Wariant pierwszy tej historii: prezes Levy (albo jego mocodawca, miliarder Joe Lewis) zrobił „Abramowicza”. Nic nowego w sumie, pamiętamy, jak w 2007 r. wyrzucał z pracy Martina Jola i zastępował go Juande Ramosem. Był przekonany, że Holender, który dwukrotnie doprowadził drużynę do piątego miejsca w lidze, niczego więcej jej już nie da, i postanowił pójść na skróty: sięgnąć po trenerską gwiazdę z międzynarodowym dorobkiem. Skończyło się, jak się skończyło: pod Ramosem zespół wygrał wprawdzie Puchar Ligi, ale następnie omal nie spadł z ekstraklasy. Uratował go dopiero Harry Redknapp, przyjmujący ofertę pracy w momencie, kiedy klub po ośmiu spotkaniach miał dwa punkty w tabeli.
W tym wariancie mamy więc do czynienia z prezesem (lub właścicielem), który po pierwszych sukcesach stracił kontakt z rzeczywistością: zaznał smaku gry w Lidze Mistrzów i głęboko przeżył – w sensie ludzkim, sportowym i, by tak rzec, księgowym – fakt, że nie drużyna wróciła do niej po tym sezonie, mimo iż parę miesięcy temu wydawało się, że może się bić nawet o mistrzostwo kraju. Owszem: to cholerny pech, iście w stylu Tottenhamu, wywalczyć czwarte miejsce i nie grać w Lidze Mistrzów, ale przecież do trzeciego zabrakło punktu… Gdyby nie wpadka z Norwich u siebie, gdyby nie przegrana z QPR na wyjeździe, gdyby nie roztrwonione prowadzenie z Arsenalem, gdyby nie fatalne ostatnie sekundy wspaniałego meczu na Etihad, ale przede wszystkim: gdyby nie wyniszczające miesiące spekulacji na temat pracy Redknappa z reprezentacją Anglii… Przecież inne drużyny przeżywały w tym czasie straszliwe zapaści, przecież Tottenham miał w składzie Adebayora, van der Vaarta, Modricia, Bale’a, Parkera, Walkera, Lennona (no, tego ostatniego jednak nie; ja tak naprawdę z kontuzjami prawoskrzydłowego wiążę część kłopotów na tegorocznym przednówku), przecież – rekonstruuję rozumowanie prezesa (właściciela) – bardziej nowoczesny szkoleniowiec wycisnąłby z tych gwiazd europejskiej piłki dużo więcej, a kolejna okazja długo się nie powtórzy. „Harry to mamut”, myśli nowoczesny prezes (właściciel). Nie pasuje do wizerunku klubu. Ośmiesza go wygadując w mediach, co mu ślina na język przyniesie. Taktycznie nie jest na bieżąco. O transferach myśli chaotycznie (czy walcząc o Ligę Mistrzów, w tym i w poprzednim sezonie, nie należało lepiej inwestować w zimowym okienku?). Sami zresztą widzicie, jak się z nas śmieją. Ma umowę jeszcze na rok, ok: przedłużmy ją o kolejne 12 miesięcy, ale nie wiążmy sobie rąk. Lojalność? A on był lojalny, kiedy nie dawał się zakneblować, sugerując, że marzy o innej robocie? Co, nie chce na rok, żąda trzyletniego kontraktu? A to trudno, nie ma ludzi niezastąpionych. Dawajcie mi zaraz telefon do Moyesa, albo (to będzie nawet niezłe…) do Fabio Capello.
Wariant drugi zaczął się już rozwijać w poprzednich zdaniach: Daniel Levy wie, co robi. Owszem, nie jest wobec Redknappa lojalny, ale w końcu dlaczego miałby być? Płacił mu dobrze, dał solidną odprawę… To tak jak z Pepe Reiną, który wypchnął z bramki Jerzego Dudka: bohatera ze Stambułu, człowieka kochanego przez fanów Liverpoolu, ale przecież mającego na koncie także spektakularne błędy. Damy mu fotkę w klubowej galerii sław, miejsce w loży i do widzenia. Business as usual, mamy na ten business lepszy pomysł, zobaczycie, jaki dobry. Zawsze tak jest, a Mike Ashley jest tego najlepszym przykładem: wyrzucił robiącego świetną robotę Chrisa Hughtona, ale czy dzisiaj ktoś ma do niego o to pretensje, skoro następca Irlandczyka, Alan Pardew, zrobił z Newcastle jedną z najlepszych drużyn Premier League?
Nie mam wątpliwości, że za rządów Daniela Levy’ego los klubu radykalnie się poprawił: z ligowego średniaka Tottenham znów stał się drużyną ze ścisłej czołówki. Grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, na stałe wrócił do Pucharu UEFA/Europa League. Dwa razy w ciągu trzech lat był na czwartym miejscu, raz na piątym, wcześniej – pod Jolem – również były dwa piąte miejsca; wszystko to mimo relatywnie skąpego budżetu płacowego. Jeśli spojrzeć na średnie zarobki w Premier League, Tottenham jest na ósmym miejscu, a kończy sezon na czwartym. To jeden z przykładów dobrego zarządzania, inny to np. wizjonerska polityka sponsoringowa (rozdzielenie kontraktów z firmami reklamującymi się na koszulkach na ligowe i pucharowe). Klub wybudował jeden z najnowocześniejszych w Europie ośrodków treningowych i szykuje się do rozbudowy stadionu. Drugi rok z rzędu uczestniczy w rozgrywkach NextGen Series, zwanej młodzieżową Ligą Mistrzów. Ma szereg drużyn partnerskich w świecie, czego efektem jest m.in. sprowadzenie z Brazylii najpierw Sandro, a potem kapitana brazylijskiej młodzieżówki Uviniego. To przecież wszystko zasługa nowoczesnego prezesa: nauczył się (także na błędach – zwłaszcza błędach z menadżerami…), jak prowadzić klub.
Ale nie mam też wątpliwości (nie miałem ich również przed miesiącem, niezależnie od tego, czy spodziewałem się odejścia Harry’ego Redknappa, czy nie), że najbliższy rok będzie zdecydowanie gorszy od poprzednich. Rywale już się wzmocnili albo zaraz się wzmocnią. Odejdzie Modrić, bo bez pieniędzy z Ligi Mistrzów nie uda się płacić mu takiej pensji, której jest wart. Mniej oczywista jest sprawa z Bale’m czy z van der Vaartem oraz z wypożyczonym tylko Adebayorem, ale pisząc o Redknappie także to trzeba brać pod uwagę: piłkarze (przynajmniej ci grający, świadczący o obliczu Tottenhamu…) go uwielbiali. W tym sensie Harry jest, jak zwykle, szczęściarzem: odchodzi u szczytu możliwości tej drużyny, a bóle „sezonu przejściowego” pójdą na konto kogoś innego.
Nieoczywiste to wszystko, prawda? Pytanie więc, jak skończyć? Może zestawieniem cytatów, z marca i z czerwca? W marcu, usprawiedliwiając swoje spodziewane odejście do pracy z reprezentacją, mówił, że zawodników nie obchodzi, kto będzie menedżerem w przyszłym roku: przychodzą na trening, wychodzą, żyją swoim życiem, „umarł król, niech żyje król”. W czerwcu, zabiegając o nowy kontrakt, przestrzegał przed destrukcyjnym wpływem na piłkarzy faktu, że menedżer ma tylko rok do końca umowy. Cały Redknapp, w gruncie rzeczy szantażujący prezesa w przerwie transmitowanego przez BBC meczu mistrzostw Europy, w rozmowie z samym Garym Linekerem. Chłopek roztropek, kombinator, brat-łata dla stojących za nim murem dziennikarzy. Trudno się dziwić, że po czymś takim wyleciał.
Ale może trzeba skończyć ciągiem wspomnień, które jeszcze bardziej komplikują ten obraz? Niezapomnianymi wieczorami w Lidze Mistrzów, zwycięstwami z Interem i Milanem, hat-trickiem Bale’a na San Siro? Triumfem nad Arsenalem na Emirates? Zwycięstwami nad innymi odwiecznymi rywalami? A może pamiętnym 9:1 z Wigan, którego menedżer, Roberto Martinez, ponoć również jest brany pod uwagę jako następca Redknappa? Najpiękniejszym futbolem w Premier League, jak powtarzali wszyscy eksperci zaledwie parę miesięcy temu? Czy to przypadek, że jego nazwisko wymieniano nie tylko w kontekście pracy z reprezentacją Anglii, ale również z Chelsea?
Rozumiem logikę biznesowego spojrzenia na klub, pamiętam mecze, w których diabli mnie brali, kiedy patrzyłem na taktyczną naiwność Harry’ego Redknappa, ale zakończę wyznaniem wiary w futbol, w którym nie chodzi tylko o wynik (w tym wynik finansowy). Pisałem zresztą o tym w ostatnim „Tygodniku”, w związku ze zdjęciem, które spadło nam z nieba akurat w czasie inauguracji Euro, i dzięki któremu próbujemy przypomnieć, że piłka nożna powinna mieć też duszę.
W gruncie rzeczy nigdy nie pogodziłem się ze zwolnieniem Martina Jola.