Archiwum autora: michalokonski

Sign them up!

Niewykluczone, że prawdziwą przyczyną wszystkich problemów Theo Walcotta jest narodowość, a największą przeszkodą względnie harmonijnego rozwoju jego kariery – przedwczesne powołanie do reprezentacji na mundial w Niemczech, w 2006 roku. Siedemnastoletni wówczas piłkarz pojechał na mistrzostwa świata zamiast Benta czy Defoe’a, mimo iż w Premier League nie zagrał wcześniej ani minuty – i ani minuty nie zagrał również na mundialu.

Niewykluczone również, że gdyby Walcott był Walijczykiem, Szkotem lub Irlandczykiem, jego kariera rozwinęłaby się płynniej, każdy błąd nie byłby aż tak bezlitośnie analizowany, a każda udana akcja – oklaskiwana ponad miarę. Media z Fleet Street odpowiadają za niejeden kryzys wiary w siebie, a tzw. futbolowi eksperci przypięli niejedną łatkę młodszemu i zdolniejszemu od nich samych.

Cieniem na karierze gwiazdki Arsenalu kładły się oczywiście słynne słowa świetnego przed laty angielskiego skrzydłowego Chrisa Waddle’a, który powiedział o Walcotcie, że nie ma piłkarskiego mózgu, ale pierwsze lata pobytu na Emirates zdawały się tę opinię uzasadniać. Tak, Theo Walcott – chłopiec z porządnego domu, syn położnej i technika RAF-u, który rzucił służbę, kiedy dowódca odmówił mu dnia urlopu na obejrzenie debiutu syna w Southamptonie – nie rozwijał się w tempie, którego spodziewaliśmy się po kimś, o kim słyszeliśmy, że jest otwarty, chętny do nauki, a przede wszystkim niepospolicie utalentowany. Szybkością zadziwiał od początku, ale od początku też grał w kratkę, doskonałe akcje kończył fatalnym dośrodkowaniem, strzelał na wiwat zamiast podać komuś lepiej ustawionemu albo przeciwnie: podawał komuś ustawionemu gorzej zamiast sam strzelać. Sam w sierpniu 2010 przywoływałem analizę Alana Hansena z meczu, w którym Walcott również strzelił trzy bramki – wynikało z niej, że za każdym razem, gdy piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji, decydował… źle. W zasadzie dopiero ostatnich kilkanaście miesięcy, a zwłaszcza okres od sierpnia do grudnia pozwala być w pełni do niego przekonanym – i być może to jeden z powodów, dla których klub nie przedłużył z nim kontraktu na przykład rok temu.

Kwestią podnoszoną przy tym ostatnim temacie jest miejsce, które Anglik ma zajmować w drużynie: on sam chce grać na środku ataku, trenerzy mają ponoć wątpliwości. Eleganckie to alibi dla obaw Walcotta (a zwłaszcza, wolno sądzić, jego agenta…), czy Arsenal jest w stanie zagwarantować spełnienie jego finansowych i sportowych ambicji, ale myślę jednak, że wyłącznie alibi. Arsene Wenger rzeczywiście zaczął konsekwentniej wystawiać Theo na szpicy dopiero od niedawna, ale – jak zauważył we wczorajszym Match of the Day Martin Keown – podobnie postępował z Thierrym Henrym, który również zaczynał swą przygodę z Kanonierami jako skrzydłowy. Do gry z przodu trzeba dojrzeć, zdaje się uważać menedżer Arsenalu (in Arsene we trust…),  tu nie wystarczy szybki bieg, zdolność wyminięcia bocznego obrońcy (zresztą ci lepsi nauczyli się już prostych w sumie zabiegów Walcotta…), a następnie lepsze lub gorsze dośrodkowanie. Żeby grać na równi z obrońcami, nieustannie szukając sobie – także na skrzydłach – wolnego miejsca, w które mogą podać koledzy, pilnować spalonego, cofać się po piłkę, umiejętnie ją przytrzymywać itp., itd., trzeba więcej dojrzałości. Do uwag Iaina Macintosha dorzucę obserwację, że parę dni temu w meczu z Wigan Walcott jako napastnik radził sobie przeciętnie – był odcinany od podań, przegrywał starcia bark w bark z bardziej masywnymi obrońcami, nie rozumiał się z Podolskim – karnego wywalczył dopiero po ataku ze skrzydła. Dogrywając ze skrzydła sprezentował wczoraj dwie bramki Giroud…

Co nie zmienia faktu, że Walcott dojrzał, a mecz z Newcastle był jeszcze jednym dowodem na to, że potrafi już zarówno znakomicie wykańczać akcję, jak ją inicjować (kibic Tottenhamu pamięta zresztą jego podobny popis w feralnym meczu, od którego zaczął się na początku tego roku kryzys drużyny z White Hart Lane…). Grający na luzie Arsenal, z widzącymi równie wiele jak Walcott Cazorlą i Wilsherem, z odblokowanymi Giroud i Podolskim, i z kolejnym po Walcotcie młodszym zdolniejszym Oxladem-Chamberlainem może naprawdę wiele. Żeby tylko w defensywie to się jakoś dopinało, bo przy golach Newcastle linia obrony Kanonierów wyglądała wczoraj jak kurtka Wengera (dla tych, co nie widzieli: przez całą pierwszą połowę francuski menedżer walczył tyleż z niemogącymi odnaleźć właściwego rytmu piłkarzami, co z zepsutym zamkiem swojego fantazyjnego okrycia). Niestety, „mały klub z północy” nie wytrzymał tego meczu kondycyjnie (kiedy Newcastle toczyło dramatyczny bój na Old Trafford, Arsenal odpoczywał – mecz w drugi dzień świąt został przełożony pod pretekstem strajku metra), ale zanim jego piłkarze stracili oddech, obnażyli wszystkie słabe punkty defensywy Arsenalu: braki zarówno w organizacji, jak i w koncentracji. Co robił przy dwóch golach Newcastle Kieran Gibbs? To jedno z pytań zapowiadających, że jeszcze nieraz w tym sezonie Kanonierzy pokażą twarz Mister Hyde’a.

Przy okazji kwestii kontraktowych zwracam uwagę na niedawny tekst Paula Haywarda, opisujący Wengerową „drogę do Damaszku”, czyli nawrócenie szkoleniowca Arsenalu na pracę z młodymi Brytyjczykami, po tym, jak opuszczali go uczniowie z Hiszpanii, Holandii czy Francji. Pewnie rzeczywiście mamy tu do czynienia z pragmatyzmem, pewnie rzeczywiście szansa na lojalność wobec klubu takich zawodników, jak Gibbs, Ramsey, Jenkinson, Oxlade-Chamberlain, a zwłaszcza mający rodzinę i znajomych „na dzielni” Wilshere, jest większa niż w przypadku obieżyświatów. Zwłaszcza, że – jak mówi sam Wilshere – mamy ponoć do czynienia ze zgraną paczką. Sprawa pomyślnego rozwiązania kontraktu Theo Walcotta będzie tu niezłym testem.

Skądinąd drugi bohater weekendu, lider i legenda Chelsea Frank Lampard, testuje właśnie lojalność swojego klubu. Tu nie mamy do czynienia z pazernym młodzieńcem, któremu wydaje się jeszcze, że na innych pastwiskach trawa jest bardziej zielona, więc w świetle jego dzisiejszego występu na Goodison Park pozostaje tylko powtórzyć słowa sprzed tygodnia: Lampard powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub musi zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador (podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King), a nie pozwolić mu odejść do jakiegoś Paryża czy jakiegoś LA. Mecz z Evertonem był najtrudniejszym, jak dotąd, testem dla Rafy Beniteza jako menedżera gości – gdyby nie Lampard, o wywiezieniu z Liverpoolu kompletu punktów nie mogłoby być mowy. I nie mówię tylko o bramkach, jakie strzelił – także o woli walki i pewności, że może się udać, którą zarażał młodszych kolegów (no, może poza Hazardem, który nie potrafił utrzymać formy z początku sezonu – albo którego sztuczek obrońcy Premier League również już się nauczyli…). Nie wszystko w tym meczu szło po myśli Chelsea, nie wszystko przewidział jej przewidujący menedżer i zwłaszcza to, jak po boisku poruszali się Pienaar, Anichebe i Baines było wśród nich przyczyną nieustającej konfuzji. Nie tylko David Luiz nie radził sobie z ustawionym tym razem bliżej środka – przynajmniej w pierwszej połowie – pomocnikiem z RPA, którego nieudany epizod w Tottenhamie nie przestaje mnie zadziwiać, kiedy patrzę na takie mecze, jak dzisiejszy…

Pal licho jednak Pienaara, o Lampardzie ma tu być mowa. O człowieku, który mówił dziś o podążających za drużyną kibicach, że to oni są klubem. „Żeby zarząd to wiedział”, kończy swoją relację z meczu Henry Winter, pijąc zapewne do faktu, że fani Chelsea i tym razem śpiewali o Lampardzie „Sign him up!”. Mam ochotę to zdanie nieco przerobić. Żeby zarząd to wiedział, że po jedenastu i pół roku, po blisko dwustu golach i niemal sześciuset meczach Frank Lampard jest klubem.

Selekcja negatywna

Odpowiedź brzmi „tak”. Tak, to był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest odwaga, determinacja, wola zwyciężania, która do ostatniej minuty nie pozwala zwątpić w osiągnięcie pożądanego rezultatu. Pal licho wszystkie wpuszczone po drodze bramki, pal licho dziurawą obronę, pochopne zagranie, które dało rywalowi pierwszego gola, i nieruchawy środek pomocy: to jest Manchester United, a Manchester United nie poddaje się nigdy. Weźcie młodego chłopaka z Meksyku, który w pomeczowych wywiadach powtarza z pełnym przekonaniem coś, co stanowi o klubowym DNA. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik, ósmy raz gonią go skutecznie. Mistrzowie.

Odpowiedź brzmi „nie”. To nie był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest koncentracja, dobra organizacja gry obronnej i umiejętność kontrolowania przebiegu wydarzeń. Pal licho skuteczność napastników, pal licho charyzmę trenera: mistrzowie nie mogą się mylić z aż taką częstotliwością. Weźcie już nawet nie de Geę czy Evansa, ale Carricka czy bardzo słabego wczoraj Ferdinanda, którzy podając piłkę pod nogi rywala stwarzają dużo więcej zagrożenia niż rywalom udaje się wykorzystać. Newcastle zdobyło na Old Trafford trzy gole, miało poprzeczkę i słupek, i na tym jego okazje się nie kończyły – mimo iż generalnie nastawione było na oddanie inicjatywy gospodarzom i grę z kontry. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik… To mają być mistrzowie?

Owszem, istnieje również szkoła, którą nazwałbym szkołą George’a Grahama: wytrwały marsz po koronę, złożony – powiedzmy – z trzydziestu zwycięstw 1:0 i paru remisów bezbramkowych (powiedziałbym, że Chelsea wczoraj zaprezentowała się mniej więcej w tym stylu – powiedziałbym, gdyby nie fakt, że kilkadziesiąt godzin wcześniej zaaplikowała Aston Villi osiem bramek…). Ale przecież nie musi to być jedyna możliwość – i zwłaszcza Manchester United w ciągu dwóch dekad swojej dominacji w angielskim futbolu przyzwyczaił nas do tego, że wygrywać mistrzostwo można naprawdę w wielkim stylu, łącząc szybką, szeroko prowadzoną i efektowną grę ofensywną ze skuteczną defensywą. Carricka asysta przy golu Hernandeza przypomniała, jak znakomicie podawał ten zawodnik jeszcze w czasach gry w Tottenhamie – ale Roy Keane raczej nie zagapiał się jak jego następca przy akcji zakończonej golem Percha. O tym, że Manchesterowi brakuje Vidicia, pisać chyba nie muszę, podobnie jak o braku szybkości zawodników ze środka pomocy – zwłaszcza, jeśli ich występ zestawić z biegającym jak szalony w tej samej strefie Vernonem Anitą. Druga linia MU zaczęła wyglądać lepiej dopiero po wejściu Cleverleya w 70. minucie: asekurowany przez młodszego kolegę Carrick miał więcej swobody niż wcześniej, gdy sam musiał asekurować starszego Scholesa. Dlaczego wszyscy piszą o kupowaniu przez United Lewandowskiego, podczas gdy problem tej drużyny widać raczej w obu formacjach za plecami napastników – nie pojmuję…

Jak widzicie, mam ostatnio kłopot i z tą drużyną, i z tą ligą, w której problemy pozostałych drużyn wydają się jeszcze poważniejsze. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię przyjąć wersji angielskich gazet, które w patriotycznym wzmożeniu nie zauważają, jak bardzo ten rodzaj popisów, jak wczorajsze na Old Trafford, bywa karany w Europie. Świetny doping, związane z lejącym deszczem efekty specjalne, mnóstwo goli i parad bramkarzy, emocje do końca niby pozwalają mieć poczucie, że oto dzieją się rzeczy wielkie. A przecież to nie przypadek, że w Lidze Mistrzów kluby z Premier League przetrzebiono…

Osobny akapit należy się samobójczemu golowi Evansa i temu, co w związku z jego uznaniem wykonał Alex Ferguson na początku drugiej połowy. Sędziujący spotkanie Mike Dean zachował się w tym przypadku bardzo dobrze: Cisse, owszem, był na spalonym i gdyby dotknął piłki, bramka nie zostałaby uznana; rzecz w tym, że kopnął ją Evans, a Cisse nie zdążył wziąć udziału w akcji (nie pociągał też, wbrew temu, co mówił później wściekły menedżer MU, Evansa za koszulkę – w najlepszym razie pociągali się obaj). Gol nie zostałby uznany, gdyby napastnik uniemożliwił obrońcy zagranie albo utrudnił interwencję bramkarzowi, co również nie miało miejsca. Tłumaczący rzecz bardziej szczegółowo Graham Poll robi w tym miejscu zabawną uwagę, że sir Alex najwyraźniej nie zna obowiązujących od siedmiu lat przepisów – nie, że się z nimi nie zgadza (wielu sędziów nie zgadza się z nimi również), tylko że ich nie zna. A może zna, tylko próbuje po swojemu rozegrać zarówno sędziów, jak i władze ligi? Jeżeli tak, to decyzja Mike’a Deana, żeby nie wpisywać pyskówki menedżera MU do pomeczowego protokołu, wydaje się równie roztropna jak ta o uznaniu drugiego gola dla Newcastle.

Dziwne przypadki Stewarta Downinga i Davida Luiza

A ci wszyscy piłkarze, którzy już-już mieli wspiąć się na szczyt, tylko nagle w ich karierze coś poszło nie tak? Zostawmy na boku kontuzje, które zatrzymały Kierona Dyera, zostawmy nadmiar gwiazdorstwa i niechęć do ciężkiej pracy, które skomplikowały biografię Davida Bentleya. Weźmy dziwny przypadek Stewarta Downinga, który jeszcze jako gracz Middlesbrough zdołał przebić się do reprezentacji Anglii i którego do Liverpoolu sprowadzano z Aston Villi za oszałamiającą kwotę 20 milionów funtów (wcześniej AV zapłaciła za niego 12 milionów). Przyglądam mu się pilnie od blisko dekady, czyli od czasu, kiedy omal nie przeszedł do Tottenhamu, od dziesięciu lat wiem, że to jeden z najlepszych (może najlepszy?) lewonożny Anglik, że znakomicie dośrodkowuje z obu skrzydeł, że świetnie uderza ze stałych fragmentów gry, że kilka jego bramek z dystansu załapuje się do najpiękniejszych w tym okresie. Dlaczego w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kibice z Anfield nie kryją rozczarowania jego grą, a zniecierpliwiony menedżer Brendan Rodgers wprost powiedział, że w styczniu ma zamiar poszukać mu innego pracodawcy? Wczorajszy gol Downinga był pierwszym strzelonym dla Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – zważywszy, że udało się dopiero za 45. podejściem w zasadzie można to zniecierpliwienie zrozumieć…

Najpierw sądziłem, że Downing jest po prostu pechowcem: przyszedł do klubu, w którym miał dogrywać piłki Andy’emu Carrollowi, ale Carroll łapał kontuzje albo grał kiepsko, a w końcu odszedł. Zmienił się też menedżer, a wraz z nim koncepcja gry, w której rajdy przy linii i dośrodkowania nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach Kenny’ego Dalglisha: Rodgers woli stawiać z przodu na bardziej uniwersalnych Sterlinga, Suso czy Suareza (a jeszcze za kilka dni przyjdzie Sturridge…). Downing oczywiście próbował, trafiał w słupki i poprzeczki (zaczęło się już w debiucie…), dogrywał nie najgorzej, ale jakoś tak wypadało, że jego podań nie wykorzystywali koledzy – w poprzednim sezonie nie tylko nie miał na koncie żadnej bramki, ale nawet asysty. Pudłował też karne i skończyło się na tym, że trener postanowił go przekwalifikować na lewego obrońcę, przed którym ustawiał… innego lewego obrońcę Jose Enrique. O tym, jaki to efekt dało w meczu z Tottenhamem, gdy Downing odpuścił krycie wchodzącego w pole karne Lennona, pamiętamy.

Ale jest jeszcze jedno wyjaśnienie: jak mówił niedawno sam jego menedżer, nie wystarczy po prostu mieć talent – trzeba jeszcze ciężko pracować i walczyć o miejsce w składzie. Nie przejmować się tym, za ile cię kupiono, zrzucić z siebie ciężar niewykorzystanych sytuacji, nie uśmiechać się przepraszająco – po prostu walczyć. „Jesteśmy trenerami, nie magikami – mówił Rodgers. – A piłkarze nie różnią się przesadnie od hydraulików, stolarzy czy murarzy. Sami muszą znaleźć sobie pracę i o nią zadbać, a zadaniem lekarzy, trenerów czy menedżerów jest jedynie znaleźć narzędzia, które pomogą im pracować lepiej. Zrobimy wszystko, żeby im pomóc lepiej pracować, ale jeśli sami nie będą mieli w sobie motywacji, wiele nie zdziałamy. Jeśli nie ma w nich głodu sukcesu, mają problem”.

Niewykluczone, że problem Stewarta Downinga polegał na tym, że był zbyt miły – i zastosowana przez Brendana Rodgersa metoda „zimnego wychowu” poskutkowała. Wczoraj nie tylko strzelił gola, ale miał bajeczną asystę przy bramce Gerrarda, dobrze znajdował sobie miejsce nie tylko przy linii i wiedział, co robić z piłką, grając zresztą głównie krótkimi podaniami… Czy podobne metody poskutkują w przypadku chłopaków z QPR, którym Harry Redknapp zarzucił po przegranym meczu z Newcastle, że biorą wielką kasę (większą niż ktokolwiek w Tottenhamie, wypalił tradycyjnie niedyskretny Harry) i mają wszystko gdzieś? Redknapp marzy zapewne, żeby jego nowi podwładni grali z zaangażowaniem, które cechuje graczy Stoke. Gdyby Gary Lineker chciał kiedyś jeszcze użyć swojej niezapomnianej frazy o Wimbledonie, że tę drużynę dobrze ogląda się wyłącznie na telegazecie, musiałby ją zastosować do piłkarzy z Britannia Stadium. Owszem, zdaję sobie sprawę, że w Warszawie na Czerskiej znalazłoby się paru fanów tego stylu i że marzą oni o konfrontacji Stoke z Barceloną, ale ja każdy mecz z nimi odchorowuję. Owszem, odczuwam coś w rodzaju niechętnego podziwu myśląc o tym, ile razy w tym sezonie nie pozwolili wbić sobie gola i jak wielu zawodników przedniej formacji angażuje się w grę obronną. Równocześnie jednak czuję na własnej skórze wszystkie te łokcie, którymi traktują rywala przy okazji, patrzę na koszulę, czy nie rozdarta przy kolejnym pociągnięciu, a nade wszystko boli mnie szyja od ciągłego podnoszenia głowy, żeby zobaczyć frunącą nad nią piłkę. Nie mam pretensji do piłkarzy Tottenhamu: robili w tych okolicznościach, co mogli. Nie oni jedni mogli ze Stoke niewiele. Dobrze, że obyło się bez ofiar.

Bez ofiar obyło się też w meczu Swansea-MU. Sir Alex przesadza, żądając dyskwalifikacji Ashleya Williamsa za trafienie w Robina van Persiego: wybijając piłkę – nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu – obrońca z Walii robił po prostu to, co do niego należało, bez intencji sfaulowania Holendra. Cóż jeszcze? Michu po raz trzynasty. Fletcher po raz dziewiąty (i dobra gra Sunderlandu w obronie). Kiepskie sędziowanie meczu West Hamu z Evertonem. Dzielne Reading, ostatecznie pokonane. W końcu, ale nie na końcu: popis Chelsea.

Popis Chelsea, z jedną z najpiękniejszych główek, jakie widziałem w życiu (niechże będzie Fernando Torresowi, ale też Azplicuecie za świetne dośrodkowanie), z fantastycznym golem Lamparda, i bodaj jeszcze lepszym Hazarda, o wolnym Luiza nie wspominając, i z wynikiem z rzędu tych, które wymykają się racjonalnemu opisowi. Nie, Aston Villa nie jest AŻ TAK zła – pamiętajmy w końcu o jej ubiegłotygodniowym zwycięstwie na Anfield Road. Kiedy kilka lat temu Wigan przegrało na White Hart Lane 9:1, pozbierało się dość szybko i jak zwykle zdołało utrzymać się w lidze – inna sprawa, że piłkarze tej drużyny zdecydowali się zwrócić pieniądze fanom, którzy wybrali się do Londynu, żeby być świadkami pogromu. Po prostu takie wypadki przy pracy czasem się zdarzają: w ostatnim kwadransie jednym wszystko zaczyna wychodzić, drudzy ze spuszczonymi głowami marzą już o tym, by jak najszybciej zejść z boiska, a w międzyczasie padają kolejne gole. Od 75. minuty Chelsea strzeliła cztery…

Pisząc to nie zamierzam odbierać klasy zwycięzcom. O klęsce z Corintinhians zapomnieli już podczas pojedynku z Leeds, w Pucharze Ligi, ale teraz przypomnieli sobie o Premier League. Z każdym kolejnym golem bardziej przypominali drużynę: zgraną i głodną wspólnego sukcesu. Niesieni dopingiem, odmawiali zwolnienia tempa – nawet jeśli menedżer wprowadzał zmiany, mające oszczędzić najlepszych zawodników na intensywny czas okołoświąteczny. Widać, jak wielkie możliwości drzemią w tych piłkarzach, jeśli okoliczności (bo raczej nie trener) potrafią zdjąć z nich presję. Ofensywny kwartet po prostu zachwycał, choć moją uwagę zwrócił przede wszystkim kolejny występ Davida Luiza za jego plecami. Przypadek Brazylijczyka również był dziwny i tutaj także mogło się wydawać, że świetnie rozwijająca się do pewnego momentu kariera osiągnęła swój pułap. Wygląda jednak na to, że Benitez znalazł rozwiązanie problemów, jakie miał Brazylijczyk ustawiany w linii obrony. Pamiętam, jak dobrych parę miesięcy temu Alan Hansen wskazywał, że z dala od własnej bramki zawodnik Chelsea radzi sobie lepiej niż pod własną, że nieustannie gna go do przodu, gdzie pewnie czuje się z piłką, a jego momenty gapiostwa nie są aż tak kosztowne. Dziwność tego przypadku polegała na tym, że Luiz za bardzo lubi być w centrum uwagi jak na obrońcę. A że jest waleczny, ma mnóstwo energii, potrafi biegać dużo i szybko – w środku pomocy Chelsea tylko Ramires zdradzał dotąd te cechy – i potrafi też dobrze podać… Pierwsza wyraźna zmiana w zespole narzucona przez nowego menedżera na duży plus.

W świetle tego, co stało się dzisiaj, nie chciałbym natomiast, by Benitez zapominał o Franku Lampardzie. Albo raczej nie chciałbym, by zapominali o nim klubowi włodarze. Pytanie oczywiście, jakie ambicje ma sam piłkarz: czy godzi się ze stopniową zmianą proporcji między czasem spędzanym na boisku i na ławce; czy może raczej chciałby, żeby nadal od niego rozpoczynano ustalanie składu – choćby i u wujka Harry’ego w QPR. Jeśli jednak sam widzi, że powoli czas robić miejsce młodym, pozostając dla nich ikoną, punktem odniesienia, bezcennym wzmocnieniem w trudnym momencie – powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub powinien zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador; podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King. Czy Abramowicz i jego ludzie usłyszeli wołania kibiców, domagających się po jego rekordowym golu, by przedłużono kontrakt z Frankiem Lampardem?

Dobrych świąt Wam życzę. Obawiam się, że moje spędzę zestresowany wizją Aston Villi, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość swoich kibiców zwycięstwem nad Tottenhamem…

W dzień końca świata

Nie znam kibica, który przejmowałby się ideą końca świata – zapewne dlatego, że kibic przeżywa koniec świata bez przerwy. Jednym z najbardziej dojmujących rysów opisywanego tu od paru lat okrucieństwa futbolu jest przecież jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, bo za chwilę jej kluczowy zawodnik zakończy karierę, złapie kontuzję bądź odejdzie do innej. Spróbujcie czasem – ja próbuję często – obejrzeć ponownie mecz sprzed paru miesięcy (o patrzeniu na mecze sprzed lat nawet nie mówię): czy zmiany nie przebiegają tu szybciej i nie są bardziej uderzające niż w zwykłym życiu? Jest, dajmy na to, późna jesień 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych późną wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła.

Piszę oczywiście o Tottenhamie (moje ulubione końca świata z ostatnich lat to, jak wiadomo, odejście Sola Campbella do Arsenalu i zwolnienie Martina Jola…), a cóż dopiero mówić o Chelsea? Ile końców świata przeżywali jej kibice w ciągu minionego roku? Był Villas-Boas, już go nie ma, był di Matteo, już go nie ma. Był Drogba… Była wygrana w Lidze Mistrzów. Było odpadnięcie z Ligi Mistrzów. Były awantury z Johnem Terrym, rujnujące bezpowrotnie wizerunek kapitana drużyny. A Arsenal, którego menedżer mówi, że kiedy w końcu pójdzie do piekła, to jakoś da sobie radę, bo nauczył się cierpieć patrząc na odejścia kolejnych ulubieńców? A Manchester United, który w maju nie został mistrzem Anglii i z którego za kilka miesięcy mają odejść Ryan Giggs i Paul Scholes? A Barcelona, w której końcem świata było przecież odejście Guardioli i która teraz musi radzić sobie – oby tylko przez parę tygodni – bez walczącego z nowotworem Tito Vilanovy?

Całą książkę o tym napisałem. O tym, że macie mistrzostwo w kieszeni, ale przecież nie graliście nigdy w Lidze Mistrzów. Albo że po latach starań awansujecie do Ligi Mistrzów, ale potem wywracacie się na pierwszej, względnie łatwej przeszkodzie. Albo wygrywacie Ligę Mistrzów, ale nie udaje się wam powtórzyć tego sukcesu w roku następnym, ba: odpadacie na samym początku rozgrywek. Albo wygrywacie w Lidze Mistrzów, tylko mistrzostwo kraju przechodzi wam koło nosa. Przegrywacie derbowy mecz, mimo iż prowadziliście już dwiema bramkami. Spragniony splendorów właściciel klubu wyrzuca wam trenera jako niedostatecznie galaktycznego. Z roku na rok wychowujecie najgenialniejszych piłkarzy Europy, którzy kiedy tylko osiągają pełnię swoich możliwości, odchodzą do innych klubów, zamiast pomóc waszemu wreszcie wrócić na szczyt. W półfinale pucharu, dosłownie na ostatniej prostej, wasz środkowy obrońca strzela gola samobójczego. Przegrywacie spotkanie, w którym w pełni kontrolowaliście wydarzenia na boisku, bo w końcówce wasz niezawodny zwykle bramkarz popełnia dwa kuriozalne błędy. Sędzia nie widzi bramki prawidłowo strzelonej przez wasz zespół albo przeciwnie: uznaje gola rywali, choć piłka po ich strzale nie przekroczyła całym obwodem linii bramkowej. Jedziecie kibicować reprezentacji na mundialu albo na Euro, po czym wracacie – wściekli na trenera, piłkarzy, sędziów i cały świat. Wychodzicie ze stadionu przed ostatnim gwizdkiem, obmyślając decyzję o znalezieniu sobie innego zespołu do kibicowania (żebyż to było takie proste; Nick Hornby zauważa, że lojalność w kwestii futbolu to nie wybór moralny; „przypominało to raczej brodawkę albo garb, coś, co się człowiekowi przytrafiło”) albo wręcz – jak Jerzy Pilch w przypadku Cracovii – podejmujecie ostateczną decyzję o rozstaniu z klubem („olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego” – pisze w pewnym momencie na łamach swojego „Dziennika”), by po niespełna dwóch miesiącach przyznać się do fiaska tego projektu i chyłkiem obejrzeć kolejny mecz…

Przepowiednie Majów? Nie z kibicami takie numery. Pytanie tylko, skąd się bierze ta siła, która każe im rozpoczynać wciąż na nowo, po każdym kolejnym końcu świata.

Harówka dla Harry’ego

Na liście dziennikarskich klisz, które w ostatnich tygodniach irytują mnie w stopniu ponadprzeciętnym, poczesne miejsce zajmują dwie: wyliczanie lat, w których Arsenal Arsene’a Wengera nie zdobył żadnego tytułu, oraz nazywanie Harry’ego Redknappa „Harrym Houdinim”. Nowy menedżer QPR nie jest żadnym magikiem ani cudotwórcą, ba: zapewne nie jest nawet lepszym szkoleniowcem niż zwolniony kilka tygodni temu Mark Hughes. Świetnie można wyobrazić sobie sytuację, w której to Redknapp źle zaczyna sezon, zbieranina sprowadzonych przezeń w pośpiechu piłkarzy panikuje szybciej niż potrafi się zintegrować i żeby powstrzymać pogłębiającą się degrengoladę właściciel decyduje się potrząsnąć klubem przez zmianę trenera i w miejsce 65-letniego Anglika sięga po młodszego o blisko ćwierć wieku Walijczyka. „Efekt nowego menedżera” jest zjawiskiem szeroko dyskutowanym, statystycy kwestionują jego długotrwałe skutki, ale w momencie przedłużającej się kiepskiej passy zwolnienie trenera wydaje się najskuteczniejszym sposobem powiedzenia podłamanym piłkarzom: „Słuchajcie, naprawdę może być inaczej”. I czasem rzeczywiście jest inaczej. Czasem, zaznaczam – nie zawsze.

Co może dać piłkarzom QPR Harry Redknapp? Po pierwsze, najprostsze i najtrudniejsze zarazem, może stworzyć z nich drużynę. Trudna sprawa, przy tylu indywidualnościach, które – patrz np. Djibril Cisse – z niejednego chleba piec jadły i niejednego trenera przeżyły, ale jego pierwsze decyzje, polegające na dowartościowaniu ciężko pracujących twardzieli w stylu Nelsena, Mbii czy Hilla, dają tu niezbędny fundament. On też niejednego piłkarza już prowadził, nie pęknie ani przed Wrightem-Philipsem, ani przed Bosingwą. Generalnie jak mało kto znający smak walki o utrzymanie w Premier League nowy menedżer QPR wie, że to nie jest czas gwiazdorstwa, efektownej piłki i taktycznych subtelności. Żadna tam płynna gra, ładne podania itd. – teraz jest czas twardej walka o utrzymanie. Jak celnie podsumował Nick Szczepanik, po przyjściu do drużyny nowy menedżer zażądał krwi, potu i łez – i wczoraj z pewnością nieźle się napocili.

Inna sprawa, że najlepszy, choć chorobliwie nierówny piłkarz tego zespołu Adel Taraabt haruje raczej z rzadka. Jego współpraca z Redknappem ma swoją historię w Tottenhamie, w którym nazywany niegdyś „nowym Zidanem” Marokańczyk nie mieścił się w składzie i z którego menedżer pozbywał się go – za marny milion funtów – bez żalu, określając jako „fruitcake”, co przełożyć można zarówno jako „świrus”, jak i jako, uczciwszy uszy, „ciota”. Powodów do nieporozumień było mnóstwo, ale tym razem menedżer zdecydował się zaufać piłkarzowi – wystawił go nie, jak zazwyczaj, po lewej stronie, ale za napastnikami, gdzie Taarabt zgodnie ze swoim numerem na koszulce miał szukać sobie miejsca między liniami pomocy i obrony Fulham – i robił to rzeczywiście ze znakomitym skutkiem. Zobaczcie, gdzie zawodnik QPR dostawał piłkę i jak wiele z tych podań było krótkich: widać, że Marokańczyk umie pokazywać się do gry kolegom, w ułamku sekundy uwalniając się spod opieki rywali. Szkoda, że najprawdopodobniej za kilkanaście dni wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Pochłonięty kinderbalem i przygotowaniami świątecznego numeru „Tygodnika” nie zdołałem w sobotę obejrzeć niczego więcej – ominęły mnie więc nie tylko rutynowe wygrane obu drużyn z Manchesteru, ale przede wszystkim sensacyjna porażka Liverpoolu z Aston Villą. Poprzednie tygodnie były przecież dla fanów z Anfield obiecujące, goście radzili sobie cieniutko… Ech ta Premier League, zawsze jest inaczej. Inaczej było również dziś w meczu Tottenhamu ze Swansea: znakomicie operująca przecież piłką drużyna gości całkowicie oddała pole i to pomimo faktu, że w środku miała teoretycznie jednego zawodnika więcej. Andre Villas-Boas wystawił dwójkę napastników – co kazało mi się bać, że żaden z nich nie obejrzy futbolówki, którą spokojnie będą wymieniać między sobą Britton, Ki Sung-Yung i Guzman. Nic z tych rzeczy: Dempsey regularnie opuszczał miejsce przy linii grając właściwie jako trzeci środkowy pomocnik, a na lewe skrzydło schodził Adebayor. Pressing gospodarzy wyglądał znakomicie, posiadanie piłki i celność podań zaś – bodaj najlepiej w tym roku.

Niezwykle to było przyjemne, zapomniane już nieco doświadczenie: oglądanie Tottenhamu cierpliwego, uporczywie szukającego nowych rozwiązań w z minuty na minutę zwiększającym się tłoku (nawet Michu grał głównie na własnej połowie) i znajdującego je w końcu po stałym fragmencie gry (mówił Villas-Boas, że rozmawiali o tym, iż to właśnie jest pięta achillesowa Swansea, więc dużo ćwiczyli rzuty wolne i rogi), a potem do końca już panującego nad sytuacją. To ostatnie wydaje się sprawą kluczową:  gdyby mecze Premier League trwały 80 minut, Tottenham byłby liderem tabeli, a tymczasem w sześciu czy siedmiu spotkaniach wypuszczał punkty w końcówkach. Nad tym też w minionym tygodniu pracowano na treningach: sztab szkoleniowy zmienił wręcz ich strukturę tak, by największa dynamika i intensywność zajęć przypadała na ostatnie minuty. Czy pomogło akurat to, czy udane zmiany (zobaczcie, jak grał młody Townsend, kilkakrotnie wyrywający się do przodu i dający się sfaulować – po jednym z tych fauli padł gol dla Tottenhamu; ale warto zauważyć, że na ostatnich kilkadziesiąt sekund pojawił się również długo oczekiwany Scott Parker), czy zbyt późne przejście Swansea do ofensywy, nie podejmuję się sądzić. Grunt, że są punkty, że do drużyny wracają kontuzjowani i że piłkarze mogą z pewnością mieć poczucie, że ich szkoleniowiec wie, co robi.

PS 1. Z cyklu byli menedżerowie Tottenhamu (Redknapp wszak wygrał z Jolem…), czuję że czeka mnie niedługo pisanie kawałka o Chrisie Hughtonie. Dziesiąty mecz bez porażki w Premier League to dla Norwich najlepszy wynik od ćwierćwiecza, odniesiony – jak to zwykle u irlandzkiego szkoleniowca – bez przytupów i z właściwą mu skromnością. Takich zwierząt nie ma.

PS 2. Mniej tu ostatnio bywałem, za co przepraszam i postanawiam się poprawić. Książkę kończyłem – książkę, której to nasze blogowanie mnóstwo zawdzięcza, i która została wreszcie wygładzona, podzielona na rozdziały i wysłana do wydawcy, który zapowiada ją na maj. Mam nadzieję, że będę mógł teraz swobodniej odetchnąć i częściej blogować. Ku chwale futbolu. Okrutnego.

Sto lat

A dziś dla odmiany krótka piłka: w mojej redakcji i w moim mieście świętowanie stulecia urodzin Jerzego Turowicza, człowieka, który był moim pierwszym Szefem – i który, dodajmy, kompletnie nie interesował się futbolem. Świętowanie wypadające w weekend i angażujące także mnie osobiście, bo jedno ze spotkań związanych z rocznicą miałem zaszczyt poprowadzić. Czy mam dodawać, że wypadło akurat podczas meczu Evertton-Tottenham? Że jeszcze kiedy wychodziłem z redakcji było 0:0, że kiedy na światłach sprawdzałem wynik okazało się, że Dempsey strzelił na 0:1 (była 77. minuta), że kiedy zaparkowałem wciąż było 0:1 (w 88. minucie), kiedy wsiadałem do windy okazało się, że Pienaar wyrównał, a kiedy wysiadłem na szóstym piętrze przeczytałem, że mecz chwilę temu – wydawało się – wygrany zakończy się porażką? Nie mam na ten temat do powiedzenia nic więcej, może poza tym, co zawsze: taką przebodli mnie drużyną, cholera jasna. Naprawdę, gdybym w tamtym kluczowym momencie przed blisko ćwierćwieczem miał świadomość, z jakimi doświadczeniami będzie się wiązało kibicowanie właśnie jej, wybiłbym sobie z głowy całą tę piłkę nożną.

Teraz jest już oczywiście za późno. A skoro wspinam się już na Himalaje samoświadomości, zastrzegę się jeszcze, że nie wykluczam iż dominujący nad następnymi akapitami ton narzekania wiąże się właśnie z fatalnym samopoczuciem człowieka, który – trudno policzyć, który już raz w tym sezonie – podnosić się musi po porażce odnoszonej w ostatnich minutach. Uczucie to, rzecz jasna, nie jest obce kibicom innych zespołów – dziś np. spotkało fanów Manchesteru City, i to w sposób wyjątkowo perwersyjny: po tym, jak zespół podniósł się z kolan i odrobił dwubramkową stratę. Można by tu swobodnie rzecz rozwinąć w kolejnych parę zdań wątek niezwykłości futbolowych scenariuszy, ekscytując się np. znaczeniem goli w „Fergie Time” (czy po majowym finale rozgrywek Premier League nie można by równie dobrze mówić „Mancini Time”?). Można by też – poniekąd słusznie – ekscytować się kolejną jazdą bez trzymanki, w której ktoś bezpiecznie prowadzi i kontroluje przebieg wydarzeń, by nagle tę kontrolę stracić, itp., itd.

Myślę jednak, że byłoby to zafałszowanie obrazu rzeczywistości. Przy całym uznaniu dla klasy takiego Wayne’a Rooneya, harującego na całym boisku jak nie przymierzając Carlos Tevez w drugiej połowie (no właśnie: dlaczego dopiero w drugiej połowie?), przy oddaniu zasług grającym szeroko Youngowi i Valencii, warto zauważyć, że duet środkowych pomocników MU był niemal nieobecny, a w każdym razie kolejny raz w tym sezonie nie potrafił zapewnić ochrony defensywie. Podobnie narzekać można na dwóch napastników MC grających od pierwszej minuty, i na obronę gospodarzy, dającą zawodnikom MU – Rooneyowi zwłaszcza – zbyt dużo swobody. Beznadziejny był Balotelli, słaby Nasri, Mancini podjął złą decyzję o wprowadzeniu za kontuzjowanego Kompany’ego Kolo Toure, a nie Lescotta, transfery wakacyjne (Sinclair, Rodwell, Maicon, Nastasić) na razie nie okazały się wzmocnieniem – było kupićć van Persiego… Jak to napisał Michael Cox, ten mecz mógłby być lepszy, gdyby rozgrywały go dobre drużyny. Jeden Rooney, jeden Zabaleta, to trochę za mało, by móc mówić o futbolu i pominąć milczeniem pomeczową bijatykę, wtargnięcie kibola na boisko, monetę, która zraniła Rio Ferdinanda, atak Teveza na Jonesa, a wcześniej także błąd sędziego przy spalonym Younga. Coś niedobrego dzieje się z tą ligą, skoto tematami weekendu stają się takie incydenty albo – to już się tyczy soboty – nurkowanie Santiego Cazorli, kolejnego z listy geniuszy, który okazał się oszustem.

Temat nurkowania wałkuję tu co jakiś czas, ostatnio w kontekście Garetha Bale’a, ale i o Luisie Suarezie można by niejedno napisać. Walijczyka, który niedawno obejrzał kolejną żółtą kartkę za symulowanie, Andre Villas-Boas tłumaczy ciężkimi kontuzjami, które kilka razy spotykały go po faulach rywali (Charliego Adama na przykład): upadający Bale ma nie tyle wymuszać interwencję sędziego, co chronić nogi przed spóźnionymi wślizgami. Cóż… nawet jeśli tak jest – czasami tak jest z pewnością – problemem pozostaje teatralność upadku i problemem pozostają te sytuacje, w których piłkarz niestety oszukuje. Tego też mam, cholera, powyżej uszu, a zaczynam od Bale’a, żeby nie narazić się na zarzut z „moralności Kalego”: nasz nurek zrobił to, co do niego należało, podczas gdy wasz nurek…

Ciężko o tym pisać także dlatego, że „wasz nurek” jest – obok Michu, zbieżność regionalna miejsca pochodzenia nieprzypadkowa – jednym z najjaśniejszych punktów generalnie przeciętnego sezonu. Także wczoraj wraz z Jackiem Wilsherem pokazywał się ze stron najlepszych – szkopuł w tym, że głównie wtedy, kiedy Arsenal już prowadził. Wcześniej było nerwowo, jak to zwykle ostatnio z Kanonierami. Niepewna siebie, poobijana fizycznie i psychicznie drużyna z napastnikami dalekimi od regularności, im dłużej w mecz, tym mocniej by panikowała. W momencie, kiedy sędzia Jones uznał, że Cazorla był faulowany, niewiele wskazywało na przełamanie – w tym sensie Steve Clarke ma świętą rację, że był to kluczowy moment spotkania. Rzecz jasna on również mógłby dodać, że kiedy jego zespół grał z Sunderlandem, prowadził 1:2, a gospodarze walczyli o remis, to w polu karnym zanurkował jeden z jego piłkarzy, Liam Ridgewell. Przypominający ten epizod Andy Dunn najsłuszniej w świecie upomina się o podejmowanie przez władze poszczególnych lig i związków piłkarskich, a także FIFA i UEFA, ostrzejszych działań post factum. W przypadku takiego Cazorli np., albo Bale’a, albo Suareza, można by nakładać kary na podstawie pomeczowej analizy wideo. Uderzając mocno, bo mocne są ich przewiny i wysoka szkodliwość społeczna.

Napisałem wyżej, że Jerzy Turowicz kompletnie nie interesował się futbolem. Ale świetnie wiedział, co to znaczy być fair. Czasami – także w związku z informacją o kibicu Swansea, aresztowanym ze względu na rasistowski bluzg pod adresem Sebastiena Bassonga z Norwich – wolałbym nie zajmować się piłką nożną aż tak intensywnie.

Mecze dnia

Przychodzą takie dni, w których po prostu nie można się wykręcić pisaniem o jednym meczu i, jak w sobotni wieczór w studiu BBC, trzeba zrobić szybki przelocik przez całość. Próbować zrozumieć np., jak to się dzieje, że drużyna idąca po mistrzostwo Anglii daje sobie w ciągu pół godziny strzelić trzy gole, i to drużynie, która jest jednym z poważniejszych kandydatów do spadku. A potem przyjrzeć się Arsenalowi w trakcie ostatniego (?) sezonu Arsene’a Wengera, Chelsea podczas ostatniego (?) sezonu właścicielskiego Romana Abramowicza, Tottenhamowi podczas pierwszego z tłustych (?) lat Andre Villas-Boasa, a jak czasu wystarczy wspomnieć jeszcze o Manchesterze City, Evertonie, Fulham i Queens Park Rangers, gdzie kolejną w swoim życiu misję niemożliwą podjął Harry Redknapp…

Mecz Reading-MU wydaje się z tego wszystkiego najprostszy: piłkarze Alexa Fergusona kolejny raz w tym sezonie (czternasty na dwadzieścia dwa spotkania, dziesiąty raz skutecznie!) gonili wynik, bramkarz i obrona (zmieniony po pół godzinie Rafael, mający już żółtą kartkę i nieprzydatny w walce o górne piłki) zagrali katastrofalnie, zwłaszcza w obliczu bitych w pole bramkowe rzutów rożnych Reading, Wayne Rooney natomiast – znakomicie, zarówno w pierwszej fazie meczu, kiedy ustawiony był po prawej stronie, jak i później za plecami van Persiego. Wielkim tematem jest rotacja bramkarzy MU: jak wpływa na ich pewność siebie i czy dobrze służy drużynie. Mogę zrozumieć, że wyższy i silniejszy od Davida de Gei Lindegaard broni z West Hamem, Norwich, QPR czy Reading – w każdym z tych przypadków dośrodkowania do rosłych i rozpychających się bezpardonowo napastników stanowią o stylu gry zespołu, ale wczoraj patrząc na golkipera United przypominałem sobie najgorsze dni Heurelho Gomesa w Tottenhamie, obleganego kilka lat temu w polu bramkowym na Craven Cottage. Gdyby w bramce MU stał de Gea, i gdyby gospodarze napierali na niego tak, jak na Lindegaarda, może sędzia zlitowałby się i zagwizdał faul na bramkarzu? Żartuję oczywiście, ale zdziwiłbym się, gdyby w następnym meczu Duńczyk zachował miejsce między słupkami.

O Arsenalu przed paroma tygodniami obiecywałem sobie nie pisać; „Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera”. Ba, problem w tym, że sprawy idą coraz dalej i dalej; że coraz głośniej mówi się o odejściu Arsene’a Wengera i że on sam – przyciskany przez dziennikarzy – mówi, że będzie myślał o swojej przyszłości dopiero po sezonie. Będzie myślał? Po sezonie, który zaczął się najgorzej ze wszystkich dotychczasowych? Co się wyrabia na Emirates, że media otwartym tekstem dyskutują odejście menedżera? Przecież drużyna kadrowo nie jest słabsza niż np. taki Tottenham, to nie jest kwestia chciwości zarządu, który nie chce w nią zainwestować: zainwestował przecież w Giroud, Podolskiego, a przede wszystkim Cazorlę; do pierwszego składu wrócili Szczęsny i Wilshere… Nie jest to też kwestia zmęczenia – znów porównując z Tottenhamem trzeba powiedzieć, że rywale zza miedzy grają tyle samo, w dodatku nie w Lidze Mistrzów, tylko w późniejszych o dzień lub dwa rozgrywkach Ligi Europejskiej… O cóż więc chodzi? Moim zdaniem o trzy, dość banalne kwestie szczegółowe i jedną generalną. Po pierwsze, część zawodników niedawno jeszcze angielską ekstraklasę zachwycających, Vermaelen zwłaszcza, mocno obniżyła loty. Po drugie, Podolski czy Gervinho grają nierówno – oglądasz w akcji tego ostatniego i nigdy nie wiesz, czy cię zachwyci, czy rozśmieszy (ostatnio rozśmiesza). Po trzecie, młodym, którzy zrobili ogromne postępy – Jenkinsonowi np. – wciąż zdarzają się błędy. Głównie chodzi jednak o mgłę niepewności, która unosi się nad Emirates i której Wenger nie potrafi rozwiać: francuski menedżer wydaje się równie niepewny siebie, jak niepewni są jego zawodnicy. Patrząc na swobodnie wymieniającą podania, dobrze zorganizowaną Swansea można się było zastanawiać, czy na skutek dziwnego zbiegu okoliczności drużyny nie zamieniły się koszulkami. Owacja fanów Arsenalu zgotowana po meczu zwycięzcom była zrozumiała właśnie z tego powodu: ten styl gry zawsze się tu podobał, do takiego przyzwyczaili nas Kanonierzy, ba, nawet takie zakupy, jak sprowadzony za marne dwa miliony jeden z najlepszych w tej chwili zawodników ligi Michu były niegdyś domeną Wengera.

Menedżer Arsenalu nie ma lekko, ale i tak lżej niż menedżer Chelsea. Chociaż… miałbym ochotę napisać, że pierwsze 45 minut występu drużyny Rafy Beniteza na Upton Park mogło zadowolić najbardziej wybrednych, najbardziej stęsknionych za Roberto di Matteo, Carlo Ancelottim czy wręcz Jose Mourinho fanów tego zespołu. Sprawozdawca „Daily Telegraph” zauważył również, że pod nowym szkoleniowcem zespół więcej biega i ciężej pracuje – co łączy się skądinąd z wyrzutem Beniteza pod adresem poprzednika, że zastał zespół kiepsko przygotowany fizycznie. Problem w tym, że wystarczyło na jedną połowę – świetne zmiany Sama Allardyce’a, pojawienie się na boisku Diame i intensywniejszy pressing odwróciły losy spotkania: nawet heroizm Petra Czecha nie był w stanie powstrzymać naporu gospodarzy. O golu Carltona Cole’a, opierającego się podczas wyskoku na Ivanoviciu, można by dyskutować – sędzia gwizdnął w podobnych okolicznościach w pierwszej połowie; o błędzie Ashleya Cole’a przed trzecią bramką dla gospodarzy już nie. „It was all about belief and desire” – mówił po meczu Allardyce. Ano właśnie. Kibice Chelsea są rozczarowani i wściekli, krytykują menedżera i tylko patrzeć, jak zaczną krytykować właściciela klubu, który przecież jest bezpośrednio odpowiedzialny za cały ten bajzel. Jak się zachowa Roman Abramowicz, kiedy znajdzie się w zasięgu furii trybun własnego stadionu? Do tej pory był nietykalny – można by rzec, że kibice zachowywali się bardziej odpowiedzialnie niż on sam…

W kwestii Tottenhamu sprawy wyglądają relatywnie prosto: wyzdrowiał Moussa Dembele, a z Belgiem w składzie drużyna nie przegrywa. To również oczywiście zdanie nie całkiem serio (choć udowodnione statystycznie); chodzi o to, że w środku pola jest piłkarz potrafiący nie tylko piłkę odebrać, ale także utrzymać ją pod presją, a nade wszystko: przyspieszyć, przeprowadzając rajd zakończony celnym podaniem. Po odejściu Modricia i van der Vaarta przechodzenie z obrony do ataku wydawało się piętą achillesową tej drużyny, zwłaszcza że i Clint Dempsey (sprowadzony ostatniego dnia okienka transferowego, z racji transferowo-kontraktowych sporów z Fulham fizycznie nieprzygotowany do sezonu) długo wkomponowywał się w zespół i tak naprawdę dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu dni – gdy dwukrotnie asystował przy bramkach Defoe’a – zaczął sprawiać wrażenie, że rozumie swoją rolę między wysuniętym napastnikiem a pozostałymi graczami drugiej linii. Co tu gadać: z Dembelem drużyna gra lepiej, a przede wszystkim zaczyna być widać pracę, jaką wykonał z piłkarzami Andre Villas-Boas. Najbardziej uderzające jest to oczywiście w przypadku Jermaina Defoe; nikt, ze mną w pierwszej kolejności, nie spodziewał się, że niewysoki Anglik będzie potrafił grać jako jedyny napastnik, tymczasem Defoe w każdym kolejnym wywiadzie podkreśla zasługi, jakie zaledwie pięć lat starszy od niego menedżer ma dla ewolucji jego gry i gry całej drużyny. Jeszcze raz przypomina się w tym kontekście przedsezonowa wypowiedź Kyle’a Walkera, który mówił, że inaczej niż w Chelsea, Villas-Boas w Tottenhamie będzie miał do czynienia z młodą ekipą pełną otwartych głów; widać, że te chłopaki chcą się uczyć i że nauka przynosi efekty. Defoe to jeden z wygranych, kolejny to Aaron Lennon, niesłusznie pozostający w cieniu Garetha Bale’a. W ostatnich meczach prawoskrzydłowy nie tylko zdobywał bramki i miał dobre ostatnie podania, ale także niestrudzenie uczestniczył w pressingu, wspierał bocznego obrońcę (z Fulham był to niezbyt doświadczony, ale bardzo odpowiedzialnie grający Naughton), a przede wszystkim – podobnie jak robi to Bale, jak sobie tego życzy Villas-Boas i jak nie lubią rywale – schodził do środka, opuszczając miejsce przy linii bocznej. Tottenham wysoko ustawia linię obrony, ale ma w bramce szybkiego Llorisa (nie wiem, czy Francuz czasami nie wybiega z niej zbyt pochopnie, ale wciąż sprzyja mu szczęście), z Fulham poprawił celność podań, w pierwszej połowie potrafił długo utrzymywać się przy piłce, w drugiej szczęśliwie wyszedł na prowadzenie, a później skutecznie kontrował… Ważne zwycięstwo z niełatwym przecież rywalem, i nawet jeśli za tydzień z Evertonem nie będzie już tak dobrze, to trzy wygrane z rzędu pozwoliły nam wszystkim odetchnąć pełną piersią.

I tylko Berbatowa szkoda. Jego podania do kolegów – podania niemalże od niechcenia, piętą, niemal z zamkniętymi oczami – zasługują na hymn Ligi Mistrzów.

Kwestia wykończenia

To może być wpis o tym, jak czasem decydują centymetry i ułamki sekund. Jak Liverpool stwarza sobie np. znakomitą okazję w 14. minucie po niepotrzebnym wyjściu Hugo Llorisa przed własne pole karne, jak Henderson jej nie wykorzystuje i jak następnie Tottenham strzela drugą bramkę po wątpliwym rzucie wolnym. Albo o komicznym wręcz zamieszaniu w polu karnym gospodarzy w 36. minucie, gdzie najpierw Dembele odbiera piłkę będącemu już sam na sam z wychodzącym Llorisem Gerrardowi (moim zdaniem nie było mowy o karnym, choć Brendan Rodgers twierdzi inaczej), a następnie Walker wybija ją z pustej bramki unikając przy tym zderzenia z Gallasem – to była akcja, z której można by wydzielić nie jednego, ale dwa gole. Kiedy wreszcie Liverpool strzelił gola na 2:1 – a właściwie kiedy same Koguty wbiły sobie piłkę do bramki po kolejnym komicznym zamieszaniu we własnej szesnatce (tym razem wybijał Lennon, który wprawdzie także uniknął zderzenia, tym razem z Bale’m, ale za to nabił na niego futbolówkę) – był to gol zasłużony właściwie jeszcze w pierwszej połowie, a już na pewno na początku drugiej, kiedy po złym wykopie Dawsona fantastyczną okazję miał Enrique. Błędy, nieporozumienia, złe decyzje…

Co powiedziawszy, nie zamierzam narzekać. Po pierwsze dlatego, że uwidocznione na załączonych obrazkach statystyki zablokowanych strzałów, przejęć piłki i wślizgów jednoznacznie pokazują, że przyparty do muru zespół potrafił się też bronić. Po drugie dlatego, że Tottenham drugi mecz z rzędu zaczął w imponującym tempie, spychając rywala do defensywy i mając tego efekty. Po trzecie dlatego, że do życiowej formy wrócił Gareth Bale. Po czwarte dlatego, że było to kolejne spotkanie bez Adebayora i czwarte w ciągu jedenastu dni – wszystkie z trudnymi rywalami – i kolejne zakończone dobrym wynikiem. Inne drużyny czołówki, te grające w europejskich pucharach, w ostatnim czasie wyraźnie opadły z sił, a Tottenham jakby nabrał wiatru w żagle, i to mimo niewielkiej rotacii w składzie.

Może (odpukać…) najgorsze już za Villas-Boasem? Sytuacja w bramce wydaje się ustabilizowana, choć licencję na wybieganie z linii Lloris moim zdaniem wykorzystuje aż do przesady. W obronie dwa ostatnie mecze nieźle gra Walker, a i powrót Dawsona pokazuje, że nie jesteśmy skazani na kurczowe trzymanie się Gallasa – dziś grał tylko dlatego, że rozchorował się Caulker. W drugiej linii wrócił wreszcie Dembele (prosta reguła: z Belgiem w składzie wygrywamy, bez Belga – przegrywamy…), przywracając drużynie rytm w przechodzeniu z obrony do ataku. Sandro, który z West Hamem po raz trzeci za swojego pobytu w Anglii wymiotował z wysiłku na murawę, jak widać zawsze daje z siebie wszystko. Szkoda tylko, że wciąż zbyt rzadko Villas-Boas próbuje ustawiać przed nimi Toma Carrolla, bo Dempsey po niezłym występie w niedzielę dziś zawiódł. Bale i Lennon to osobna opowieść, ten pierwszy był w pierwszej połowie nie do zatrzymania, jednoosobowo dając drużynie dwubramkową przewagę; drugi jako gracz ofensywny miał w miarę łatwo przy ustawionym na lewej obronie Downingu, za to w pressingu był bodaj najwytrwalszy z całej drużyny. Mniej widocznego Defoe’a już za chwilę będzie mógł zluzować Adebayor, powoli wracają do zdrowia Parker, Assou-Ekotto i Kaboul, a w styczniu ponoć ma się zdarzyć jakiś transfer lub dwa. Może (odpukać po raz kolejny…) z tym Tottenhamem Villas-Boasa nie będzie aż tak źle?

Piszę to mając w tyle głowy wyniki pozostałych drużyn rywalizujących o miejsca od trzeciego w dół (no cóż, w kwestii mistrzostwa szybko zaczęło to wyglądać na wyścig dwóch koni, nieprawdaż?). Chelsea, co do której uporządkowania przez Beniteza nie miałbym obaw, gdyby nie rzucający się w oczy kryzys wiary piłkarzy w siebie i w stabilność klubu. Arsenal, co do którego wiadomo wszystko – choć przecież nie każdy potrafi przywieźć remis z Goodison Park. Już ten Liverpool ma w sobie potencjał gonienia czołówki, gdyby ktoś poza Suarezem potrafił w nim strzelać gole… Niezwykle podobał mi się dziś Sterling na skrzydle, świetnie rozdzielali piłki Gerrard z Allenem, była przewaga w posiadaniu piłki, liczbie celnych podań itd. – brakowało centrymetrów i ułamków sekund, czytaj: wykończenia. Tego czegoś, co ma ostatnio niejaki Gareth Bale.

Wyjątkowy i Tymczasowy

Pokonany przez wirusa, jak nie przymierzając drużyna Sunderlandu przez WBA, oglądałem dzisiejszy mecz Chelsea z MC, rozważając, czy Roman Abramowicz nie zrobiłby lepiej, zatrudniając zamiast Rafy Beniteza Steve’a Clarke’a. W końcu skoro to i tak robota na parę miesięcy, po których może-może przyjdzie Guardiola, dlaczego nie powierzyć jej jeszcze jednej klubowej legendzie, łagodząc wściekłość kibiców, a za jednym zamachem, ehm, zneutralizować groźnego rywala do gry w Lidze Mistrzów? Po trzynastu kolejkach zespół kierowany przez dawnego świetnego piłkarza Chelsea, a później asystenta kilku kolejnych menedżerów tego klubu, ma nad drużyną Abramowicza punkt przewagi…

Zapytałem Chrisa Lepkowskiego, w „Birmingham Mail” zajmującego się na codzień sprawami WBA, o przyczyny świetnej postawy tej drużyny w bieżącym sezonie. Wyliczył kilka: postawę argentyńskiego pomocnika-destroyera Yacoba i irlandzkiego napastnika Shane’a Longa (od siebie dodam, że przed tygodniem w polu karnym rywali Long wykonywał pracę, której daremnie wypatrujemy ostatnio od Fernando Torresa: był szybki, twardy w starciach z obrońcami, zdecydowany w kontakcie z piłką, świetnie szukający sobie wolnego pola, zarazem widzący kolegów, jak pozwalający się widzieć), dobrze zorganizowaną obronę i przyzwoitego bramkarza, ale w pierwszym rzędzie właśnie dobrego trenera, który potrafił wziąć wszystko, co najlepsze z dziedzictwa Roya Hodgsona (organizację defensywy właśnie), i odciskając na nim własne piętno (zabójcze kontry). Twardziel, z którym liczył się nawet Mourinho; Szkot, porównywany stylem prowadzenia drużyny z Davidem Moyesem; facet, którego treningi okazują się pasjonujące (trudno się dziwić: podpatrywał nie tylko Mourinho, ale także Gullita, Robsona, Dalglisha czy Zolę) i który w bezpośrednim kontakcie jest tyleż skromny, co szczery; facet, który czyta grę jako trener równie dobrze jak przed laty czytał ją jako piłkarz (weźcie jako przykład niedawny mecz z Wigan: początkowo ustawienie drużyny Martineza było dla WBA przyczyną problemów, Clarke jednak okazał się elastyczny, zmienił pomysł na grę i wygrał; wczoraj z Sunderlandem było podobnie, a zmiany przeprowadzone w drużynie gości okazały się kluczowe). Warto pewnie dodać, że „kontynentalna” struktura prowadzenia klubu, w której z Clarke’a zdjęto większość klasycznie menedżerskich obowiązków i pozwolono skupić się na pracy z piłkarzami, okazała się szczęśliwym rozwiązaniem. Warto dodać również, że szkoleniowiec WBA niechętnie rotuje składem i że kluczowych zawodników póki co omijają kontuzje (casus np. Tottenhamu, grającego wszak bez Dembele, Parkera, Assou-Ekotto czy Adebayora…).

Czy nazywany już kolejnym Wyjątkowym Steve Clarke ma szansę na posadę w Chelsea? Pytanie jest retoryczne, nie traktuję go serio i nie sądzę, żeby w najbliższych miesiącach potraktował je serio ktokolwiek z decydentów w Cobham. Mają w końcu Rafę Beniteza, którego dzisiejsze pojawienie się na Stamford Bridge stało się głównym tematem sprawozdań z meczu z MC. Nic dziwnego: skoro z boiska wiało nudą, dziennikarze mogli się ekscytować przyśpiewkami w stylu „Nie chcemy cię tutaj, Rafa nie chcemy się tutaj” oraz „Di Matteo, jedyny nasz di Matteo”; znamienne tylko, że choć wyraźnie wkurzeni, fani Chelsea nie obrażali obecnego na stadionie i odpowiedzialnego przecież za tę karuzelę stanowisk Romana Abramowicza. Bali się, że on także się wkurzy i zabierze swoje zabawki?

Z boiska, jak powiedziałem, wiało nudą. W MC słabo wypadł Yaya Toure, potykający się o własne nogi i niecelnie podający. W Chelsea mniejszy niż ostatnio wpływ na grę miał Mata – czy nie dlatego, że Benitez ustawił go bardziej przy linii (najpierw z prawej, później – po zejściu również rozczarowującego Hazarda – z lewej strony; zobaczcie, gdzie przyjmował piłkę…).

Nad Torresem Benitez będzie musiał się zdrowo napracować – jak sam mówi – tyleż obejmując go ramieniem, jak dając mu kopniaki w tyłek; dziś – po kilku niezbyt udanych przyjęciach piłki – można było odnieść wrażenie, że szybko stracił wiarę w siebie: niby pracował, ale jakoś bez wiary, niby dostawał piłkę, ale później podejmował złe decyzje. W sumie nie byłoby o czym gadać, gdyby nie przedmeczowe wywiady Tymczasowego, który uchylił rąbka tajemnicy, spowijającego jego rozmowę z właścicielem Chelsea. „To nie jest tak, że on chce, żebyśmy grali jak Barcelona – tłumaczył Benitez. – On chce, żebyśmy grali dobrze”. Subtelne rozróżnienie, ale przyznacie: nie zapowiada kaskad pięknego futbolu; artyści w stylu Hazarda, Oscara czy Maty będą musieli ściślej stosować się do nakreślonego przez trenera Planu. Nastawienie na atak? „Nastawienie na wygrywanie. W końcu piłka potrzebuje równowagi. Jeśli strzelimy 10 goli i stracimy 7, pan Abramowicz pewnie będzie zadowolony, ale ja nie” – mówił Benitez. Mimo wszystko nie sądzę, żeby długo tu popracował.

Kontrakt na dwa sezony

1. Do kogo należą „nasze” kluby? Do nas, którzy na kibicowaniu trwonimy najlepsze – może należałoby powiedzieć raczej: najgorsze – godziny, dni, miesiące i lata naszego życia; którzy zasypiamy i budzimy się z imieniem drużyny na ustach, a czasem w ogóle nie chodzimy spać, tak mocno przejmują nas jej sprawy? Czy może do tych, którzy na to, żeby formalnie wejść w ich posiadanie wydali dziesiątki milionów, a kolejne dziesiątki milionów puszczają z dymem jednej bezsensownej decyzji za drugą – decyzji, wśród których pochopne zwolnienie menedżera (niektórzy twierdzą, że na same odprawy dla wyrzucanych z pracy szkoleniowców Roman Abramowicz wydał ponad 80 milionów funtów) czy nietrafiony transfer wysuwają się oczywiście na plan pierwszy?

Jestem pewien, że zadawaliście sobie takie pytanie nieraz – wszystko jedno, czy kibicujecie Manchesterowi United, Arsenalowi, Chelsea, Liverpoolowi czy Manchesterowi City (ja zadawałem je sobie także, choć kibicuję Tottenhamowi). David Conn w wydanej dopiero co książce „Richer Than God: Manchester City, Modern Football And Growing Up” pisze tak (darujcie amatorskie tłumaczenie; jego fraza jest dalece lepsza niż moje pospieszne spolszczenie): „Przez lata postępował, stopniowo i nieubłaganie, proces mojej separacji z City, klubem, który rozświetlał mroki mojej młodości. Kiedy zrozumiałem, jak nowa generacja »właścicieli« szuka sposobów na wyciąganie pieniędzy z instytucji, które znaliśmy i kochaliśmy jako »kluby«, instynktownie poczułem, że to nie służy futbolowi. Posiadanie takich instytucji przez jednego miliardera-szejka to antyteza naszej więzi z nimi”. A później dopowiada coś, co może być sednem tych rozważań: „Kiedy kupiona przez szejków drużyna grała w ostatnią ligową niedzielę [mowa o legendarnym już finale sezonu 2011/12, kiedy MC sięgnęło po tytuł w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry] piłkarze byli w końcu zmuszeni zmierzyć się z duchami »typowego City«. Po bolesnych 90. minutach, kiedy przegrywali 2:1, a Manchester United czekał na kolejną koronację, Edin Dżeko i Sergio Aguero strzelili dwa gole. Zdruzgotani chwilę wcześniej kibice MC, teraz ronili łzy triumfu i przynależności. Rozglądając się dookoła, sam płakałem, zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

2. Roman Abramowicz jest właścicielem Chelsea. Zapłacił za ten klub sporo pieniędzy i przez lata pompował w niego kolejne. Może ze swoją własnością zrobić wszystko, co chce, choćby najlepsi i najszlachetniejsi kibice płakali zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa. Może to robić i robi: jak piszę tego bloga piąty rok, żegnam już piątego wyrzuconego przezeń menedżera (po Grancie byli wszak Scolari, Ancelotti i Villas-Boas, z Hiddinkiem w międzyczasie). Na rozpisywanie się o tym, że każda z tych decyzji albo była zła, albo była konsekwencją wcześniejszej złej decyzji (problemu z zatrudnieniem i wyrzucaniem AVB nie byłoby np., gdyby nie bezsensowne zwolnienie Ancelottiego), szkoda mojego i waszego czasu. W zasadzie jedyne, co pozostaje w tej sytuacji, to licytacja na dowcipy („Kontrakt na dwa sezony? Proszę bardzo: na zimę i wiosnę” – season oznacza po angielsku także porę roku…).

Racjonalnie przecież potraktować tego nie sposób: żadnej drużyny nie wolno osądzać na podstawie kilkutygodniowej serii słabszych wyników; serii, którą zresztą łatwo usprawiedliwić kontuzjami, pechem, burzą niewywołaną przez menedżera (mam na myśli kryzys wokół Terry’ego i Cole’a), a w ostateczności klasą rywala (ligowy mecz z MU został wypaczony decyzjami sędziego; jak teraz podsumowuję ostatnie wydarzenia, to myślę, że oprócz wtorkowej klęski z Juventusem problem leży w nieprzynoszącej przecież wstydu porażce w Doniecku i przegranej z WBA; remisy ze Swansea czy Liverpoolem trudno uznać za skandal). Jeszcze półtora miesiąca temu Chelsea grała po prostu bajecznie.

Rozmawiając o zwolnieniu Roberto di Matteo nie rozmawiamy o tym, czy był dobrym, czy złym szkoleniowcem – był szkoleniowcem dokładnie takim samym jak w maju, gdy wygrywał Ligę Mistrzów i Puchar Anglii, i jak w pierwszych miesiącach tego sezonu, kiedy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa: świetnie komunikującym się z piłkarzami, potrafiącym wyzwolić w nich dodatkowe rezerwy, dobrze oceniającym – patrz: urlop Maty czy coraz częstsze sadzanie na ławce Lamparda – kiedy docisnąć śrubę, a kiedy kompletnie odpuścić. Jak na standardy jednej z najtrudniejszych w świecie szatni, zdominowanej przez kliki, szukającej nad głową kolejnych menedżerów dojść do prezesów czy właściciela – Włoch radził sobie znakomicie. Gorzej szło mu, oczywiście, w gabinetach klubowego zarządu, a zwłaszcza na ich zapleczu, gdzie coraz większą rolę odgrywał będący dziś dyrektorem sportowym Michael Emenalo – zły duch już w czasach Awrama Granta. Ale tam, sądząc po sposobie, w jakim Chelsea sknociła historię awantur wokół Terry’ego, nikomu nie idzie dobrze.

Nie rozmawiamy też o tym, czy Roberto di Matteo potrafił przeprowadzić zmianę pokoleniową: to jednak zadanie dłuższe niż kilka miesięcy. Właściciel – mówił o tym także wylany przed nim Villas-Boas – chciał drużyny młodszej i grającej bardziej technicznie – no ale od początku sezonu widać było, że Chelsea gra po nowemu, że jej tercet ofensywny Mata-Oscar-Hazard stanowi może najjaśniejszy punkt tegorocznej ligowej szarówki i że jedyne, co pozostaje, to szlif gry defensywnej – z którą zresztą boryka się cała ekstraklasa. Torres, o którego ponoć poszło? Mimo wszystko nie kupuję prostej interpretacji, w której tata bez pytania dziecka o zdanie sprowadza mu kosztowną maskotkę z Ukrainy (wcześniejszy casus Szewczenki) lub Hiszpanii, a jeśli maskotka dziecku nie pasuje, to tym gorzej dla niego… Inna sprawa, że Torres najlepszy jest wtedy, gdy może się rozpędzić z piłką po prostopadłym podaniu, a nie kiedy czeka, aż koledzy wykombinują coś po wyrafinowanej kombinacji; oto dlaczego także Vicente del Bosque kręcił nosem na myśl o wystawianiu go od pierwszej minuty podczas Euro.

Jasne: można opowiedzieć tę historię kompletnie inaczej. Kiedy Abramowicz zwalniał Villas-Boasa, sezon Chelsea był spisany na straty. Wygrana w Lidze Mistrzów skomplikowała sprawy w tym sensie, że osiągnął ją menedżer niechciany przez właściciela. Kilku komentatorów wspomina dziś scenę z Monachium, podczas której di Matteo wrzeszczał w stronę zachowującego dystans Rosjanina „Zrobiłem to!”; ja pamiętam także dni bezpośrednio po tamtym triumfie – głośnych spekulacji na temat przyszłości „tymczasowego”. Właściciel nie zdobył się na wyrzucenie popularnego podwładnego – był w końcu gwiazdą Chelsea także jako piłkarz – w takich okolicznościach, ale już wtedy chciał, by klub poprowadził ktoś inny. Czy miał to być Rafa Benitez, to osobna sprawa: Abramowicz wolałby Guardiolę, ale ten na razie nie chce przerywać rocznego urlopu (zresztą… o Guardiolę przyjdzie pewnie stoczyć ciężki bój z szejkami z MC). Tak czy inaczej, decyzję o zwolnieniu di Matteo Roman Abramowicz podjął już w momencie jego zatrudnienia; kwestią było tylko, kiedy naciśnie guzik.

Można też spróbować zajrzeć w duszę właściciela. I zobaczyć w nim – jak zrobił to Michał Zachodny – przeciętnego użytkownika przeciętnego piłkarskiego forum internetowego. „Byliście tam, byłem tam ja – zwalnialiśmy menedżerów po kiepskiej zmianie, złym doborze taktyki czy porażce. Sprzedawaliśmy piłkarzy po pudle z pięciu metrów, babolu, który dał gola rywalom, faulu, którym osłabił własny zespół. Kupowaliśmy za fikcyjne pieniądze, dyskutowaliśmy o niewyobrażalnych sumach, z powagą rozmawialiśmy o rzeczach, które są poza naszym zasięgiem i świadomością. Każdy z nas był właścicielem, każdy z nas był lub jest Abramowiczem” – pisze nasz zakręcony na punkcie Chelsea kolega, co każe mi wrócić do kwestii, do kogo należą nasze kluby. Jak to dobrze, że akurat w przypadku Chelsea nie jest to mój problem…

3. Na temat Rafy Beniteza zdanie mam wyrobione od dawna. Fachowiec nie z tej ziemi, którego słabym punktem jest jednak zbudowanie dobrej relacji z drużyną. Mózgowiec, obsesjonat i szczególarz, miłośnik dyscypliny, który wszystko to musiał odrzucić w kąt, żeby osiągnąć swój życiowy sukces w Stambule. Wciąż słyszę ten chichot boga futbolu, kiedy taktycznie pokonany już na całej linii Hiszpan w przerwie meczu z Milanem musi odłożyć na bok swoje wykresy i porwać piłkarzy odwołaniami do „You’ll never walk alone”.

Teraz jednak bóg futbolu chichocze po raz kolejny: miała Chelsea grać pięknie? No to nie będzie grała, choć oczywiście poprawi grę obronną (zwłaszcza przy jakimś styczniowym zakupie) i choć oczywiście może w ten sposób sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Że z di Matteo też mogła? Że dla Beniteza oznaczać to będzie to samo, co dla poprzednika? Nie lubię pisać rzeczy oczywistych.

Jest również Rafa Benitez niezgrabny w relacjach z mediami, podejrzliwy i łatwo wchodzący w konflikty z kolegami po fachu. Znacie anegdotę o tym, jak kazał Marco Materazziemu usuwać z szafki pamiątkowe zdjęcia z Mourinho i Lippim („myślał, że wie wszystko, ale bał się własnego cienia” – komentował włoski obrońca)? Lampard i Terry pewnie już swoje fotki schowali. Szkopuł w tym, że niezbyt głęboko – za pół roku, góra rok znów będą mogli je wyjąć.

PS Ludzką historię Roberto di Matteo – z kluczowym punktem w postaci udanej walki z depresją po przedwczesnym zakończeniu kariery piłkarskiej – należałoby opowiedzieć osobno. Kawał faceta.