Archiwum autora: michalokonski

Stały fragment

Tematów co niemiara: Chelsea o włos od odpadnięcia z Ligi Mistrzów, Szachtar strzela najbrzydszą bramkę sezonu, MU przegrywa w Turcji, a ja myślami wciąż jestem przy poniedziałkowym wieczorze. Rzecz w tym, że w jego trakcie otrzymałem jeszcze jeden dowód na to, że piłka nożna może być nauką ścisłą, a na treningach udaje się czasem oszlifować schemat zagrania porażający precyzją porównywalną, bo ja wiem, z pływaniem synchronicznym. Jesteśmy na Upton Park. Stoke wykonuje rzut rożny. Whelan w narożniku w umówiony sposób dotyka piłkę i wtedy wszystko zaczyna dziać się równocześnie: Walters obiega pole karne, Adam blokuje zawodnika odpowiedzialnego za jego krycie, Hugh absorbuje innego przeciwnika, Crouch robi miejsce, w które po ułamku sekundy Whelan zagrywa piłkę, a Walters do niej dobiega. Niby nic, bramka po stałym
fragmencie gry. Jak tysiące.
http://www.dailymotion.com/video/xv8itu_nevilleanalysisfinished_creation
Jak tysiące? To zobaczcie analizę Gary’ego Neville’a. Otrzymacie dowód na to, że istnieją eksperci telewizyjni, którzy potrafią czytać grę. I to jak potrafią… Dla mnie kosmos.

Tematów co niemiara: Chelsea o włos od odpadnięcia z Ligi Mistrzów, Szachtar strzela najbrzydszą bramkę sezonu, MU przegrywa w Turcji, a ja myślami wciąż jestem przy poniedziałkowym wieczorze. Rzecz w tym, że w jego trakcie otrzymałem jeszcze jeden dowód na to, że piłka nożna może być nauką ścisłą, a na treningach udaje się czasem oszlifować schemat zagrania porażający precyzją porównywalną, bo ja wiem, z pływaniem synchronicznym. Jesteśmy na Upton Park. Stoke wykonuje rzut rożny. Whelan w narożniku w umówiony sposób dotyka piłkę i wtedy wszystko zaczyna dziać się równocześnie: Walters obiega pole karne, Adam blokuje zawodnika odpowiedzialnego za jego krycie, Hugh absorbuje innego przeciwnika, Crouch robi miejsce, w które po ułamku sekundy Whelan zagrywa piłkę, a Walters do niej dobiega. Niby nic, bramka po stałymfragmencie gry. Jak tysiące.

Jak tysiące? To zobaczcie analizę Gary’ego Neville’a. Otrzymacie dowód na to, że istnieją eksperci telewizyjni, którzy potrafią czytać grę. I to jak potrafią… Dla mnie kosmos.

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Zmiany dają zwycięstwo

Powinienem sobie dać spokój z pisaniem o Arsenalu. Raz a dobrze postawić kreskę na Wengerze, nie ekscytować się po każdym jaśniejszym dniu, po każdym lepszym występie Cazorli, Wilshere’a, Walcotta czy nawet Podolskiego, nie robić sobie nadziei na pojawienie się kolejnego pokolenia genialnej młodzieży. Napisać, że z tej mąki chleba nie będzie nigdy, dać wiarę pogłoskom o konflikcie Wenger-Bould i czekać, aż właściciele klubu zmienią politykę, a wraz z nią – także menedżera. Chciałbym, ale jeszcze nie potrafię. Nie wykluczam skądinąd, że w tym jednym jedynym punkcie – oceny tak zwanych odwiecznych rywali, co to rzekomo powinienem mijać ich stadion spluwając przez ramię, z zadowoleniem przyjmując niesprawiedliwe decyzje arbitra, ciesząc się z kontuzji i w ogóle życząc wszystkiego najgorszego – to u mnie kwestia podświadomości. Jako kibic Tottenhamu nie chcę narazić się na zarzut braku obiektywizmu, więc w przypadku każdego problemu dotyczącego Arsenalu mam skłonność raczej do nadmiernego komplementowania wszystkiego, co z nim związane, a do Arsene’a Wengera przywiązałem się jak ofiara syndromu sztokholmskiego. Nawet wczoraj zrobiłem sobie wypisy na temat odzyskanej skuteczności Giroud (czy nie powinien był strzelać karnego w ostatniej minucie?) i Vermaelena ustawionego wreszcie, zamiast Santosa, na lewej obronie (tylko, że tą lewą poszło parę groźnych ataków Fulham…).

Dosyć jednak. Nie o Arsenalu powinienem pisać w kontekście tego meczu, kolejnego, w którym gospodarze wypuścili dwubramkowe prowadzenie, i którego – mimo iż zdołali odrobić z 2:3 na 3:3 – nie zdołali wygrać. Nie o Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera. Taka już uroda, nie tylko zresztą Kanonierów w tym sezonie, bo przecież podobną jazdę bez trzymanki zaserwował w sobotę Manchester United, tyle że dziwnym trafem wygrywając. Napiszmy raczej o Fulham Martina Jola, prezentującym prosty, ale atrakcyjny futbol, z odrodzonym Berbatowem, którego gra bez piłki, podobnie jak umiejętność jej przyjęcia, przewidzenia rozwoju akcji, znalezienia sobie wolnego miejsca itd. równoważy braki szybkościowe, ale także z Brianem Ruizem, który w końcu zaczyna spełniać pokładane w nim nadzieje, a wczoraj przyćmił nawet Cazorlę. Moja słabość do obecnego szkoleniowca Fulham przekracza wielokrotnie tę do Wengera, pierwszy pluszak mojego starszego syna – ogromne, zajmujące połowę łóżka psisko – wabi się zresztą „Jol”, ale chyba nie przesadzam twierdząc, że na jego powrocie do Premier League zyskała cała piłkarska Anglia, a nie tylko dziennikarze zachwyceni jowialnością Holendra w czasie konferencji prasowych. On, oczywiście, również mógłby poprawić organizację defensywy, ale niech tam: prowadzi w końcu drużynę środka tabeli, bez ambicji mistrzowskich, o awansie do Ligi Mistrzów nie wspominając.

W dzisiejszym meczu z Manchesterem City jego dawny Tottenham opierał się dzielnie, jak na ten potencjał kadrowy, kontuzje Kaboula, Parkera czy Assou-Ekotto, a przede wszystkim na brak zapewniającego mobilność drugiej linii Dembele. Co powiedziawszy muszę dodać, że w kwestii celności podań, posiadania piłki, kreatywności wyglądało to blado, i że aby wygrać Manchester City nie musiał wspiąć się na żadne wyżyny. Wystarczyły dobre zmiany: najpierw wprowadzenie Maicona, przestawienie drużyny na grę trójką obrońców i podejście zdecydowanie wyżej zawodników z obu skrzydeł (dawny gracz Interu niezwykle rzadko cofał się w pobliże własnej bramki), później zaś wejście Dżeko i stworzenie przewagi w powietrzu. Andre Villas Boas również sięgał po rezerwowych (częściowo z przymusu, po urazie Walkera), w tym przypadku jednak z miernym skutkiem: wejście Dawsona i Naughtona, żonglowanie ustawieniem (na prawej grał najpierw Walker, później Gallas, w końcu Naughton, na lewej Vertonghen zamienił się z Caulkerem) zdezorganizowało defensywę w kluczowej fazie spotkania; wysoki Adebayor też bardziej przydałby się w ostatnich minutach – choćby i pod własną bramką w powietrznych pojedynkach. Oczywiście sam fakt, że napastnik z Togo zagrał od pierwszej minuty oceniam wysoko: zwłaszcza w pierwszej połowie widać było, że w kwestii utrzymywania się przy piłce pod presją i odgrywania jej kolegom – co jest jednym z podstawowych zadań wysuniętego napastnika w ustawieniu 4-2-3-1 – Defoe nie może się z nim równać.

Manchester City? Zachwycił mnie Aguero, ze swobodą operujący piłką w nieprawdopodobnej ciasnocie (choć kiedy miejsca miał aż za dużo – w pierwszej połowie, gdy udało mu się złamać linię spalonego i wyjść sam na sam z Friedelem po piłkę przerzuconą nad obrońcami – fatalnie skiksował), podanie Silvy do Dżeko też było niczego sobie, reszta odstawała. Stracony gol ze stałego fragmentu gry obciąża nie tylko Harta, ale również obrońców, zwłaszcza kryjącego „na radar” Kolarowa. Relacja między piłkarzami, zwłaszcza z linii ataku, a menedżerem wygląda na nieoczywistą, odpadnięcie z Ligi Mistrzów – przesądzone, ale po szejkach nie spodziewam się nerwowych ruchów. Do wyrzucania Hughesa również się nie palili. 

Niesamowite, jak pogorszyła się organizacja gry obronnej najlepszych drużyn Anglii – zdanie, które można zadedykować nie tylko Arsenalowi czy MC, w Anglii i w Lidze Mistrzów, ale także Chelsea i Liverpoolowi po zakończonym przed chwilą meczu, oraz oczywiście Manchesterowi United. W tym ostatnim przypadku jednak lepiej wrócić do tytułu wpisu: zmiany dają zwycięstwo. W 45. minucie na Villa Park pojawił się Chicharito…

Ku pokrzepieniu serc

A kiedy znów będziemy mieć dość futbolu, kiedy kolejny raz zmęczy nas jakiś rasistowski bluzg, sędziowski błąd czy oszustwo rzekomo sfaulowanego zawodnika; kiedy będziemy mieli dość dominującej na trybunach nienawiści i dominującej w klubowych zarządach chciwości; kiedy znów będziemy mieli poczucie, że nam-kibicom coś bezcennego odebrano, zawsze możemy pokrzepić serca.

Wczoraj podczas meczu Tottenhamu z Mariborem na murawę White Hart Lane wrócił Fabrice Muamba. Człowiek, który wiosną, jako piłkarz walczącego wtedy o Puchar Anglii Boltonu przeszedł na tym stadionie zawał i którego serce nie biło później przez 78 minut. Człowiek, który w gruncie rzeczy przeżył własną śmierć.

Walka o życie Muamby odbywała się najpierw w obecności ponad trzydziestu tysięcy widzów na trybunach i milionów przed telewizorami (sam oglądałem to wtedy z pięcioletnim synkiem – nie od razu się zorientowaliśmy, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś aż tak poważnego…). Później przeniosła się do karetki, gdzie ekipy medyczne Tottenhamu i Boltonu, wspierane przez kibica-kardiologa, który akurat był na stadionie i widząc, co się dzieje, przekonał stewardów, żeby wpuścili go na murawę, w jakimś zbiorowym amoku nie ustawały w akcji reanimacyjnej, odmawiając przyznania się do porażki. Serce piłkarza, jak powiedziałem, nie biło przez 78 minut.

Muamba wrócił na stadion w Londynie, żeby podziękować kibicom, którzy w tamtym dramatycznym momencie zjednoczyli się ponad klubowymi podziałami, skandując jego imię, oklaskując lekarzy, modląc się (dawno już w życiu publicznym zlaicyzowanej Anglii nie mieliśmy tylu manifestacji religijności, jak w czasie, kiedy trwała walka o jego życie, a piłkarze, trenerzy, kibice wszystkich drużyn Premier League zapewniali o modlitwach w intencji jego powrotu do zdrowia) i płacząc. On także płakał, idąc na miejsce, w którym skończyła się jego kariera piłkarska i w którym dostał nowe życie.

To życie, myślę sobie, będzie niebywale trudne. Mam nadzieję, że nadzwyczajna reakcja kibiców pokrzepiła także jego serce.

Najlepsza jesień Ligi Mistrzów

Gdyby na chwilę przyjąć ryzykowne skądinąd założenie, że piłka nożna służy naszej rozrywce, obecny sezon Ligi Mistrzów przebiłby najlepsze sezony „Med Mena”, „Californication”, „Boardwalk Empire”, „The Killing” czy co tam jeszcze oglądamy. Oczywiście piszę te słowa z pozycji widza niezaangażowanego, który będzie obgryzał paznokcie dopiero dzisiejszego wieczora, kiedy Tottenham zmierzy się z Mariborem w pożałowania godnej z tej perspektywy Lidze Europejskiej: gdybym był kibicem Manchesteru United, gdy gasło światło na portugalskim stadionie, kibicem Chelsea, gdy Juan Mata ustawiał piłkę w narożniku podczas ostatniej akcji meczu, kibicem Barcelony przez całe spotkanie z Celtikiem, kibicem Arsenalu, patrzącym jak jego drużyna obejmuje, a następnie traci prowadzenie w meczu z Schalke, kibicem Manchesteru City wreszcie, przyjmującym do wiadomości fakt, że jego drużyna odpada z najważniejszych rozgrywek w Europie – z pewnością nie nazwałbym tego rozrywką. Ponad trzy gole na mecz. Obłędne akcje. Polskie akcenty. Kłamstwo statystyk: zobaczcie, jak to wyglądało w Glasgow i posłuchajcie menedżera gospodarzy, przekonującego, że w piłce najważniejsi są piłkarze, a nie jakieś tam posiadanie piłki czy taktyka). Nowe nazwiska, których natychmiast trzeba się nauczyć. Męczarnie Realu Madryt. Płaczący Rod Stewart. Magia haendlowskiego „Zadok the Priest”: nie dziwię się odchodzącym z mojego klubu piłkarzom, że chcą tego słuchać jak najczęściej. Barcelona, składająca za pośrednictwem swojego oficjalnego profilu na Twitterze gratulacje grającemu skądinąd bez kilku podstawowych zawodników Celticowi, i Tito Vilanova, mówiący na konferencji, że nienawidzi przegrywać, ale jeśli już musi, to w takich okolicznościach i z taką drużyną (Celtic, pamiętamy, obchodził właśnie 125-lecie). Gol Oscara (pal licho błędy obu defensyw w meczu na Stamford Bridge – to ligomistrzowa norma, pewnie zresztą nie bez związku z kwestią naszej rozrywki). Determinacja Chelsea i klasa jej ofensywnego kwartetu, ale też cudowna gra piłką Szachtara w starciu drużyn oligarchów (jak to ujął sprawozdawca „Daily Telegraph”, były w tym meczu momenty, w których drużyna należąca do Rinata Achmetowa monopolizowała grę, jak jego firmy – ukraiński rynek energetyczny i górniczy). Główka niewysokiego Mosesa. John Terry na ławce, spekulacje prasy i enigmatyczne wypowiedzi pomeczowe Roberto di Matteo. Interwencje powoływanego już do reprezentacji Anglii, niechcianego w Newcastle i sprowadzonego za grosze przez Szkotów Forstera. Bramka debiutującego w Lidze Mistrzów osiemnastolatka, kupionego za 50 tys. funtów z Airdrie Tony’ego Watta. Życiowy sukces Neila Lennona, przed rokiem bliskiego zakończenia kariery z powodu ataków nienawiści kiboli innych szkockich klubów (w maju 2011 rzucił się na niego jeden z widzów na stadionie Hearts, wcześniej w listach do klubu przychodziły pistoletowe kule, na poczcie zatrzymano nawet paczkę z ładunkiem wybuchowym). Życiowa klęska Roberto Manciniego, od którego z pewnością oczekiwano więcej, nawet w „grupie śmierci” – niezależnie od klasy przeciwników, gole w meczu z Ajaxem tracono po absolutnie elementarnych błędach w kryciu przy rzutach rożnych. Życiowa norma Alexa Fergusona, budzącego swoją drużynę z letargu i pchającego do kolejnego zwycięstwa w końcówce (ok, w piłce najważniejsi są piłkarze, nie jakaś tam taktyka, ale ustawienie Rooneya za dwójką napastników i kolejna próba gry w „diamencie” wciąż nie przychodzi gładko…).

No dobra, ja również miałem wczoraj swoje dobre chwile. Zanim jeszcze Celtic zmierzył się z dorosłą drużyną Barcelony, młodzieżówka Tottenhamu zwyciężyła katalońską drużynę U-19 w młodzieżowej Lidze Mistrzów. Na Mini Estadi wydarzenia przebiegały podobnie jak na Celtic Park: totalna dominacja Wiadomo Kogo, przetrwanie nawałnicy, szybka kontra, potem heroizm w defensywie, kolejna kontra… Fani Football Managera wiedzą, że gwiazdą przyszłości ma być Souleymane Coulibaly, ale po wczorajszym doradzałbym raczej inwestowanie w Shaqa Coulthirsta, który zdobywał bramki zarówno prawą i lewą nogą, jak głową. Football Manager… to też jest jakiś sposób na rozrywkę znękanego kibica – ale o tym może innym razem.

Mecz bez historii

Najboleśniejsze jest to, że tak naprawdę nie ma o czym gadać. Nie ma sensu przywoływać wspaniałej i krwawej historii pojedynków dwóch wielkich drużyn i dwóch wielkich menedżerów, mówić o bitwach na Old Trafford czy Highbury, epatować anegdotami o punktach odjętych za bijatykę w 1990 roku, o pizzy rzuconej w Alexa Fergusona w 2004 r., starciach Keane’a z Vieirą albo Keowna z van Nistelrooyem – a dla obdarzonych wyjątkowo długą pamięcią o pojedynku z lutego 1958 r., kiedy angielska publiczność ostatni raz mogła podziwiać drużynę, której trzon zginął w monachijskiej katastrofie (MU wygrało w Londynie 5:4, a wśród strzelców bramek byli też ci, którzy stracili życie pięć dni później: Duncan Edwards i Tommy Taylor). Nie ma sensu wspominać wielkich graczy Arsenalu, Henry’ego i Bergkampa, którzy również odcisnęli swoje piętno na tych pojedynkach (Henry zdobył przeciwko MU 8 goli). Zestawianie tego wszystkiego z wczorajszymi wydarzeniami na Old Trafford byłoby doprawdy dowodem kompletnej utraty miary.

Powiedzmy to bardzo po prostu: Arsenal w Manchesterze wyłożył się, jakby nie był Arsenalem, tylko którąś z przeciętnych drużyn z dołu tabeli. Zanim mecz zaczął się na dobre, Valencia i Rafael po raz pierwszy i zdecydowanie nieostatni znaleźli sobie mnóstwo miejsca za plecami Andre Santosa, dośrodkowanie prawego obrońcy było wprawdzie niezbyt precyzyjne, kłopot w tym, że Thomas Vermaelen, kapitan drużyny skiksował, wykładając piłkę pod nogi swojego poprzednika w tej roli, grającego już, niestety, w drużynie rywali. Jeśli Kanonierzy mieli jakiś plan na to spotkanie, przestał on istnieć po trzech minutach, a dalej można było mówić wyłącznie o nieskuteczności Manchesteru United. Wynik końcowy jest przecież mylący jak jasna cholera: goście pierwszy celny strzał na bramkę de Gei oddali dopiero przy stanie 2:0 i grając w dziesiątkę, gospodarze nie strzelili karnego, Mannone kilkakrotnie pokazał, że powrót Wojciecha Szczęsnego do bramki Arsenalu wcale nie jest taki oczywisty, a łatwość, z jaką radzili sobie nowi liderzy tabeli przypominała niestety ubiegłoroczny pogrom, w którym zresztą drużynę częściowo usprawiedliwiała plaga kontuzji.

Owszem, fajnie układała się współpraca van Persiego z Rooneyem, obu grających w funkcji – jak powiedzieli w pomeczowym wywiadzie – „dziewięć i pół”, czyli skrzyżowania klasycznej „dziewiątki” z „dziesiątką”, zarówno czyhających w linii z obrońcami na prostopadłe podanie (Holender dostał ich kilka, i to – jak widać na poniższym obrazku – bynajmniej nie ze skrzydeł), jak cofających się do drugiej linii, by pomóc kolegom w pressingu (Rooney miał w tym meczu 4 wślizgi i 5 przechwytów; biedny Arteta), skądinąd: gdzie tu miejsce dla Kagawy? Generalnie jednak: Manchester United wygrał z Arsenalem przesadnie się nie wysilając.

Że może być inaczej, nikt chyba nie wierzył, sądząc po atmosferze na trybunach i po ślamazarności, z jaką poruszali się Kanonierzy – poza Wilsherem, rzecz jasna, którego nadmiar entuzjazmu doprowadził do zasłużonej czerwonej kartki (sędziego chwaliłem podczas meczu i chwalę również dzień po: nie chciał psuć zawodów, więc po pierwszych ostrych wejściach mających już żółte kartki Cleverleya i Wilshere’a poprzestał na upomnieniach; Ferguson zareagował zdjęciem młodego pomocnika z boiska, a Wenger nie zdążył, choć wracający dopiero po kontuzji Wilshere zdradzał już chyba objawy zmęczenia i kolejnego nietrafienia z wślizgiem można się było spodziewać). Wątpliwy był dobór składu na to spotkanie: wszyscy się spodziewali, że piłkarze z prawej flanki MU będą robić z Santosa sałatkę jarzynową, że oprócz Rafaela i Valencii będzie tam schodził van Persie; czy nie lepiej było (postawił tę kwestię także Phil McNulty na swoim blogu) spróbować ustawić po lewej Vermaelena, delegując w jego miejsce na środku Kościelnego, a niechby nawet spróbować z Sagną z lewej i Jenkinsonem z prawej? I czy Walcott naprawdę nie dałby rady zacząć od pierwszej minuty? Jasne, we środę biegał przez dwie godziny, ale młody jest i zdrowy: powinien dać radę. Czy nie będzie chciał odejść w styczniu?

Sądząc po tym, co śpiewali kibice Arsenalu na stadionie i co piszą teraz w internecie, kiepsko to wygląda. „Wenger, zrób z tym porządek”, „Gazidis, co ty, k…, wyrabiasz?”, „Oddajcie nasz Arsenal”… Atmosfera, chciałoby się rzec, jak na White Hart Lane po porażce z Wigan. Ale chyba jednak gorsza: tak złego startu w lidze Kanonierzy pod tym menedżerem jeszcze nie mieli. Niniejszym odwołuję wszystkie opinie na temat uporządkowanej przez Steve’a Boulda defensywy. I pytam o plany na styczeń.

Wspomniałem o Tottenhamie, który – obawiam się – bez powrotu do zdrowia Moussy Dembele nie będzie się prezentował dużo lepiej: druga linia bez Belga (z Wigan zszedł jeszcze Sandro) jest przewidywalna jak okładki „Newsweeka” i powolna jak prokuratura wojskowa. Wyścig o czwarte miejsce zapowiada się ciekawie, wcale bym się nie zdziwił, gdyby zamiast Arsenalu, Liverpoolu czy Tottenhamu nie namieszał w nim zdrowo Everton. W przeciwieństwie do wyżej wymienionych, spętanych dziwnymi niemożnościami, piłkarzom Moyesa zawsze się chciało chcieć.

Siódme niebo

„Ileż to razy, gdy byłem młody i naiwny, opuszczałem jakieś spotkania na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia i zawsze się okazywało, że na tych trzeciorzędnych sparingach działy się rzeczy wstrząsające i niepoczytalne: jakieś monstrualne wyniki, jakieś niebywałe ekscesy, jakieś krwawe porażki stuprocentowych faworytów, jacyś kuwejccy szejkowie na płycie”. To Pilch, notatka zrobiona podczas mundialu w RPA. Pasuje jak ulał do wczorajszego wieczora.

Nie, nie jestem już młody i naiwny, i właśnie dlatego zdarza mi się czasem opuścić jakieś spotkanie na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia. W dodatku nie żałuję, bo przecież gdybym nie opuszczał, nie stworzyłbym w życiu żadnego realnego związku – poza związkiem z innymi piłkomaniakami oczywiście. Trotyl, choroby dzieci, niedopite wino z poniedziałku, usprawiedliwień byłoby aż nadto, ale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Po prostu wstaję przed świtem, czytam hedjalny, oglądam skrót, rozsyłam wici za płytą z całym meczem i próbuję zracjonalizować nieracjonalizowalne.

Racjonalizacja pierwsza: gdyby nie gol Walcotta zdobyty w doliczonym czasie gry jeszcze przed przerwą, comebacku Arsenalu by nie było. Niesamowite, jak w takim momencie wszystko zaczyna się zmieniać: jedni nagle zaczynają tracić grunt pod nogami, inni nieoczekiwanie go odzyskują, a trener-melancholik w szatni rozpala to, co było już ugaszone (spuszczoną głowę fatalnego przez całe spotkanie Koscielnego po samobóju widzieliście, zakładam). Niewykluczone oczywiście, że podobny przebieg wydarzeń miałby miejsce, gdyby Kanonierzy zeszli na przerwę z wynikiem 4:0, a strzelili pierwszą bramkę tuż po wznowieniu gry…

Pisałem dopiero co o meczu Szwecji z Niemcami, nabijając się trochę z książki „Postfutbol” i znalezionej w niej frazy: „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach”. Hm… Arsenal strzelał bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem w 121. i 123. (na 5:6 i 5:7). Jeden mecz i aż pięciokrotna falsyfikacja tez trójki autorów „Postfutbolu”, jeden miesiąc i tych falsyfikacji mamy dużo więcej. Bóg futbolu, którego lubimy w takich sytuacjach przywoływać, upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi sobie z naszych marzeń przez cały mecz. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Dziś Chelsea gra z Manchesterem United, Liverpool ze Swansea, a Norwich z Tottenhamem i jazda bez trzymanki jest równie prawdopodobna jak wczoraj. „W tym sporcie musi chodzić o chwałę, o zdobywanie pucharów, a nie o zadowolenie księgowych z czwartego miejsca i awansu do Ligi Mistrzów” – napisał w „Daily Telegraph” Henry Winter.

Czy w takich sytuacjach możemy i powinniśmy rozmawiać o błędach defensywy? Odpuszczonym kryciu? Pomyłkach młodego bramkarza? A może raczej analizować wołanie „We want our Arsenal back!”, które dochodziło z trybun Madejski Stadium? Dostali Arsenal z powrotem, a może raczej nigdy go nie stracili, w sensie absolutnej nieprzewidywalności tej drużyny. Otóż to: nagle zaczynam rozumieć mój mocno dwuznaczny, jak na kibica Kogutów, flirt z Kanonierami. Przecież to nie jest tak, że powinniśmy ich zestawiać z Barceloną. Już bardziej pasowałoby porównanie z Tottenhamem właśnie. Odkąd z nią żyję, poza nielicznymi wyjątkami, ukochana ma drużyna robi mi właśnie takie rzeczy. Pięknie do przodu, bez głowy z tyłu, prowadziliśmy do przerwy 3:0 z MU czy MC, ale i tak przegraliśmy. Przegrywaliśmy 4:0 z Aston Villą i zremisowaliśmy. Wygrywaliście 4:0 z Newcastle i zremisowaliście. Witajcie, kochani, w północnym Londynie. Wam też przydałyby się darmowe badania serca.

Może dlatego tak lubię teksty i książki o taktyce? Może dlatego tęsknię za ideą piłki nożnej jako nauki ścisłej, w której wszystko jest obmyślone w najdrobniejszych szczegółach przez trenerów-analityków (Gianni Brera powiedział, że idealny mecz powinien się zakończyć wynikiem 0:0…), a poziom koncentracji poszczególnych piłkarzy pozostaje niezmienny, niezależnie od wyniku? Pamiętacie, jak się zżymałem na fakt, że po strzeleniu przez Tottenham trzeciego gola na Old Trafford drużyna nie potrafiła utrzymać piłki choć przez kilkadziesiąt sekund, tylko natychmiast dała sobie strzelić bramkę kontaktową? Niemożliwe, cholera. Są mecze, w których krew uderza do głowy trenerom i piłkarzom do tego stopnia, że ci ostatni rzucają w trybuny swoje koszulki po zakończeniu regulaminowego czasu, nieświadomi, że czeka ich jeszcze dogrywka. Właśnie taki mecz wczoraj odbył się w Pucharze Ligi.

Puchar Ligi… Jeszcze parę lat temu olewany przez większość menedżerów i dalej uznawany za „puchar rezerwowych”, a jednak dostarczający nam niewiarygodnych rozrywek. Nowy sponsor powinien być zachwycony: o szczegóły mniejsza, będziemy ten mecz pamiętać. Nie chciałbym być tylko w skórze Briana McDermotta, którego drużyna w pierwszej połowie wygrywała wszystkie pojedynki jeden na jeden i strzelała piękne bramki (główka Hunta, strzał Leigertwooda…), a i tak przegrała. Jak po czymś takim odbudować morale i pozbierać ekipę do walki o utrzymanie w lidze?

Co do skóry Wengera zaś: niezależnie od wszystkiego, co wydarzyło się potem, wypada zauważyć, że to rzeczywiście było najgorsze 45 minut Arsenalu za jego kadencji, jakby ilustrujące wszystko, co zostało powiedziane podczas i wokół ubiegłotygodniowego dorocznego spotkania akcjonariuszy. Piłkarze bez serc, bez ducha, ruszający się jak muchy w smole i niewidzący siebie nawzajem. Tracone bramki po akcjach prościutkich do zneutralizowania (wiem, miałem niczego nie analizować, ale skoro nie oglądałem na żywo, teraz widzę lepiej). Dośrodkowanie na długi słupek. Nieprecyzyjne wybicie na róg. Nie ta ręka bramkarza i brak kogokolwiek przy strzelcu do zablokowania uderzenia. Jeszcze jedno niezablokowane dośrodkowanie i niepilnowany napastnik. Dziury na skrzydłach, boczni obrońcy bez wsparcia. Człapanie w środku pola. Koszmar.
Koszmar do zapomnienia, wynik nie do zapomnienia. Trener w piekle, ale kibice w siódmym niebie. Już widzę T-shirty fanów Arsenalu z napisem: „Byłem tam, kiedy Chamakh przelobował bramkarza” albo: „Widziałem, jak Arszawin biegał przez 120 minut”. Z najlepszym na boisku Walcottem koszulki bym nie robił, dopóki nie podpisze nowego kontraktu.

Sędziowie i skrzydła

Nie znoszę pisać o błędach sędziów. Z mnóstwa powodów, które pewnie niejeden raz tu wyliczałem. Po pierwsze: mówiąc o błędach sędziów uruchamia się często logikę linczu, która niejednego arbitra zmusiła do przedwczesnego zakończenia kariery. Po drugie: chodzi właśnie o błędy, mniej lub bardziej trywialne pomyłki z tej samej kategorii, co – powiedzmy – pudło będącego już sam na sam z Czechem Valencii w ostatniej minucie meczu Chelsea-Manchester United albo Sterlinga na początku drugiej połowy derbów Liverpoolu. Mark Clattenburg nikogo nie chciał dziś okraść ani oszukać, nie uczestniczył w żadnym perfidnym spisku z Alexem Fergusonem, nie jest wynajmowany przez żadną „Fergie Association”, z pewnością chciał poprowadzić mecz jak najlepiej. Sędzia jest jak saper nie dlatego, że myli się raz, bo jak wiemy, zdarza mu się to znacznie częściej, ale dlatego, że paskudny fach wykonuje. Po trzecie bowiem, dostrzeżenie wielu kontrowersyjnych sytuacji, które proszą się o jego interwencje, nam – siedzącym przed telewizorami – zajmuje nieraz kilka powtórek w zwolnionym tempie. On ma ułamek sekundy. Podczas mundialu w RPA Michał Pol uczestniczył w zorganizowanych przez FIFA testach, podczas których dziennikarzom pozwolono pobiegać z chorągiewką przy linii, przy ogłuszającym ryku dobiegających z głośników wuwuzeli: szczerze przyznał, że nie uznał prawidłowo strzelonego gola, a i przy trafnie zinterpretowanych spalonych zgadywał. Po czwarte (to już argument pozaracjonalny): żywię metafizyczne przekonanie, że wpadki sędziów zerują się na koniec sezonu, to znaczy co straciłeś w dzisiejszym meczu, odzyskasz za kilka tygodni lub miesięcy. Po piąte, za część błędów arbitrów odpowiedzialni są piłkarze: gdyby sami starali się grać fair, nie próbowali oszukiwać i wymuszać korzystnych decyzji, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak ta dzisiejsza z Torresem. Przepisu o karaniu żółtą kartką za wymuszanie faulu nie wymyślono przecież, kiedy w XIX-wiecznej Anglii i Szkocji zabrano się za kodyfikowanie piłki nożnej – to wynalazek zdecydowanie XXI-wieczny. Hiszpan, owszem, został zahaczony przez Evansa, ale padał jak łan zboża po spotkaniu z kombajnem Bizon. W meczu Evertonu z Liverpoolem nurkował nawet Phil Neville…

Żeby było jasne: sam pamiętam Markowi Clattenburgowi niejedno (to on nie uznał gola Pedro Mendesa na Old Trafford w 2005 roku, pamiętam też, jak posypał się podczas derbów Liverpoolu w 2007 roku, kiedy – namówiony przez Stevena Gerrarda – zmienił kolor kartki i wyrzucił Hibberta z boiska, a potem nie pokazał czerwonej kartki Kuytowi za faul na Neville’u i nie podyktował karnego dla Evertonu; nie wiem, czy od tamtej pory prowadził jakiś mecz tej drużyny). Dziś dwie, a może trzy spośród jego ważnych decyzji okazały się nietrafione: z pewnością ta o drugiej kartce dla Torresa i z pewnością ta o uznaniu bramki Hernandeza, być może również ta o kolorze pierwszej kartki dla hiszpańskiego napastnika (za ostre wejście w Cleverleya, tuż przed przerwą). Z pewnością ekipa Chelsea ma prawo czuć się sfrustrowana. Ja także jestem sfrustrowany, że muszę o tym wszystkim pisać (a mógłbym jeszcze o wrzucaniu na boisko monet, a nawet fragmentów siedzeń przez fanów ze Stamford Bridge i najprawdopodobniej spowodowanego tym urazu jednego ze stewardów, a także o skardze Chelsea na obraźliwe ponoć wypowiedzi sędziego pod adresem dwóch jej piłkarzy).

O ileż lepiej byłoby zająć się przecież po prostu piłką nożną. Kolejnym pięknym golem Juana Maty na przykład. Albo lepiej: rozmową o grze skrzydłami. Przed meczem z Chelsea Alex Ferguson jak zwykle próbował psychologicznych sztuczek, mówiąc, że za czasów Mourinho ta ekipa była dużo silniejsza, ale daleko istotniejsze wydały mi się jego rozważania na temat odchodzenia Manchesteru United od gry dwójką skrzydłowych. Sam jestem na tyle dorosły, żeby pamiętać wszystkie niemal konstelacje bocznych pomocników z Old Trafford, z Giggsem, Sharpem czy Kanczelskisem, Poborskym i Beckhamem na przykład. Owszem, piłka się zmieniła: David Pleat tłumaczył w BBC, że szeroką grę mogą zapewnić zarówno atakujący boczni obrońcy (coś takiego mogliśmy oglądać np. podczas meczu MU z Bragą), jak schodzący do boków napastnicy. Szukając na boisku miejsca zarówno dla Kagawy, jak dla Rooneya i van Persiego, naturalne wydaje się przestawianie Czerwonych Diabłów w „diament”. Tyle że mając w perspektywie spotkanie na Stamford Bridge, z niepokonaną dotąd Chelsea i jej fenonenalnym tercetem Hazard-Oscar-Mata operującym przed dwójką defensywnych pomocników – ręka w górę, kto się spodziewał, że przeciwko liderowi tabeli MU wyjdzie z Ashleyem Youngiem i Valencią obok Cleverleya i Carricka? Owszem, nawet Tottenham przed tygodniem zdołał pokazać, że kiedy fenomenalna ofensywa Chelsea traci piłkę, kontratakujący rywal ma więcej miejsca niż powinien, ale żeby myśleć o kontratakowaniu należałoby najpierw zabezpieczać tyły… Owszem, warto atakować stroną Ashleya Cole’a

(zobaczcie, gdzie skrzydłowi MU przyjmowali piłkę – Young jednak częściej schodził do środka). W moim przekonaniu jednak Ferguson podjął spore ryzyko – jego piłkarze wprawdzie zaczęli świetnie, ale gospodarze odzyskali inicjatywę i po 50 minutach wcale nie zanosiło się na zwycięstwo gości. Szkoda, że o tym nie porozmawiamy.

Angielska piłka. Ziew. Błędy, panie. Ziew. Bramkarz wypuszczający piłkę z rąk albo piąstkujący nie w bok, tylko dokładnie przed siebie, gdzie na linii pola karnego czyha ktoś na okazję do strzału. Obrońcy, którzy kompletnie odpuszczają krycie przy rzucie wolnym. To oczywiście już mecz wcześniejszy, derby Liverpoolu. Tu również gra skrzydłami w roli głównej: zobaczcie, ile razy próbowali dośrodkowywać zawodnicy Evertonu.

Przyznaję: oglądało się to wszystko fantastycznie, ale ile naszych emocji wzięło się z niewymuszonych błędów drużyn, którym się dziś przyglądaliśmy? Że Tottenham sprawi swoim fanom jazdę bez trzymanki, można było być pewnym po pierwszych 45 minutach, które zakończyły się dwubramkowym prowadzeniem drużyny Villas-Boasa, ale powiedzmy, że taka jego uroda. Co jednak ze spotkaniem Everton-Liverpool? Gdzie się podziała filozofia posiadania piłki trenera gości? Ile zdumiewających pomyłek popełnili jego piłkarze, zwłaszcza młody Wisdom, kompletnie nieradzący sobie z Mirallasem (skrzydła!)? O tym też chciałoby się porozmawiać – cóż, skoro tematem dnia znów stał się Luis Suarez, idiotycznie prowokujący rywali po strzeleniu pierwszej bramki („nurkował” przed ławką rezerwowych Evertonu) i brutalnie, być może na czerwoną kartkę faulujący Distina, a zarazem zasługujący na zwycięskiego gola w ostatniej minucie. Miało nie być o sędziach, wiem, ale tam z kolei nie było spalonego…

Który Boniek

Zgłaszam gotowość do posługi przewodnika. Złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania. Ulewa drylu i kumoterstwa może nas zmieść z powierzchni Europy. Niekonsekwencja braku rekompensaty w stosunku do niektórych działaczy spowodowała dezintegrację środowiska. Nasze nowe logo to nasza spuścizna. Trzeba otworzyć dach przemian PZPN. Panie Pyżalski, mężu delegatki, dobrze, że pan miał wyrok, ale wrócił na dobrą drogę. Prawo ma być przestrzegane, ale bez przesady. Zgłaszam wniosek formalny o wytłumaczenie delegatom, na czym polega wciśnięcie zielonego guzika. My jesteśmy tutaj władni przyjąć wszystko. Dałem się wypchnąć z sań dla dobra środowiska. Jest tu grupa „pływaków”, która odda głos za obiecane stanowisko, umowę zlecenie w PZPN, komisję czy wydział. Na początek chciałbym kilka słów o sobie powiedzieć, chociaż myślę, że nie jestem anonimowy. Jeżeli bym pitolił, to mi przerwiecie, ale dajcie mi powiedzieć, co mi leży na sercu. Wynik głosowania wskazuje na konieczność powtórzenia głosowania.

To, co przed chwilą przeczytaliście, jest subiektywnym wyborem zebranych przez kolegów z Twittera złotych myśli delegatów na zakończony w piątek wieczór zjazd PZPN – zjazd, który zakończył epokę rządów w tej instytucji Grzegorza Laty i zaczął erę Zbigniewa Bońka. Wybór tego ostatniego przyjęty został przez większość obserwatorów (zwłaszcza, co znamienne, spoza świata futbolu) z uczuciem ulgi. Na tle gburowatego, nieznającego języków Laty jego dawny kolega z boiska jawi się jako przedstawiciel innego świata, brylujący na europejskich salonach i zaprzyjaźniony z szefem europejskiej federacji piłkarskiej Michelem Platinim (grali razem w Juventusie). Pytanie jednak, którego Bońka wybrano. Warto pamiętać, że we władzach PZPN ten wielki przed laty piłkarz raz już zasiadał – był wiceprezesem, i to w czasie, gdy związek przeżywał apogeum afer korupcyjnych. Warto też pamiętać, że zdezerterował z kierowania reprezentacją i że nie poradził sobie z wyprowadzeniem na prostą Widzewa. W związku będzie musiał pracować nie tylko z dwoma niezłymi wiceprezesami, Markiem Koźmińskim i Romanem Koseckim, ale też z ekipą, którą najlepiej przedstawił poprzedni akapit („Okoliczności zmuszą go do układania się z ludźmi, z których większość głosy sprzedaje za synekury, i innego sposobu na pływanie w pezetpeenowskim ekosystemie nie znają” – pisał niedawno w „Tygodniku Powszechnym” Rafał Stec). Co z tego wynika dla polskiej piłki? Odpowiedzcie sobie sami, ja w każdym razie optymistą nie jestem.

Niemieckie lekcje

Wyrzekania na kryzys angielskiej piłki, kolejny sezon mającej – wyjąwszy ubiegłoroczny triumf Chelsea – coraz większe kłopoty w Lidze Mistrzów, stają się coraz bardziej rytualne. Dajmy sobie z nimi spokój. Obrona Chelsea, jaka jest, każdy widzi (z Tottenhamem też się gubiła), podobnie zresztą jak obrona MU i MC, a wczorajszy występ Arsenalu pokazał, że także Steve Bould ma niejedno do poprawienia (na marginesie: był już w północnym Londynie jeden równie fatalny Brazylijczyk, co Andre Santos – nazywał się Gilberto, występował na tej samej pozycji i także bywał, o tajemnico, powoływany do reprezentacji swojego kraju). „Muszę sobie częściej robić odwyk od tej Anglii”, powtarzałem sobie wczoraj wieczorem, nasłuchując wieści z poszczególnych stadionów i samemu patrząc na to, co dzieje się w Dortmundzie. Cóż to była za frajda.

Po pierwsze, frajda patrzenia na hiszpańską i niemiecką szkołę gry pressingiem: wysoko ustawionym, niestrudzonym, zaczynającym się od napastników i wymuszającym (patrz niecelne podanie Pepe, dzięki któremu Lewandowski strzelił fantastyczną bramkę) błędy rywali. Po drugie, na szybkie ataki Realu: akcje oparte na dwóch-trzech celnych podaniach, w ciągu sekundy-dwóch przenoszące grę z jednego pola karnego na drugie (tu miałbym właściwie ochotę wrócić na chwilę do Anglii i powiedzieć, że AVB podgląda Mourinho, bo Tottenham również próbuje tak grać, ba: Bale coraz częściej kopiuje boiskowe zachowania Ronaldo). Po trzecie, na hektary wolnej przestrzeni przed Piszczkiem: zaangażowanie, a właściwie brak zaangażowania Ronaldo w grę obronną to jeden z tematów, które wałkowaliśmy podczas Euro; grający za jego plecami Essien nie czuł się zbyt dobrze w roli lewego obrońcy i zbyt rzadko otrzymywał wsparcie Xabiego Alonso (mistrzami w podwajaniu krycia byli za to Niemcy, choć raz jeden Bender nie zaasekurował Piszczka i skończyło się golem dla gości), więc wbiegali mu przed nos jeszcze Reus i Gotze. Po czwarte, na Modricia, który po wejściu na boisku radził sobie gorzej niż Sami Khedira; było nie odchodzić, hi, hi. Po piąte, na mecz, w którym posiadanie piłki nie jest wszystkim; ten rodzaj futbolu również może być (jest!) przyjemny.

Tyle czytałem narzekań na kryzys Borussi, a tu proszę: fantastyczna gra całego zespołu, koncentracja, tempo, intensywność pressingu i wymienność pozycji, urozmaicenie (i skrzydłami, i środkiem, i z dystansu, i po dośrodkowaniu, i po próbie prostopadłego podania…). Lekcja Kloppa dla Manciniego (po przegranych w weekend derbach z Schalke): uważaj z graniem trójką obrońców. Lekcja Bundesligi dla Premier League: pozycja najatrakcyjniejszej ligi świata staje się zagrożona. Popatrzcie na te stadiony, popatrzcie na finanse klubów i trzeźwość, z jaką są zarządzane, popatrzcie na bramkę Lewandowskiego. Zanim go kupią do Anglii oczywiście.

PS Jednak o Premier League, a właściwie o krytyce, która spada na Manciniego: jak cieniutka granica oddziela sukces od klęski pokazał przecież niedawny mecz MC z Realem. Nawet jeśli także w jego trakcie włoski menedżer nie ustrzegł się błędów, był o włos od świetnego wyniku. Grupa, w której przyszło grać mistrzom Anglii przykrywa czapką wszystkie inne; Ajax również pokazał wczoraj swoją klasę. Dawno – nigdy? – nie bawiliśmy się tak dobrze podczas tej fazy Ligi Mistrzów.