mnożyć, odnosząc je również do drugiej strony – i znów mając wrażenie, że nie są to pytania nowe. Czemu Chelsea stanęła? Czemu Torres, a nie Demba Ba w wyjściowej jedenastce (Hiszpan grał, jak nie przymierzając Giroud w Arsenalu)? Czemu obrońcy okazali się tak niepewni przy niehuraganowych przecież atakach Kanonierów? Dlaczego Arsenal nie rozpoczął tak, jak zakończył? Co to znaczy, że Arsene Wenger otwartym tekstem mówi, iż problem jego drużyny jest problemem psychologicznym? Nie lepiej byłoby, gdyby popracował nad sprowadzeniem do drużyny jakiegoś prawdziwego wojownika środka pola, takiego Vieiry?

Miałem nie korzystać ze zdań dawno napisanych. To była fajna niedziela. Remis Tottenhamu zasłużony. A kto był najlepszy na boisku? Moim zdaniem Darren Baldwin, od lat dbający o murawę White Hart Lane i czyniący ją jedną z najlepiej zadbanych w Anglii. W ataku śnieżycy o cichych bohaterach takich meczów powinniśmy również pamiętać.

Guardiola nie ma ceny

1. Mógł być najlepiej zarabiającym trenerem świata. Mógł dostać własny jacht i helikopter. Mógł pławić się w blichtrze ligi, która wciąż przyciąga największą widownię, wciąż obraca największymi pieniędzmi i wciąż wydaje się dostarczać najatrakcyjniejszy (czy najlepszy, to zupełnie inna kwestia, do której jeszcze wrócimy) piłkarski produkt. Mógł pójść do Chelsea, gdzie Roman Abramowicz nie nasycił się przecież dotychczasowymi sukcesami. Mógł wybrać Manchester City, gdzie projekt szejków jest zakrojony na skalę szerszą nawet niż projekt rosyjskiego oligarchy, a ich cierpliwość większa niż jego cierpliwość.

Pep Guardiola – w zaledwie czteroletniej karierze trenerskiej dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów, trzykrotny mistrz Hiszpanii, wymienianie pomniejszych z 13 trofeów zdobytych przez niego z Barceloną mogę chyba sobie darować – wybrał ofertę Bayernu Monachium. Chciałoby się rzec: pozostał sobą. Tak samo jak wtedy, gdy uzgadniał z Barceloną odnawialne roczne kontrakty albo gdy w poczuciu wypalenia robił sobie roczny odwyk od piłki i nie chciał słyszeć o jego skróceniu, mimo iż na horyzoncie pojawiały się kolejne oszałamiające propozycje pracy. Albo jak wtedy, gdy mówił, że jedynym poza Barceloną klubem na Półwyspie Iberyjskim, który mógłby poprowadzić, jest tworzony wyłącznie przez zawodników z regionu Athletic Bilbao. „Guardiola, czyli klasa” – pisałem, kiedy pożegnał się z Katalonią; dziś wypada te słowa powtórzyć, przypominając także, jak odrzucał propozycje pracy w klubach mających już swoich menedżerów (w Bayernie Jupp Heynckes przechodzi na emeryturę po sezonie, więc zmiana odbędzie się w sposób aksamitny).

2. Lektura angielskiej prasy jest bardzo pouczająca. „Panowie, Anglia jest wyspą”, rozpoczął swój cykl wykładów o brytyjskiej historii XIX-wieczny francuski historyk Jules Michelet, i zdanie to wciąż tłumaczy wyjątkowo wiele. Z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Jürgen Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Robert Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach, gdy wczorajsza frekwencja na meczu Chelsea z Southamptonem była najniższa w sezonie? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików. Bolesne…

3. Wytęż wzrok i znajdź różnice między Chelsea i Bayernem. Tam władze klubu tworzą byli piłkarze (Sammer, Hoennes, Rummenige, Beckenbauer), z którymi inny były piłkarz z łatwością znajdzie wspólny język – tutaj jednemu z najbardziej zasłużonych zawodników w historii klubu, Frankowi Lampardowi, pokazuje się właśnie drzwi, panowie Gourlay czy Tenenbaum sławy na boisku nie zdobyli, a intrygi przeprowadzane na korytarzach Stamford Bridge i w szatni Cobham są tajemnicą poliszynela. Tam umie się pracować z młodzieżą (Toni Kroos, Thomas Muller, Holger Badstuber, David Alaba to najświeższe przykłady, wcześniej byli także Lahm i Schweinsteiger), tutaj wychowanków w pierwszym składzie w zasadzie nie uświadczysz. Tam praca rozłożona jest na lata, słowem-kluczem jest stabilność (może nawet przydałoby się przywołać zapomniane w młodości słówko Ordnung), tutaj wszystko ma być na już, a jeśli nie ma – kolejnym szkoleniowcom pokazuje się drzwi. Tam wiele rzeczy poustawiał znany i ceniony przez Guardiolę Luis van Gaal – tutaj, no właśnie, tutaj rozsypują się ostatnie elementy dziedzictwa nielubianego skądinąd przez Katalończyka Mourinho, a o jakimkolwiek innym dziedzictwie nie ma przecież mowy. Czy jest sens rozpoczynać negocjacje o zatrudnieniu, których kluczowym elementem jest wysokość odprawy w przypadku przedwczesnego zwolnienia?

4. Propozycja Bayernu finansowo nie może się równać z ofertami Chelsea, MC czy może także PSG, natomiast kreuje przed Guardiolą obraz znajomego świata: klubu będącego współwłasnością kibiców, stawiającego na wychowanków i – co Raphael Honigstein uważa za argument przesądzający – pozwalającego szkoleniowcom skupić się wyłącznie na pracy z piłkarzami. Pracy w „prawdziwym klubie”, a nie w „sztucznym produkcie”, jak napisał jeden z zachwyconych wyborem Pepa hiszpańskich dziennikarzy.

Ale z mojej perspektywy decyzja Guardioli jest sygnałem ostrzegawczym dla Premier League. Czasy, w których oczywistością było zatrudnianie na Wyspach najlepszych trenerów i piłkarzy świata, należą najwyraźniej do przeszłości. Poziom piłkarski tegorocznych rozgrywek rozczarowuje. W Europie o zwycięstwa jest trudniej niż kiedykolwiek (w Lidze Mistrzów zagrają wiosną wszyscy trzej przedstawiciele Bundesligi, z reprezentantów Premier League odpadła połowa). Ronaldo, Fabregas, Modrić wyjechali, czarodzieje z Barcelony nie zamierzają się przeprowadzać, Ibrahimović również. Z pierwszej dziesiątki najlepszych piłkarzy świata, wybranej przez dziennikarzy „Guardiana”, tylko van Persie i Yaya Toure reprezentują angielską ekstraklasę. W najlepszej jedenastce FIFA, ułożonej przy okazji Złotej Piłki, nie ma ani jednego zawodnika z Wysp. Jeśli jeszcze tego nie zauważyliście, najwyższy czas się obudzić: życie jest gdzie indziej.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉

Drużyna drugiego wyboru

Jest mnóstwo powodów, dla których można dobrze pisać o Swansea; wiele z nich już tu wyliczaliśmy, ale wczorajsze zwycięstwo tej drużyny na Stamford Bridge – zwycięstwo w półfinale Pucharu Ligi, odniesione nad Chelsea grającą w gruncie rzeczy (wyjąwszy Turnbulla w bramce) w najsilniejszym składzie – pozwala rzecz całą podsumować.

Po pierwsze, można dobrze pisać o Swansea, bo Swansea… dobrze gra w piłkę. Po drugie, bo dobrze gra w piłkę według określonej filozofii, a kolejni menedżerowie tej drużyny – Roberto Martinez, Paulo Sousa, Brendan Rodgers, Michael Laudrup – gwarantują wierność tej filozofii w stopniu tyleż imponującym, co rzadko spotykanym. A już na pewno rzadko spotykanym wśród walijskich wrzosowisk, gdzie o posiadaniu piłki, rozegraniach w trójkącie, wysokim pressingu itd. zaczęto przed paroma laty mówić tak, jakbyśmy byli w Hiszpanii. Po trzecie, bo Swansea ma Michu – a w piłkarzu tym, jak w soczewce skupiają się wszystkie fajne cechy tego klubu. Pal licho, że jest jednym z najlepszych strzelców Premier League – i że jest nim mimo faktu, że czasem gra jako jedyny napastnik, a czasem jako najbardziej wysunięty pomocnik. Pal licho, że instynktu, którym wykazał się w 39. minucie meczu z Chelsea, nie powstydziliby się van Persie, Berbatow czy Defoe. Pal licho również, że kosztował dwa miliony funtów – prasa na Wyspach poświęciła wystarczająco wiele uwagi faktowi, że skuteczny wczoraj Hiszpan był dwudziestopięciokrotnie tańszy od nieskutecznego wczoraj Hiszpana, czyli Fernando Torresa, żebym miał się o tym nadmiernie rozpisywać (Barney Ronay wyliczył: Michu zdobył 16 goli w 25 meczach, Torresowi strzelenie 16 bramek dla Chelsea zajęło 78 spotkań). W Michu najbardziej podoba mi się to, jak pracuje dla drużyny, jak wraca się na własną połowę, jak rozpoczyna pressing.

Wczoraj kluczem do powstrzymania Chelsea był właśnie pressing – utrudniający rozegranie, zmierzający do odbioru, a następnie wyprowadzenia morderczego ciosu. Błędy Ivanovicia, jakkolwiek kuriozalne, skądś się przecież wzięły. Nawet skrzydłowi Swansea, Routledge i Pablo Hernandez, ciężko pracowali w defensywie – doskonale kierowanej, nie pierwszy już raz w tym sezonie, przez Ashleya Williamsa i Chico Floresa (ten ostatni, niemal niezauważenie, bo wszyscy piszą raczej o Williamsie, trafił do pierwszej dziesiątki najlepszych w angielskiej ekstraklasie zarówno pod względem średniej podań, jak przejęć i wybić piłki). Leon Britton, jak na „małego Xaviego” przystało, kontrolował sytuację w środku pola. W sumie: drużyna z Walii miała pomysł na grę, miała liderów i miała gwiazdę, na którą mogła liczyć w kluczowym momencie – jakiż kontrast z Chelsea, która choć (upieram się…) ma pomysł na grę, to liderów zaledwie miewa, a z gwiazdą jest tak, że sami kibice ze Stamford Bridge domagają się ściągnięcia jej z boiska. Oczywiście gdyby Ramires wykończył przepiękną akcję Cole-Mata-Luiz-Oscar-Hazard z pierwszej fazy meczu…

Swansea, grająca w Premier League dopiero drugi sezon, jest o krok od finału pucharu, który – także za sprawą kolejnego pojedynku półfinałowego, między AV a czwartoligowym Bradford – okazał się w tym sezonie arcyciekawy i arcyromantyczny. I o krok od awansu do europejskich pucharów. A to zbliża nas do może najważniejszego powodu, by dobrze pisać o Swansea – związanego ze sprawami dotyczącymi zarządzania klubem. Dziesięć lat temu ta niewielka drużyna była przecież na skraju upadku – przeczytajcie analizę nieocenionego Davida Conna, pokazującą, jak Swansea, której fani musieli się zrzucać na skromną skądinąd pensję 20-letniego wówczas Leona Brittona, wychodzi z finansowych tarapatów nie tracąc kontaktu z kibicowską bazą, ba: wciąż pozostając w dwudziestu procentach własnością Stowarzyszenia Kibiców.

Już samo to wystarczyłoby do zrobienia ze Swansea „drużyny drugiego wyboru”, czyli takiej, której w Premier League kibicujemy w drugiej kolejności (no chyba, że ktoś woli Stoke…). A przecież jest jeszcze ten piękny futbol… Jonathan de Guzman opowiadał, że gdy zastanawiał się nad transferem do Swansea, nie miał pojęcia, gdzie leży i jak wygląda to miasto, ale o stylu drużyny słyszał wystarczająco wiele, by nie wahać się ani przez chwilę. Po roku od ostatniej wizyty z prawdziwą satysfakcją informuję, że walijska tiki-taka, mimo iż wciąż ćwiczona w spartańskich warunkach (klub nie ma wciąż ośrodka treningowego z prawdziwego zdarzenia – buduje go dopiero, zresztą przy wsparciu miejscowego uniwersytetu), ma się znakomicie.

Złoty Ochraniacz

Podejrzewam, że prawdziwy powód mojej nieufności wobec plebiscytów typu „Złota piłka” bierze się nie z otaczającej je aury komercji, blichtru, mniej lub bardziej czytelnych kryteriów wyłaniania itd., ale z poczucia, że ignorują akurat ten kontynent futbolowego świata, którego eksploracja interesuje mnie najbardziej. Messi czy Ronaldo, Ronaldo czy Messi to, owszem, pytanie o dwie wybitne jednostki, owszem, artystów, owszem, geniuszy, owszem, autorów bajecznych goli i fenomenalnych akcji, których kompilacje na Youtubie układają się same. Owszem, dołożenie do tej dwójki Iniesty powoduje, że zaczynamy rozmawiać również o podaniach, które geniuszom albo i niegeniuszom otwierają drogę do bramki. Co jednak z tym wszystkim, co w piłce nożnej wydarza się w okolicy kuchennych schodów – w miejscu, którego kompilacje Messiego czy Ronaldo nie obejmują, choć to właśnie tam tak naprawdę wszystko się zaczyna?

W dniu ogłaszania zwycięzcy Złotej Piłki dowiedziałem się, kto z piłkarzy pięciu czołowych lig europejskich zanotował w tym sezonie najwięcej wślizgów i przejęć piłki. Nie powiem, żebym był zdziwiony, kiedy się okazało, że najlepsze statystyki ma Sandro z Tottenhamu (a kolejne miejsca zajęli Schneiderlin z Southamptonu, Matuidi z PSG, Fagner z Wolfsburga i Ranocchia z Interu). Pod koniec grudnia liczba samych przechwytów Sandro w Premier League wyniosła 74 (kolejni na liście Vertonhgen i Baird mieli po 56, Schneiderlin – 55, a Arteta – 51); w poprzednim sezonie Brazylijczyk robił wślizg co 16 minut – najczęściej ze wszystkich graczy z czterech najlepszych klubów angielskiej ekstraklasy.

Pieski los takich zawodników – kiedy w przypadku Tottenhamu powszechną uwagę przyciąga Gareth Bale i kwestia, do jakiego mianowicie klubu może przejść w wakacje, o popularności Sandro mówi się raczej w kontekście umiejętności pozaboiskowych. Wiemy, że Brazylijczyk świetnie gra na gitarze, że lubi grę w rzutki, a w szatni szpanuje znajomością sztuk walki. Śmiejemy się pod nosem, słysząc, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy trzykrotnie… wymiotował na boisku. Tymczasem może właśnie ta ostatnia wiadomość powinna zwrócić naszą uwagę. Mamy bowiem do czynienia nie z jeszcze jednym malowniczym frikiem, a z facetem, który dla drużyny daje z siebie wszystko. Kto dziś pamięta, że zanim Gareth Bale ośmieszał Rio Ferdinanda w akcji, która dała Tottenhamowi dwubramkowe prowadzenie na Old Trafford, to właśnie Sandro pozbawił van Persiego piłki przed własnym polem karnym i rozpoczął kontrę gości (podobnie zresztą było przy golu Dempseya na 1:3)? Kto pamięta podanie defensywnego pomocnika do Vertonghena, pozwalającemu obrońcy zabrać się z akcją dającą – po golu Defoe’a – zwycięstwo w meczu z QPR? Jego bramki z Fulham nie liczę, bo nie o angażowaniu się w ofensywę chcę tu pisać.

Tak, obrazków z Sandro nie pokażą podczas żadnej gali: bezustanne rzucanie się pod nogi przeciwnika, blok, zastawienie czy nawet przepchnięcie rywala nie kameruje się tak efektownie jak drybling czy uderzenie w okienko; po czymś takim nikt nie rzuca się w niczyje ramiona, nie wznosi dłoni do nieba, nie robi serduszka czy kołyski i nie pędzi jak oszalały w stronę kibiców z uśmiechem, który następnego dnia będzie zdobił ostatnie strony prasy całego świata. Spróbujcie sobie jednak wyobrazić piłkę nożną bez takich jak on.

„Gole są przeceniane” – napisał kiedyś Jonathan Wilson. Zdanie, które pasuje jak ulał do dzisiejszego wpisu. Ktoś kiedyś powinien ustanowić nagrodę Złotego Ochraniacza, dla mistrzów czarnej roboty, defensywnych pomocników, łatających dziury na całym boisku, asekurujących zapędzających się do przodu bocznych obrońców, zwalniających kolegów z drugiej linii od myślenia o zabezpieczaniu tyłów, utrudniających życie rozgrywającym rywala, taktycznie zdyscyplinowanych, zapominających o sobie, zawsze najbardziej umorusanych, zawsze najwięcej biegających… Sid Lowe, pisząc o Sergio Busquetsie, nazwał go „najlepszym aktorem drugoplanowym” – nagroda Złotego Ochraniacza powinna wydobyć jego i jemu podobnych na plan pierwszy.

Oczywiście w przypadku Busquetsa mamy do czynienia z arsenałem znacznie bogatszym niż samo przerywanie akcji rywala. „Gdybym mógł być jakimkolwiek piłkarzem świata, chciałbym być Sergio Busquetsem” – wyznał swego czasu Vicente del Bosque, opisując zawodnika „szczodrego”, zawsze chętnego do pomocy, rozpoczynającego akcje, pokazującego się kolegom, nadającego grze drużyny płynność… „Busi błyskawicznie cię zauważa, a przy tym zawsze wybiera najprostsze rozwiązanie. Świetnie czyta grę, precyzyjnie podaje, zwykle na jeden kontakt – nie marnując czasu na jakieś zbędne przyjęcie” – to z kolei opinia Xaviego. Lowe cytował też wypowiedź samego Busquetsa: „Ludzie, którzy nie znają się na piłce, nie cenią mojej gry, ale ja nie mam z tym problemu. Koledzy z drużyny doceniają fakt, że robię brudną robotę i że wiem, co jest potrzebne”.

A wy, komu dalibyście Złoty Ochraniacz?

Pytania o wykopywanie

Czy 3 stycznia 2013 roku wydarzyło się coś, co ma szansę zmienić świat piłki nożnej? Czy gest pomocnika Milanu Kevina-Prince’a Boatenga będzie przełomem w walce z towarzyszącym jej od lat, a ostatnio jakby mocniej podnoszącym głowę rasizmem? Czy podobne zachowanie zawodnika byłoby możliwe np. w meczu Ligi Mistrzów i co wtedy zrobiłyby władze europejskiej piłki?

Niespokojnych pytań jest więcej, ale najpierw fakty. Kevin-Prince Boateng, obrażany przez kibiców-rasistów podczas towarzyskiego meczu Milanu z czwartoligową Pro Patrią, zszedł z boiska, w ślad za nim zaś podążyła cała drużyna. Poparcie dla jego zachowania wyraził klub i wyraziło wielu piłkarzy i komentatorów z całego świata, a co może najważniejsze: opuszczającego boisko zawodnika żegnały brawa ogromnej większości zgromadzonej na trybunach lombardzkiego stadionu publiczności (obrażających go fanatyków było kilkudziesięciu).

Urodzony w Berlinie syn niemieckiej dziewczyny i imigranta z Ghany (zostawił rodzinę, kiedy Kevin miał półtora roku), wychowany w trudnych dla tego miasta latach tuż po zjednoczeniu Niemiec, w imigranckiej dzielnicy z wysokim bezrobociem i przestępczością, wie o rasizmie wyjątkowo wiele i potrafi o tym szczerze opowiadać. Pamiętam, jak przychodząc do Tottenhamu mówił, co to znaczy być dzieciakiem z getta, dorastającym w zasadzie na ulicy, wśród tyleż bliskiego, co kompletnie obcego przyrodniego rodzeństwa. Co to znaczy musieć codziennie walczyć o swoje – nie tylko w świecie futbolu, o którym również grający kiedyś w Tottenhamie Garth Crooks powiedział, że jako czarnoskóry musiał być zawsze o jakieś piętnaście procent lepszy od innych. Zauważyliście zapewne, ile w postawie boiskowej Kevina-Prince’a Boatenga jest z trudem kontrolowanej złości…

Wczoraj jej czara, napełniająca się na boiskach całej Europy, które zwiedził z Milanem (wcześniej występował w Portsmouth, wspomnianym Tottenhamie i Hercie Berlin), nagle się przepełniła. Boateng przyjął piłkę po lewej stronie boiska, tuż przy sektorze kibiców rywala, z którego kolejny raz podniosły się gwizdy i wyzwiska. Wściekły złapał futbolówkę w ręce, kopnął ją w stronę trybun, postukał się w głowę, a następnie zdjął koszulkę i ruszył do szatni. Mecz został przerwany. Trener Milanu Massimo Allegri wie, że wizyta jego drużyny w niewielkim lombardzkim miasteczku miała być wielkim świętem i deklaruje, że zawodnicy jego drużyny przyjadą jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości, że z szacunku dla obrażanych piłkarzy (oprócz Boatenga wyzywano także Emanuelsona, Muntariego i Nianga), a także innych Czarnych sportowców, decyzja o zejściu z boiska była słuszna. „Przykro mi ze względu na rodziny z dziećmi, które przyszły z nadzieją na piękne widowisko, ale mam nadzieję, że udało się nam wysłać jakiś ważny sygnał” – mówi Allegri na łamach „La Gazetta dello Sport”.

No właśnie. Czy mamy do czynienia z ważnym sygnałem, pokaże dopiero reakcja władz światowej, europejskiej lub krajowej piłki, jeśli podobny incydent zdarzy się nie w meczu o pietruszkę, a podczas spotkania, na którego obejrzenie czekał cały świat. Teoretycznie przecież za kopnięcie piłki w stronę trybun Boatenga mogłaby spotkać dyskwalifikacja, a zejście drużyny z boiska mogłoby się skończyć walkowerem. Wczoraj w Lombardii rozgrywano spotkanie towarzyskie – co jednak, gdyby podobny incydent zdarzył się na mistrzostwach Europy, podczas rozgrywek Ligi Mistrzów albo w trakcie derbów Londynu? Wyobrażacie to sobie: kilkadziesiąt tysięcy widzów na trybunach, dziesiątki milionów przed telewizorami, telewizyjne transmisje na cały świat, wykupione emisje reklam i miejsca w lożach, konsumenci spragnieni rozrywki i nagle koniec, raptem po dwudziestu minutach, kiedy nie padł jeszcze żaden gol? Czy w takiej sytuacji obrażonego piłkarza nie zmuszanoby raczej, żeby wrócił do gry (podobne przypadki miały już zresztą miejsce – Samuela Etoo np. zawrócono na boisko po rasistowskim incydencie w meczu Barcelony z Saragossą, w 2006 roku)?

Wiemy, ile pieniędzy zaangażowano w biznesowe przedsięwzięcie pod tytułem futbol, dlatego nie dziwimy się, że UEFA czy FIFA w swojej walce z rasizmem ograniczają się do wspierania – potrzebnych owszem, ale dalece niewystarczających – kampanii promocyjnych, produkcji koszulek, wymyślania sloganów i odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami. Kary związane z rasistowskimi zachowaniami kibiców wciąż nie są dotkliwe: podczas Euro 2012 okazało się, że za wystające spod spodenek gacie Nicklasa Bendtnera z reklamą firmy bukmacherskiej trzeba zapłacić 80 tys. funtów, podczas gdy serbska federacja za obrażanie Neduma Onuohy w czerwcu 2007 przez kibiców-rasistów płaciła 16,5 tys. funtów, a Porto za podobne incydenty z Balotellim w lutym 2012 – 16 700 funtów. Czy nie czas zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Dlaczego właściwie pracownicy przedsiębiorstwa pod nazwą klub sportowy mają być jedynymi, którzy chodząc do pracy muszą się liczyć z tym, że podczas wykonywania obowiązków służbowych spada na nich kaskada obelg, a odpowiedzialni za gałąź przemysłu, w której są zatrudnieni, przymykają na to oko albo wykonują działania pozorne (celowo wprowadzam język ekonomiczny – mam w pamięci przywoływany już na tym blogu edytorial „Observera”, zawierający prostą konstatację, że większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak Terry do Ferdinanda)?

W trzecim numerze kwartalnika „Blizzard” czytałem znakomity tekst Gabrielle Marcottiego, który stawiał kolejne niepokojące pytania: czy niewielka liczba menedżerów, sędziów, członków klubowych zarządów itp. o kolorze skóry innym niż biały nie świadczy o tym, że uprzedzenia w tym świecie wciąż mają się doskonale, nawet jeżeli udało się zmniejszyć liczbę incydentów związanych z rzucaniem na boisko bananów? I co z lejącą się z trybun nienawiścią, która nie ma charakteru rasistowskiego? W puencie tekstu Marcottiego mowa była o tym, że świat futbolu tych zjawisk nie wypleni – że, owszem, może się udać wymusić zmianę zachowań, ale nie zmianę sposobu myślenia. Do tego drugiego potrzeba ewolucji całych społeczeństw – która rzecz jasna musi potrwać.

Co nie zmienia faktu, że czasem pojedynczy gest potrafi uruchomić lawinę. Ktoś na twitterze przywołał przy okazji meczu Milan-Pro Patria historię Rosy Parks, która w 1955 roku odmówiła ustąpienia miejsca białemu mężczyźnie i przejścia na tył autobusu – została aresztowana, a wydarzenie dało początek zorganizowanemu przez Martina Luthera Kinga bojkotowi transportu publicznego. Niecałe 60 lat później nie chce nam się wierzyć, że podobne rzeczy były możliwe. Podobnie jak nie chce nam się wierzyć, że niecałe ćwierć wieku temu Ron Noades, prezes Crystal Palace, mówił serio o Czarnych piłkarzach, że są wprawdzie szybcy i wysportowani, ale większość z nich nie umie czytać gry. W kwestii wykopywania rasizmu z futbolu wiele udało się zrobić, ale problem pozostał – pokazała to zresztą również niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część piłkarzy, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Oto, dlaczego takie gesty, jak wczorajszy Boatenga, zasługują na wsparcie.

Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc drugi (po raz tysiąc pierwszy zrobiłem to przed trzema miesiącami), ale powtórzę to jeszcze raz, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Suareza i Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.

„Miałem sen”, zaczął wspomniany Martin Luther King jedno z najsłynniejszych przemówień w historii ludzkości. Ja również miałem sen. Są derby Krakowa, podczas których kibice gospodarzy rasistowsko obrażają jednego z piłkarzy gości. Nagle kapitan drużyny łapie piłkę w ręce i oburzony wykopuje ją w stronę sektora swoich fanów. „Nie chcę takiego kibicowania” – woła i schodzi z boiska.

I will survive

„Wyścig dwóch koni, he, he”, żartowali przyjaciele oglądający na codzień ligę hiszpańską, z których – bądźmy uczciwi – to my dotąd żartowaliśmy przez lata. Że niby sensacyjna porażka Chelsea u siebie z ostatnim w tabeli i kompletnie beznadziejnym przed paroma dniami w starciu z Liverpoolem Queens Park Rangers ma kwestię rywalizacji o mistrzostwo Anglii redukować do dwóch drużyn z Manchesteru. A ja jakoś na razie nie potrafię w to uwierzyć.

To jeden z fundamentalnych kłopotów z pisaniem bloga: w środowy wieczór oglądasz jeden mecz, uogólnienia same cisną ci się do głowy i masz nieprzepartą chęć je zapisać. Dopiero we czwartek rano rzeczy zaczynają wyglądać nieco inaczej. Oczywiście spryciula Henry Winter potrafi dodać przykrej wpadce Chelsea aury niezwykłości, przypominając, że ostatni raz, kiedy QPR wygrywało na tym stadionie, na listach przebojów królowała Gloria Gaynor z „I will survive”, a co starsi z nas przypominają sobie podrygujące w takt tego przeboju niepokojąco atrakcyjne starsze kuzynostwo, ale generalnie w czwartkowy poranek mamy poczucie, że poprzedniego wieczora obejrzeliśmy jeden z tych „Bad day at the office”, który zwłaszcza na zakończenie okresu świątecznego nie jest niczym przesądzającym. Owszem, przyjemnie się rozpisywać o niezwykłych talentach „Harry’ego Houdiniego” – z drugiej strony tabela zmienia się tak szybko, różnice zniwelować tak łatwo, że doprawdy: z punktu widzenia Chelsea, mającej wciąż jeden mecz zaległy, do popadania w desperację nie ma powodu.

Co nie oznacza, że niczego się o tej drużynie nie dowiedzieliśmy. Miał Tottenham okres, w którym nie grał kontuzjowany Moussa Dembele i okres ten zbiegł się z serią kiepskich wyników. W przypadku Chelsea talizmanem jest Juan Mata: na 20 rozegranych dotąd spotkań nie wyszedł w podstawowym składzie pięć razy, z czego drużyna dwukrotnie przegrywała i trzykrotnie remisowała (a rywalami były: QPR u siebie i na wyjeździe, Fulham u siebie, Swansea i WBA na wyjazdach). Wyraźnie brakowało również Hazarda; słabiej grał Moses, a Mirko Marin fragmenty dobrej gry przeplatał stratami i faulami – po jednym z nich, jeszcze w pierwszej fazie spotkania, powinien był, szczerze mówiąc, wylecieć z boiska. Torres znów gorzej przyjmował piłkę, znów raz czy drugi wydawał się rozkojarzony, a jego atomowe uderzenie z 53. minuty trafiło w bramkarza – z punktu widzenia fanów Chelsea spodziewane przyjście Demba Ba powinno uspokoić sytuację w ataku (i pozwolić znów, jak za czasów Drogby, grać piłkę nieco prostszą). Benitez dał odpocząć Macie i Hazardowi, być może powinien również oszczędzić Oscara, ale Hiszpan grał w tym sezonie równie dużo… W sumie: Chelsea próbowała (zobaczcie, ile jej strzałów zostało zablokowanych), stwarzała okazje, ale brakowało błysku geniuszu, jaki zapewniali zwykle wymienieni w poprzednim zdaniu piłkarze, a gol Lamparda – dość pechowo moim zdaniem – nie został uznany. Każdemu się może zdarzyć. Manchesterowi City w tym sezonie zdarzało się również.

Queens Park Rangers? Po katastrofalnym występie z Liverpoolem na Loftus Road Harry Redknapp mówił mediom, że… jest pewien utrzymania, zorganizował również spotkanie drużyny, podczas którego oczyścił atmosferę: nie dołował wystarczająco już zdołowanych, tylko szczerze przyznał, że nie potrafił odpowiednio przekazać zespołowi instrukcji na tamten mecz i że klęska obciąża jego, nie piłkarzy. Tym razem komunikaty sztabu szkoleniowego były bardziej precyzyjne, a pressing, jakiego wymagano od drużyny, zadziałałał bez zarzutu. W bramce zamiast Greena stanął Julio Cesar – i radził sobie nieźle, podobnie jak dwóch „dziadków” ze środka obrony, Hill i Nelsen. Dobrze wypadli Derry i Granero. Zamiast Cisse z przodu biegał Adel Taarabt – i rzeczywiście biegał, wyciągając za sobą obrońców i przeszkadzając w pierwszym podaniu Davidowi Luizowi. Od niego pressing się zaczynał, a w drugiej fazie spotkania, kiedy QPR broniło się na własnej połowie – od niego zaczynała się obrona, prawdę mówiąc niejeden raz widzieliśmy go na trzydziestym metrze od bramki Cesara (zobaczcie, jak często najbardziej wysunięty piłkarz QPR otrzymywał podania jeszcze na własnej połowie). Co ważniejsze: kiedy bramkarz w stylu Józefa Wandzika uruchamiał Taarabta dalekim wyrzutem, Marokańczyk potrafił piłkę utrzymać, wprowadzając w miejsca akurat niepilnowane albo umiejętnie odgrywając kolegom. O wstręcie Harry’ego Redknappa to przesadnego zagłębiania się taktyczne niuanse powiedziano mnóstwo (patrz słynna pusta tablica w szatni Tottenhamu), ale w tym przypadku należy mu oddać sprawiedliwość za wystawienie jako nominalnego napastnika Taraabta właśnie, a nie np. Djibrila Cisse. A nonszalanckie odegranie Taraabta do Wrighta-Philipsa przy golu tego ostatniego wpisujemy na listę asyst roku.

Czy Harry Redknapp uchroni kolejny klub przed spadkiem? Rozumiem, dlaczego właśnie po klęsce z Liverpoolem mówił, że jest pewien utrzymania i dlaczego wczoraj był już znacznie ostrożniejszy. Szatnia QPR była szczęśliwa jak nigdy w tym sezonie, więc on mógł sobie pozwolić na realizm i przypominanie, że aby wyjść z całego tego bajzlu trzeba z podobnym szczęściem i zaangażowaniem zagrać jeszcze wiele razy. Hm… nie jestem zachwycony faktem, że w kolejnym meczu ligowym jego zespół podejmie Tottenham.