Archiwum autora: michalokonski

Miłe początki

Com napisał, napisałem, więc za swoje słowa muszę wziąć odpowiedzialność, a nie zabierać się, jak znakomity poprzednik, za umywanie rąk. Zaczynam więc nie od Etihad (choć bardzo chciałbym), a od Emirates, osieroconego przez van Persiego i – jak się okazało po meczu – także przez Songa. Zaczynam od meczu, w którym od pierwszej minuty debiutowali Podolski i Cazorla, później zaś wszedł także – a Arsene Wenger kręcił z niedowierzaniem głową patrząc, jak marnuje wyborną sytuację – Giroud. Zaczynam od pierwszego testu „nowego” Arsenalu i widzę… „stary” Arsenal.

Stary oznacza w tym przypadku zarówno marnujący sytuacje na skutek przekombinowania przed i w polu karnym przeciwnika, jak grający z wyobraźnią i rozmachem, wspaniale operujący piłką na niewielkiej przestrzeni. Zwłaszcza patrząc na Santiego Cazorlę przypominałem sobie ten dawny Arsenal: Hiszpan szukał sobie miejsca między liniami, pieścił piłkę – bez różnicy, prawą czy lewą nogą – by następnie celnie ją podać (to jego prostopadłe odegranie pozwoliło Giroud znaleźć się sam na sam z bramkarzem), z gracją Cesca Fabregasa. Przy całym szacunku dla Artety, po odejściu Fabregasa i Nasriego w poprzednim sezonie właśnie takiego piłkarza Kanonierom brakowało, a sądząc po tym, jak dobrze wczoraj czuł się na boisku sam Arteta – on również jest tego zdania. Inaczej niż w przypadku Podolskiego, były gracz Villareal i Malagi wpasował się w tę drużynę znakomicie, dość powiedzieć, że wypracował wszystkie najgroźniejsze sytuacje w tym meczu; Niemiec z Gliwic, niestety, zdawał się nie rozumieć, co robią koledzy, nieczysto przyjmował lub źle uderzał piłkę, a w pewnym momencie nawet uniemożliwił strzał Cazorli. Jest, podobnie jak Giroud, nie w pełni sił po mistrzostwach Europy? Tak mówił Wenger dziennikarzom, ale pozwoliłem sobie tego nie kupić: inni zawodnicy uczestniczący w polsko-ukraińskim turnieju potrafili zacząć sezon z większym przytupem.

Sunderland nie wytrzymał tempa w końcówce, ale generalnie zaimponował organizacją gry obronnej – prowadzonej zresztą bardzo fair. Świetnie radził sobie Colback, dobrze grał wracający do pomocy Sessegnon, Cattermole jak zwykle siedział na plecach rywali, ale w sumie było to dziesięciu piłkarzy broniących dostępu do własnej bramki. Czy van Persie znalazłby między nimi lukę i wykorzystałby dzisiejsze okazje Arsenalu? Może tak, może nie – na Euro w meczu z Danią wszak potrafił nie wykorzystać dużo lepszych. Z pozytywów w grze gospodarzy oprócz błysku Cazorli podkreśliłbym niezły występ Gervinho, który kilkakrotnie zdołał się urwać podwajającym krycie piłkarzom Sunderlandu, i pewną grę między oboma polami karnymi Abu Diaby’ego. Oczywiście znając historię kontuzji tego ostatniego jestem pewien, że po odejściu Songa Wenger wróci na rynek transferowy.

Podobnie jak Andre Villas-Boas, który nie robi już nikomu złudzeń, że Luka Modrić zagra jeszcze kiedykolwiek w Tottenhamie. Sprawa jest postawiona jasno: Chorwat przejdzie do Realu, ale na warunkach, które zadowolą prezesa Levy’ego i w momencie, w którym klub osiągnie postęp we własnych poszukiwaniach na rynku transferowym. Priorytetem jest przy tym napastnik, nie rozgrywający, choć osobiście mam wrażenie, że przydaliby się obaj. Mimo wysiłków Jermaina Defoe w dzisiejszym meczu, mimo bramki, którą zasłużenie zdobył, Anglik nie bardzo się nadaje do gry na szpicy trzyosobowego ataku: nie potrafi utrzymać się przy piłce pod presją, nie potrafi grać tyłem do bramki, zwyczajnie nie ma po temu warunków fizycznych. Ale też: bez wzmocnienia drugiej linii jeszcze jednym zawodnikiem typu box-to-box (jak to powiedzieć ładnie po polsku?) trudno będzie Villas-Boasowi wprowadzić swoje ulubione 4-3-3. To dlatego wczoraj, podobnie zresztą jak podczas prawie wszystkich meczów towarzyskich, Tottenham wychodził w ustawieniu 4-2-3-1. W połowie drogi ku portugalskiej rewolucji drużyna przypominała raczej tamtą Harry’ego Redknappa, tyle że nieco osłabioną i – oczywiście – z budującymi pierwiastkami nowego myślenia. Pressing Tottenhamu w pierwszej połowie był imponujący, angażowali się w niego wszyscy piłkarze, a efekty było widać: Newcastle nie było w stanie zagrozić bramce Friedela, a zawodnicy Villas-Boasa po przejęciu piłki już na połowie gospodarzy obijali ich słupek i poprzeczkę. Innymi słowy: drużyna stwarzała okazje, nie odsłaniając się, nie dając okazji rywalowi. Żałowałem, owszem, nieobecności nawet na ławce Toma Huddlestone’a, ale przyznaję: w tym tempie by sobie nie poradził, zresztą Sandro jako odbierający piłki był absolutną bestią, a grający w parze z nim Livermore zachowywał się odpowiedzialnie i rozważnie. Szkoda, bo o porażce zdecydowały dwa indywidualne błędy (Walker próbował wybić piłkę głową tak, że spadła na nogę Demba Ba; Lennon i van der Vaart wzięli w kleszcze szarżującego w polu karnym Ben Arfę) i błysk absolutnego geniuszu napastnika Newcastle – po strzale napastnika z Senegalu Friedel nie miał nic do powiedzenia. W przedsezonowej tabelce zapisałem sobie w tym miejscu porażkę – było blisko remisu, zaczynało się dobrze, szkoda.

Zaryzykuję tezę, że zaczynało się dobrze również w wydaniu Liverpoolu: w pierwszej połowie meczu z WBA tylko fatalna skuteczność Suareza dzieliła nowy zespół Brendana Rodgersa od prowadzenia i spokojniejszej zapewne gry. Trójka pomocników operowała piłką nieporównanie lepiej niż przed rokiem, po lewej stronie co i rusz szarżował zastępujący kontuzjowanego Jose Enrique Glen Johnson. Później jednak była fenomenalna bramka Gery, a później… tu już nie ma co szukać usprawiedliwień, obrońcy Liverpoolu wypadli fatalnie, oba karne były niekontrowersyjne, a szans na kolejne bramki grający z kontry zawodnicy Stevena Clarke’a (kolejny debiut menedżerski, kolejne miłe początki…) mieli co niemiara. Przy całym uznaniu dla ruchliwych piłkarzy ofensywnych WBA warto zresztą zwrócić uwagę na fakt, jak świetnie zabezpieczał ich kolejny nowy w Premier League, pilnujący zwłaszcza Gerrarda Claudio Yacob. Steve Clarke wziął odwet na dawnym pracodawcy, a fatalny humor Rodgersa musiały powiększyć kontuzja wprowadzonego dopiero co na boisko Joe Cole’a i fakt, że na odsiecz musiał wtedy zawezwać piłkarza, który nie pasuje mu do koncepcji, ale za to kosztował majątek – Andy’ego Carrolla.

Czy Rodgers zatęsknił za Swansea? Z pewnością w Walii po pierwszym meczu nowego sezonu nie mają powodów tęsknić za nim. Pod Michaelem Laudrupem Łabędzie zdemolowały QPR – choć może właściwie należałoby powiedzieć, że to piłkarze QPR sami położyli głowy pod topór. Nie trzeba być Alanem Hansenem, żeby rozdzierać szaty nad shambolic defense gospodarzy (ale też piłkarzy Norwich w meczu z Fulham) – wystarczy dodać, że z sześciu strzałów na bramkę Roberta Greena pięć zakończyło się golem. Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej Inkwizycji… Sprowadzony za dwa (!) miliony funtów Michu to kolejny z Iberów, który przeprowadził się na Wyspy i z miejsca zachwycił publiczność (dobrze wypadli też inni debiutanci w Swansea, de Guzman i Flores, wszyscy wypatrzeni w niewielkich, jak na hiszpańskie i angielskie standardy, klubach), ale znakomicie zagrali też ci od Rodgersa: Vorm, Dyer i Routledge. Ten ostatni, którego rozwój w Tottenhamie powstrzymał przed laty Aaron Lennon i który od tamtej pory tułał się to tu, to tam (był także w QPR), nie mogąc nigdzie przebić się do pierwszego składu, zagrał może najlepszy mecz w karierze.

I pomyśleć, że wszystko to – i więcej jeszcze, bo nie wspomnieliśmy o pierwszych punktach West Hamu Allardyce’a (brrr…) czy remisie Stoke (brrr…) – wydarzyło się wczoraj, a dzisiaj zostało unieważnione przez prawdziwe wydarzenie weekendu: mecz, w którym mistrz Anglii najpierw długo nie mógł poradzić sobie z beniaminkiem, później roztrwonił prowadzenie, gonił wynik, by w końcówce drżeć o zwycięstwo pod naporem szturmujących bramkę Joe Harta nieulękłych graczy w białoczerwonych koszulkach. Chwilę po zakończeniu meczu przeczytałem na Twitterze wszystkie pojawiające się przy tej okazji klisze w stylu, że była to doskonała reklama Premier League, ale w gruncie rozumiem emocje ich autorów. City zaczęło tam, gdzie skończyło w maju, znów tracąc bramki i znów odrabiając straty. Błąd debiutującego w drużynie Rodwella przy drugim golu dla gości był zaiste niewiarygodny, wybicie Lescotta przy pierwszym mogło być lepsze, podobnie jak uderzenie Silvy z karnego – zaryzykuję jednak tezę, że zwycięstwo City nie było zagrożone i może też dlatego z taką łatwością napawałem się romantyzmem chwili, w której prowadzili goście. Nasri grał fantastycznie, Tevez i Yaya Toure niewiele mu ustępowali, groźnie wyglądająca kontuzja Aguero pozwoliła wejść na boisko Dżeko, a potem Balotellemu – doprawdy, narzekania Manciniego na niedostateczne wzmocnienia nie brzmią serio. Southampton? Wślizgi trochę jak z Championship, entuzjazm jednak… Była 87. minuta, goście przegrywali, ale od dobrych kilkudziesięciu sekund nie schodzili z połowy mistrzów Anglii, Zabaleta wybił piłkę na aut, w kierunku linii bocznej ruszył Adam Lallana. Popatrzyłem na łobuzerski uśmiech młodego pomocnika i zrozumiałem frajdę, która musiała być jego udziałem. „Usłyszycie o nas jeszcze nieraz”, zdawał się mówić.

Nie mam nic przeciwko temu.

PS Na Hazarda patrzyłem jednym okiem. Czy wypadł lepiej od Cazorli?

Przewodnik po Premier League v 5.0

Najgorszy od dwudziestu lat sezon Alexa Fergusona? Najlepszy od dekady Arsene’a Wengera? Roman Abramowicz w jakże przewidywalnym ataku niecierpliwości pozbywający się Roberto di Matteo? Umiarkowany sukces nowego projektu Brendana Rodgersa i kompletne fiasko nowego projektu Andre Villas-Boasa? Spadek wszystkich trzech beniaminków po tym, jak przed rokiem wszyscy trzej się utrzymali? Przyznam, że nigdy jeszcze nie siadałem do pisania zapowiedzi nowego sezonu z podobną niepewnością co do własnych przewidywań, ale zarazem ze swobodą ich formułowania. W końcu spektakularne pomyłki są jedyną rzeczą, której można być pewnym podczas tej zabawy – inne elementy, np. wpływ na postawę poszczególnych drużyn udziału ich gwiazd w mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich (dostałem po łapach za pisanie „olimpiada”, więc postaram się oduczyć), o styczniowo-lutowym Pucharze Narodów Afryki nie wspominając, kontuzje i dyskwalifikacje (jak wyglądałby poprzedni sezon Liverpoolu bez afery Suareza?) albo niedomknięte jeszcze okienko transferowe, pozwalają w gruncie rzeczy bawić się konwencją typowania serio. No bo jak tu np. rozpisać sezon Tottenhamu: z Modriciem czy bez (raczej bez…)? Z Adebayorem może? Z jakimś innym napastnikiem? No ale jakim, do cholery?

Zacznijmy jednak. Zacznijmy, w historii tego bloga już po raz piąty. Zacznijmy od niekontrowersyjnej tezy, że największe szanse na mistrzostwo Anglii ma… mistrz Anglii Manchester City. Z mnóstwa powodów, i nawet pomijając te czysto ekonomiczne. Po pierwsze, znakomity skład, w którym z supergwiazdami ofensywy pracują zabezpieczający tyły zawodnicy nieco bardziej low profile – tacy np., jak klubowy kapitan Vincent Kompany, który skądinąd podpisał właśnie nowy, sześcioletni kontrakt. Po drugie, skład już ze sobą zgrany, by tak rzec: sprawdzony w bojach, wzmocniony niejednym przełamanym kryzysem, z etosem zwyciężania w ostatnich sekundach i wbrew wszelkim spodziewaniom. Takie coś, co przeżyli zawodnicy MC w ostatnich sekundach poprzedniego sezonu (a wcześniej m.in. w końcówce meczu z Sunderlandem) naprawdę integruje i tworzy atmosferę. Po trzecie, skład niewypalony i mający apetyt na kolejne sukcesy – w tym kontekście zwłaszcza drugie podejście do Ligi Mistrzów powinno być interesujące. Po czwarte, z Tevezem w końcu skupionym na grze w klubie, a nie na snach o powrocie za ocean (ile daje Argentyńczyk drużynie, nie tylko wykańczając akcje, ale przede wszystkim tytanicznie pracując na ich wykończenie, zobaczyliśmy w niedzielę podczas meczu o Tarczę Wspólnoty). Po piąte, z Yaya Toure, jednym z najwybitniejszych piłkarzy tej ligi – a dodajmy jeszcze Aguero, Silvę, Nasriego; dodajmy Joe Harta w bramce, dodajmy szeroką kadrę, której wiele ważnych postaci to normalni faceci jak Milner czy Barry, pogodzeni z faktem, że czasem gra się 90 minut, a czasem wcale. Brak spektakularnych transferów zapisuję raczej na plus, Jack Rodwell z pewnością zagra w Premier League więcej niż feralne trzynaście minut Hargraevesa. Po szóste wreszcie, dodajmy pięcioletni kontrakt, a więc względne bezpieczeństwo Roberto Manciniego – oddajmy zresztą szejkom, że w roli właścicieli klubu zachowują się dość racjonalnie, czyli wykazują się cierpliwością w stosunku do szkoleniowca.

Drugie miejsce w mojej tabeli zajmuje… hmm… pracodawca Robina van Persiego. Nowy pracodawca, bo do środowego wieczora byłem przekonany, że wicemistrzem może być Arsenal. Otóż tak właśnie: zanim jeszcze Holender przeniósł się do Manchesteru United, byłem zdania, że to może być TEN sezon Kanonierów. Wenger wreszcie zaczął kupować, i to kupować dobrze: ma nie tylko szybkiego Podolskiego i doskonale grającego głową Giroud, ale przede wszystkim Santiego Cazorlę, kolejnego na Wyspach hiszpańskiego magika – piłkarza z rzędu tych, których (przy całej sympatii do robiącego co może Artety) po odejściu Nasriego bardzo w tym zespole brakowało. Dodajmy: piłkarza w pełni swoich możliwości, a nie takiego, na którego rozwój trzeba pracować rok-dwa; piłkarza, który może grać zarówno za napastnikiem, jak na obu skrzydłach ataku, a więc dającego Wengerowi wyborne możliwości manewru. Owszem, podzielam pogląd, że to Cazorla może być najlepszym transferem tego lata. A jeśli jeszcze w końcu wyleczy się Jack Wilshere (w końcu się wyleczy, prawda?)… Doprawdy, kolejny raz czytam zdumiewające oświadczenie van Persiego, że nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, i przecieram oczy: jakież mogą być lepsze sposoby od uzupełniania kolejnych pokoleń znakomitej młodzieży zawodnikami sprawdzonymi już w innych ligach, ale ewidentnie pasującymi do koncepcji menedżera? Gdybyśmy po prostu do ubiegłorocznej kadry Arsenalu dołożyli piłkarzy sprowadzonych w lecie, gdyby van Persie czy Song nie odchodzili, a Wilshere wrócił około października, to zważywszy jeszcze na fakt, że klub zatrudnił Steve’a Boulda jako trenera od gry defensywnej, obstawiłbym wicemistrzostwo i świetny sezon Kanonierów. Bez van Persiego tragedii nie będzie, Wenger zdążył przygotować plan B – ale plan, który wystarczy na trzecie miejsce.

Drugie zajmie więc Manchester United, czyli walka o tytuł i tym razem odbędzie się przede wszystkim nad rzeką Irwell… Napisałem to zdanie i od razu mam wątpliwości. Transfer van Persiego nie był przecież tym, którego ta drużyna potrzebuje najbardziej: nieustannie uważam, że najbardziej przydałby się jej kreatywny rozgrywający w stylu Wesleya Sneijdera i jakoś nie mogę uwierzyć, że Alex Ferguson zamierza obsadzić w tej roli Kagawę. Japończyk powinien operować raczej tuż za wysuniętym napastnikiem – ale czy nie będzie w ten sposób wchodził w buty Rooneya? Tak, wiem: menedżer MU jako mistrz rotowania piłkarzy wątpliwość tę z pewnością uchyli, jak w połowie ubiegłego sezonu uchylił pytanie, kto zastąpi Paula Scholesa po prostu odwołując Rudzielca z emerytury. Trudno jednak uznać to rozwiązanie za długofalowe. W sumie: przy wszystkich zaletach tego zespołu, przy talentach Rooneya i van Persiego (wystarczą za pół drużyny, zwłaszcza chcąc się odegrać po rozczarowującym Euro) i eksplodującego w minionym roku Welbecka, przy atakujących z boku Nanim, Valencii czy Youngu, przy powróconym do zdrowia Cleverleyu, pracowitym, acz nierównym Carricku, Fletcherze, którego występ w ostatnim sparingu dał znów nadzieję na powrót do prawdziwego grania, Giggsie, który wciąż nie myśli o emeryturze – środek pomocy wicemistrzów Anglii jak nie przekonywał, tak nie przekonuje. Szczęśliwie na środek obrony wraca Vidić, więc może hokejowe wyniki z ubiegłego sezonu (pamiętacie mecz z Evertonem, z 4:2 na 4:4 – czy to nie wówczas zostało zaprzepaszczone mistrzostwo?) staną się tylko wspomnieniem, de Gea w drugim sezonie będzie miał dużo łatwiej, kolejne postępy zrobi Jones… Owszem, tak, wicemistrzostwo, ale nie bez niepokojów związanych z przyszłością klubu. Już teraz nie mogę się nie zastanawiać, jaki wpływ na przygotowania do sezonu miało zamieszanie wywołane biznesowymi decyzjami właścicieli (ku wściekłości fanów Glazerowie wpuszczają na nowojorską giełdę pakiet akcji MU, co przyniesie im dodatkowe pieniądze, wcześniej – żeby uniknąć problemów z fiskusem – zarejestrowali firmę w podatkowym „raju” na Kajmanach, zadłużali się też w klubie, czego dowiedzieliśmy się także dzięki dokumentom przedstawionym na nowojorskiej giełdzie). W dodatku Alex Ferguson stanął po stronie Amerykanów, czym potężnie zaszkodził sobie w oczach kibiców; po Manchesterze krążył nawet ich list otwarty do Szkota, by się opamiętał i przestał wspierać wyzyskiwaczy zza Oceanu. W sumie: o futbolu na korytarzach Old Trafford mówiło się tego lata bodaj mniej niż kiedykolwiek podczas rządów Glazerów, a pytany przez dziennikarzy, w jaki sposób potrafił się w tym czasie odprężyć, starzejący się menedżer odpowiadał, że bardzo pomocne jest czerwone wino. Będąc amatorem tego ostatniego, nie mogę nie wyznać, że jedną z prób odprężenia zakłóciła mi lektura tekstu Iana Macintosha, zatroskanego, by schyłek rządów Alexa Fergusona nie przypominał schyłku innej legendy: Briana Clougha. Tak czy inaczej, mistrzostwo Anglii nie wróci na Old Trafford.

O czwarte miejsce bić się będą trzy drużyny: Liverpool, Tottenham i Chelsea, z których mimo wszystko najwyżej oceniam szanse tej ostatniej. A może, nauczonemu ubiegłorocznym doświadczeniem z przeszacowaniem szans drużyny z Anfield, nie zamierzam wygłupić się ponownie? Rzecz w tym, że kiedy patrzę na Chelsea, widzę dużo argumentów na „nie”. Po pierwsze, wielka pieriestrojka drużyny wydaje się daleka od zakończenia, a w każdym razie nadmiernie skoncentrowana na formacji ofensywnej. Z pewnością podwładni Abramowicza wydali najwięcej i z pewnością przyciągnęli najgłośniejsze nazwiska: Edena Hazarda, Mirko Marina oraz Oscara (a mają jeszcze chrapkę na Victora Mosesa). Dopiszmy tych zawodników do Juana Maty czy Sturridge’a i zobaczmy „małą Barcelonę”, atakującą z fantazją i rozmachem, swobodnie żonglującą ustawieniem poszczególnych piłkarzy w trakcie meczu, przyprawiającą kryjących rywali o zawrót głowy. I zauważmy, że przed nimi operował będzie jeszcze Fernando Torres, który zaczął od strzelenia bramki w meczu o Tarczę Wspólnoty i który po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzednich… Gdzież więc są argumenty na nie? Wyczerpujące lato Oscara czy Maty. Niepewna defensywa, w której John Terry nie zrobi się już szybszy (a i pozapiłkarskie zamieszanie wokół kapitana prędko nie ucichnie), zaś David Luiz nie przestanie mieć gorącej głowy. Brak prawego obrońcy. Otwarte pytanie o defensywnego pomocnika: czy naprawdę ma nim być Mikel? Konieczność rezygnacji z najskuteczniejszej w ostatnich miesiącach taktyki – bądźmy szczerzy, opierającej się na długich piłkach do zwierzęco silnego Drogby; z nowymi piłkarzami i bez napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej już się tak nie uda. No i wielki znak zapytania o pozycję i kompetencje Roberto di Matteo: zgoda, w krótkiej perspektywie zdziałał cuda, ale jak sobie poradzi w roli menedżera pełną gębą, a nie tylko zainstalowanego tymczasowo (pamiętamy wszak: w West Bromwich nie poszło mu najlepiej…)? Czy jego pozycja w klubowej hierarchii (zastrzegam: nie wśród kibiców i zapewne nie wśród piłkarzy) jest wystarczająco mocna? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów wydawało się przecież, że jego misja się skończy, a Abramowicz sięgnie po kogoś bardziej „galaktycznego”: czy więc Włoch czuje się w Cobham komfortowo, czy Rosjanin przestał marzyć o – bezrobotnym, u licha – Guardioli? Żeby dokończyć pieriestrojkę potrzeba czasu – czasu, którego właściciel klubu skąpił kolejnym menedżerom. Oby nie stracił cierpliwości i tym razem, zwłaszcza, że wątpię by zadowolił go sezon, w których drużyna po prostu obroni miejsce w Lidze Mistrzów.

Dwa kolejne kluby również są klubami w przebudowie, choć mniej w sensie kadrowym, bardziej zaś jeżeli idzie o implementację pomysłów nowego trenera. Liverpool to druga po Arsenalu drużyna, którą będę w tym sezonie oglądał najchętniej. Potencjał będących już w tym klubie piłkarzy, niesionych przez niewiarygodnych kibiców z The Kop, trafił wszak w ręce Brendana Rodgersa – człowieka, który w maleńkim Swansea rzeczywiście zbudował maleńką Barcelonę. Trójka Lucas-Gerrard-Allen wydaje się stworzona do gry w tiki-taka, a są przecież jeszcze Henderson i młodzi-zdolni: Shelvey czy Spearing. Fantastyczną bramkę Homlowi strzelił Sterling – jest więc zabezpieczenie na wypadek, gdyby Downing nadal walił w poprzeczki i słupki, a Cole nie przypomniał sobie dawnych dobrych czasów. Przede wszystkim zaś: są w ataku Borini i jeden z najlepszych w tej lidze, oby spokojniejszy Suarez. Wciąż nie wiadomo, czy odejdzie Andy Carroll, wyraźnie nie pasujący do podstawowej koncepcji Rodgersa, ale dający przecież możliwość odmiany stylu, zwłaszcza gdyby drużynie wyraźnie nie szło. W sumie: będzie lepiej niż w zeszłym roku.

Jeżeli idzie o Tottenham, ukochaną mą drużynę, nie poważę się o wygłoszenie podobnej opinii. Im dłużej trwa pobyt Andre Villas-Boasa w Spurs Lodge, tym więcej mam nocnych lęków. Sezon rozpoczynany bez pasującego do układanki napastnika (Defoe nie potrafi utrzymać piłki pod presją, nie wygra też pojedynku o górną piłkę, „fałszywej dziewiątki”, np. z van der Vaartem, w sparringach nie ćwiczyli,…), atmosferę na klubowych korytarzach wciąż psuje przemykający się pod ścianami Modrić, niby wiadomo: zespół ma grać w ustawieniu 4-3-3, z wysoko ustawioną linią obrony i z agresywnym pressingiem, ale gdzie nie spojrzeć, przydałoby się to ustawienie doszlifować. Czy sprowadzony z Ajaxu Verthongen będzie potrafił organizować defensywę, czy może on i Kaboul (Dawson? Caulker? chyba nie Gallas…) patrzeć będą co i rusz, jak za ich plecami wyrasta nagle napastnik rywala i trzeba go gonić przez pół boiska? W sparringach, niestety, to się zdarzało. Jak będzie w środku pomocy, gdzie Sandro przez całe wakacje nie trenował z kolegami, zajęty w reprezentacji Brazylii, Parker przeszedł operację, van der Vaart nie pracuje w odbiorze, Huddlestone wydaje się zbyt wolny, a Livermore – mimo debiutu w kadrze – jeszcze niegotowy do grania piłek nieco bardziej ryzykownych? Innymi słowy: kto oprócz Sigurdssona? Obawiam się powtórki z inauguracji sezonu poprzedniego: fatalnych wyników na początku, zakupów w ostatnich godzinach okienka transferowego (to nie tak miało być…), a przede wszystkim: zwiększonej nerwowości piłkarzy, kibiców i mediów, głośno powątpiewających w nowy „projekt” AVB, jeszcze głośniej przypominających niepowodzenie w Chelsea i lipcowe buńczuczne zapowiedzi o mierzeniu w tytuł. Istnieje, owszem, scenariusz pozytywny, w którym naprawdę utalentowany menedżer i naprawdę utalentowani zawodnicy (Bale z nowym kontraktem!) znajdą wspólny język, poczują smak zwyciężania, a system się sprawdzi. Napisałem tu niedawno, że piłkarze, których Villas-Boas odziedziczył po Harrym Redknappie, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej. Zdaniem większości moich taktycznych guru ta grupa jest wręcz stworzona do tego, by grać jak Porto sprzed dwóch lat, są wręcz tacy, którzy uwzględniając późnosierpniowe wzmocnienia nie wykluczają obrony czwartego miejsca, co do mnie jednak, jamnika wychowanego pod szafą, wolę się za dużo nie spodziewać.

Myślę również, że Newcastle – choć z pewnością napsuje mnóstwo krwi drużynom z czołówki – nie powtórzy fenomenalnego sezonu sprzed roku. Dlaczego właściwie, skoro nie tylko udało się zatrzymać wszystkich najlepszych piłkarzy (przynajmniej na razie – również w tym przypadku jakichś rajdów przed zamknięciem okienka nie sposób wykluczyć), ale nawet wzmocnić ją Vurnonem Anitą – kolejnym odkryciem legendarnego szefa skautów Grahama Carra, który skądinąd przedłużył umowę z klubem o następne osiem lat? Może ze względu na to, że skład Newcastle pozostaje relatywnie mały i każda kontuzja któregoś z czołowych graczy jest tu odczuwalna bardziej niż gdzie indziej? Może ze względu na kolejny Puchar Narodów Afryki, którego styczniowo-lutowe rozgrywki najsilniej uderzą w Sroki? Może z powodu czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską, zgodnie przeklinanych przez wszystkich szkoleniowców z Premier League (no, AVB nie miałby nic przeciwko powtórzeniu triumfu, który tak smakował mu w FC Porto…)? A może po prostu ze względu na irracjonalne przekonanie, że nic dwa razy się nie zdarza, dynamika ubiegłego sezonu tym razem się wyczerpie, a trudni kolesie, tacy jak Hatem ben Arfa, zaczną dawać w kość Alanowi Pardew? Tak czy inaczej w moim typowaniu Newcastle, pozostając drużyną czołówki, nie zbliży się do walki o Ligę Mistrzów.

Podobnie Everton. Tradycyjnie jeden z najtwardszych orzechów do zgryzienia w lidze, tradycyjnie plasujący się w górnej połowie tabeli – czyli na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej, biorąc pod uwagę różnice potencjału finansowego między klubem z Goodison Park a wszystkimi dotąd wymienionymi. Zdanie „David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill [obaj niestety odeszli – MO], Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze” napisałem już przed rokiem, podobnie jak zdanie, że „ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych” (Barkley!) oraz obserwację, że „piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać”. Innymi słowy: bez niespodzianek, a raczej z niemiłymi niespodziankami dla przeciwników. Do klubu wrócił pracowity Pienaar, jest bramkostrzelny Jelavić – jedno z odkryć pierwszej połowy 2012 r. w Premier League, wsparty teraz przez dawnego kolegę z Glasgow, Naismitha. Byle udało się dobrze wystartować, co z bliżej niezrozumiałych dla mnie względów zawsze było piętą achillesową tego klubu.

W okolicy środka tabeli plasuję Sunderland. Drużynę prowadzi Martin O’Neill, co w jakimś sensie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowych uzasadnień: jego pasja przy linii bocznej udziela się zawodnikom w sposób zaiste zdumiewający, a w zeszłym sezonie pozwoliła wygrywać nawet z MC czy Arsenalem. Że wciąż brak przekonujących wzmocnień (Cuellar i Saha, obaj za darmo)? Z pewnością przyjdą także one – klub walczy wszak, szokując rynek kwotami przekraczającymi już 10 milionów, o Stevena Fletchera z Wolves, ale już teraz drużyna ma kim postraszyć – wyliczmy tylko najgroźniejszego w lidze wykonawcę stałych fragmentów Larsona, czasem nadto agresywnego, ale generalnie skutecznego w odbiorze Cattermole’a, niezłego Mignolet w bramce, ruchliwego Sessegnona z przodu. Miłośnicy ładnej gry mogą wybrzydzać, że O’Neill to jeden z ostatnich, co piłkę na dawną angielską modłę wiodą, ale… to wciąż działa.

Fulham Martina Jola gra oczywiście ładniej i ma lepszych piłkarzy, ale czy będzie ich miał za dwa tygodnie, kiedy zamknie się okienko? Myślę przede wszystkim o Dempseyu i Dembele, rewelacjach poprzedniego sezonu – pierwszy, jako pomocnik przecież, zdobył dla klubu znad Tamizy 23 bramki i słusznie się przebił do wielu „jedenastek roku”. Stratą jest niewątpliwie odejście Pogrebniaka, wszyscy przyzwyczailiśmy się także do faktu, że o obliczu tej drużyny stanowił Danny Murphy, jeden z grupy starszych zawodników, którym tego lata za występy w Fulham podziękowano, sprowadzając na ich miejsce innych doświadczonych graczy, np. znanego Jolowi z Niemiec Petricia czy Rodallegę z Wigan. Co do mnie, spodziewam się jednak, że holenderski menedżer w swoim stylu będzie dawał szanse młodym, więc spodziewam się wypromowania na nowe gwiazdy ligi Freia czy Kaciniklicia. Klub zbudował skądinąd porządną akademię i dostał wreszcie pozwolenie na rozbudowę urzekająco staroświeckiego Craven Cottage – solidne podstawy do rozwoju, ale już nie pod Martinem Jolem. Zabrzmi to może okrutnie dla fanów Fulham, ale myślę, że w tym sezonie Holender potwierdzi swoją dobrą markę na menedżerskim rynku, by po jego upływie znaleźć kolejną pracę. Hmmm… w Tottenhamie?

Dalej jest u mnie Aston Villa. Klub, którego nowy szkoleniowiec, Paul Lambert, odrzucił ofertę udziału w castingu ubiegających się o posadę w Liverpoolu. Klub, którego piłkarzy niewątpliwie stać na więcej niż to, co osiągnął z nimi jego poprzednik, tak naprawdę nie zaakceptowany nigdy na Villa Park Alex McLeish. To, jak posypała się drużyna pod jego rządami było jedną z najbardziej niemiłych niespodzianek ubiegłego sezonu. Przecież grali tu (i będą grać) Darren Bent czy Gabriel Agbonglahor, przecież N’Zogbia, Ireland, Given czy Dunne pokazywali w tym i poprzednich klubach, że potrafią grać w piłkę, przecież Albrighton, Bannan czy Delph zapowiadali się na świetnych zawodników i pod okiem Lamberta znów mogą rozkwitnąć, przecież sprowadzony z Feyenordu (wraz z Ronem Vlaarem) El Ahmadi błyszczał podczas meczów sparringowych. Czytałem gdzieś entuzjastyczne opinie największej gwiazdy zespołu, Benta, o treningach pod nowym menedżerem i o koncepcji gry, wreszcie dającej im wolność i przestrzeń do atakowania. Wiemy, jak wiele osiągnął szkocki szkoleniowiec z Norwich – nie ma powodów, żeby w klubie większym, z zawodnikami o wyższych umiejętnościach, nie osiągnął więcej.

Stoke niczym nas nie zaskoczy. Wiatr będzie wiał nad Brittannia Stadium, łokcie zawodników Tony’ego Pulisa obijać będą żebra rywali, posiadanie piłki nie stanie się fetyszem (garść statystyk z ubiegłego sezonu: 39,9 proc. czasu przy piłce i 69,5 proc. celnych podań, w obu przypadkach najmniej ze wszystkich drużyn ekstraklasy, za to najwięcej wygranych pojedynków powietrznych – 15,3 proc; do tego aż 44 proc. bramek zdobytych po stałych fragmentach gry). Ten sam menedżer, ci sami mniej więcej piłkarze, ta sama skuteczna formuła – w sam raz na bezpieczne utrzymanie.

Bezpiecznie utrzyma się też Norwich: myślę, że klub ten najłatwiej ze wszystkich ubiegłorocznych beniaminków zniesie tzw. syndrom drugiego sezonu, bo Chris Hughton – tak jak było w przypadku jego zatrudnień w Newcastle i Birmingham – będzie potrafił przemówić do głów i serc zawodników i wynajdzie formułę na poradzenie sobie z jednym z najskromniejszych budżetów Premier League. Udało mu się przekonać do pozostania Granta Holta, ściągnięcie Michaela Turnera powinno pomóc w uszczelnieniu defensywy, w pomocy błyszczeć będzie Wes Hoolahan. Żadnych geniuszy, cicha, ciężka praca na treningach, wynagrodzona realizacją planu minimum.

Ostatnią z drużyn, które nie muszą się niepokoić o spadek w tym sezonie będzie Wigan, wierne etosowi ładnej piłki, kultywowanemu przez Roberto Martineza. Hiszpański menedżer był kuszony przez Liverpool i – drugi rok z rzędu – przez AV, ale zdecydował się zostać; już samo to pozwala żywić do niego sympatię, a sposób, w jaki zdołał utrzymać drużynę w ekstraklasie, wygrywając siedem z dziewięciu ostatnich spotkań (w tym z Liverpoolem, MU, Arsenalem i Newcastle; z Chelsea wypaczyli wynik sędziowie…) zapierał dech w piersiach. Klub, który w poprzednich latach spełniał rolę okienka wystawowego, w którym promowali się zawodnicy tej klasy co grający dziś w MU Valencia, tym razem nadmiernie nie stracił – zwłaszcza, że oferta Chelsea za Mosesa została odrzucona. Odeszli Rodallega i Diame, ale przyszedł Arouna Kone, West Hamowi sprzątnięto sprzed nosa Ramisa, ze szkockiej ligi wyratowano Frasera Fyvie, a z Arsenalu wypożyczono Miyaichiego. Czy Martinez zostanie przy ustawieniu 3-5-2, które w końcówce sezonu pozwoliło odwrócić fatalny trend, sięgać po punkty i nie tracić bramek? To jedno z ciekawszych pytań taktycznych na ten sezon (skądinąd trójką środkowych obrońców gra również ostatnio MC) – sezon, w którym o Wigan nie muszę się martwić.

Martwię się natomiast o Swansea. Bez charyzmatycznego szkoleniowca, który przeszedł do Liverpoolu, z niesprawdzonym w Premier League, choć z pewnością ambitnym Michaelem Laudrupem, walijski zespolik będzie musiał zmierzyć się ze wspomnianym „syndromem drugiego sezonu” i obawiam się, że nie pójdzie mu równie gładko jak Norwich. Z Rodgersem odszedł kluczowy zawodnik drugiej linii Joe Allen, nie udało się zatrzymać Sigurdssona i Caulkera, nowi piłkarze – podobnie jak menedżer – nie mają doświadczenia w Premier League (choć statystyki Michu z Rayo Vallecano wyglądają imponująco). Wiem oczywiście, że Duńczyk podziela przywiązanie poprzednika do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i że zamierza grać jeszcze bardziej ofensywnie – ale tu właśnie kryje się jedna z moich obaw: czy jego budowli nie będą rozbijać kolejne kontrataki? Utrzymanie, może tak… oby.

Utrzymanie, może tak – to również opowieść o Queens Park Rangers. Patrząc na ten skład mam nieodparte poczucie wypalenia. Wysoka średnia wieku, zawodnicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nazwiska znane nam do znudzenia: w tym okienku transferowym przyszli Park Ji-Sung, Green, Nelsen, Johnson, dołączając m.in. do Zamory czy Cisse. Na klubie cieniem kładą się sprawa dyskwalifikacji Bartona i w ogóle szokujące statystyki dyscyplinarne (6 czerwonych kartek w drugiej połowie sezonu może przerazić każdego), utalentowany Taarabt również wchodzi w konflikty z trenerami. Mark Hughes wie jednak, jak uciekać spod topora. Miło nie będzie.

West Bromwich to pierwsza menedżerska praca w karierze cenionego dotąd jako asystenta (m.in. w Chelsea i Liverpoolu) Steve’a Clarke’a. Wydawałoby się, że jest tu wszystko, co potrzeba: poukładany przez Roya Hodgsona, bardzo solidny w defensywie zespół bez większych osłabień, a nawet wzmocniony wypożyczonym z Chelsea, znakomitym przecież w Anderlechcie Lukaku. Fajna drużyna, ze zwracającymi uwagę Odemwingiem, Longiem, Morrisonem, Bruntem czy Thomasem, z kupionym do bramki Fosterem – jedyna moja wątpliwość wiąże się właściwie z pytaniem do Clarke’a, czy 50 lat to nie za późno na wychodzenie z cienia? Początek sezonu jest trudny – jeśli zacznie od kilku porażek, może się zrobić nerwowo.

Wygląda na to, ze jako głównych kandydatów do spadku widzę wszystkich trzech beniaminków, co mnie trochę niepokoi. Zacznijmy od wracającego do ekstraklasy West Hamu i kolejnego trenera, z którym miło nie będzie, czyli Sama Allardyce’a. „My gramy po ziemi”, śpiewali mu najwierniejsi kibice Młotów w poprzednim sezonie, sfrustrowani pragmatycznym, czytaj: paskudnym stylem gry, jaki zaproponował. Próba wypożyczenia Andy’ego Carrola z Liverpoolu świadczy o tym, że i tym razem na Upton Park oglądać będziemy piłki fruwające wysoko. Czegóż się zresztą innego spodziewać po tym szkoleniowcu? Papiery na ekstraklasę ten klub ma jak mało który, zwłaszcza w kontekście spodziewanych przenosin na stadion olimpijski, ale czy ma na nią piłkarzy? Przypadek nieco podobny, co QPR: o obliczu drużyny stanowią rutyniarze – a w lecie przyszli jeszcze Jaaskalainen, Collins czy Alou Diarra; ciekawym transferem jest Modibo Maiga, choć fakt, że zimą nie przeszedł testów medycznych w Newcastle powinien zmniejszać entuzjazm fanów West Hamu.

Reading ma pieniądze (właścicielem jest kolejny rosyjski oligarcha w Premier League, co zaowocowało m.in. niespodziewanymi przenosinami Pogrebniaka z Fulham) i ma fajnego menedżera, Briana McDermotta. Poukładany taktycznie zespół świetnie bije stałe fragmenty gry i niemal nie traci bramek – trudno się spodziewać, by w Premier League nagle się otworzył. Argumentów za pozostaniem w ekstraklasie jednak nie widzę – ot, skład w sam raz na Championship.

Southampton po dwóch kolejnych awansach w dwóch ostatnich sezonach zasługuje na osobną opowieść, cóż skoro myślę, że również spadnie. Nigel Adkins, zwany ironicznie „doktorkiem” (copyright Michał Zachodny) z racji wcześniej uprawianego zajęcia fizjoterapeuty i psychologicznego wykształcenia, już stał się ulubieńcem dziennikarzy, więc z pewnością będzie o kim smakowicie opowiadać. Do ekstraklasy szedł przez boiska Birkenhead (prowadził, uwierzycie, Redbad Rovers), Bangor i Scunthorpe, a przed rozpoczęciem spotkań, na które osobiście woził piłkarzy busem, musiał sprzątać psie kupy. Dziś wydaje na zawodników rekordowe jak na klub sumy (6 milionów kosztował Jay Rodriguez, Gaston Ramirez może być jeszcze droższy, jeśli transfer dojdzie do skutku), ale chyba sam nie ma złudzeń, że jego przygoda z Premier League potrwa dłużej niż do maja.

A nasza przygoda? W historii tego bloga czas na piąty pełny sezon. Życzymy sobie rozstrzygnięcia w ostatnich sekundach ostatniej kolejki. Życzymy sobie tych wszystkich 8:2 (MU z Arsenalem) czy 6:1 (MC z MU). Życzymy sobie młodych menedżerów, takich jak Rodgers, Lambert czy Martinez, odciskających piętno nie tylko na prowadzonych przez siebie drużynach. Życzymy sobie eksplozji kolejnych talentów, takich jak Papiss Cisse. Życzymy sobie także mniejszej liczby sędziowskich pomyłek (fotokomórki na bramkach tuż tuż), pyskówek i bójek piłkarzy (Barton ponoć wyjeżdża…). Życzymy sobie odwrócenia piramidy, futbolówki krążącej po ziemi, wielu fałszywych dziewiątek, angielskiej tiki-taka. Życzymy sobie czterdziestu tygodni z piłką, podczas których przyjdzie nam obejrzeć kilkaset spotkań. Jak to zrobić, nie zaniedbując pracy, szkoły i rodziny? Obiecuję, że w ciągu tych czterdziestu tygodni porozmawiamy także o tym.

Kanonierom, ku pokrzepieniu serc

Najrozsądniejsze są, jak zawsze, kobiety. Amy Lawrence napisała właśnie w „Guardianie”, że dostać 23 miliony funtów za kruchego jak szkło 29-latka, mającego w dodatku zaledwie 10 miesięcy do końca kontraktu, i zastąpić go trzema ofensywnymi zawodnikami z trzech czołowych lig i reprezentacji Europy – to znakomity interes.

Przyjaciołom Kanonierom polecam lekturę jej tekstu ku pokrzepieniu serc, bo sam poczułem się pokrzepiony. Przyznaję: myślałem dotąd o syndromie klubów „dwa do przodu, trzy do tyłu” – takich, których menedżerowie i prezesi projektują rozwój poszczególnych zawodników na sezon, dwa albo nawet trzy do przodu, cierpliwie i ostrożnie wprowadzając ich do pierwszego składu, by w końcu czynić piłkarzami kluczowymi, kapitanami drużyny itd., i którym nigdy nie jest dane nasycić się spełnieniem własnych koncepcji. Wiecie, jak to jest: już, już wydaje się, że zespół jest gotowy, nieszczelna obrona została wypełniona, a przynajmniej menedżer ma w końcu asystenta, który umie pozbierać ją do kupy na boisku treningowym, niedawny młodziak wyrósł na klasowego bramkarza, a napastnik osiągnął życiową formę, ale nagle traci kluczowego rozgrywającego – czy nawet dwóch, jak to się stało z Arsenalem przed dwunastoma miesiącami. Sam jako kibic Tottenhamu bywałem w podobnych sytuacjach (w końcu to Arsenal zabrał nam Campbella, inni odebrali Berbatowa i Keane’a, wiele lat wcześniej Klinsmanna czy Gascoigne’a, za chwilę odejdzie Modrić…), więc również wiem, co to znaczy. Wenger mówił zresztą o tym raz czy drugi, okres przygotowawczy do poprzedniego sezonu określając najgorszym w historii swojej pracy na Highbury i Emirates. „Jeśli kiedyś trafię do piekła, myślę, że jakoś dam sobie radę, bo nauczyłem się cierpieć” – wyznawał.

Tym razem jednak odejście van Persiego nie zastało go nieprzygotowanym. „Arsene wie”, zwykli mówić fani Arsenalu, więc uznajmy, że od pierwszego, zdumiewającego skądinąd oświadczenia Holendra, iż nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, przygotowywał się na nieuniknione. Zamiast van Persiego ma nie tylko Giroud, ale też Podolskiego i Cazorlę – co pozwala mu się nie martwić nierówną formą Gervinho czy kontuzjami Walcotta. Tym razem nie wychodzi z okienka osłabiony; nawet jeśli odejdzie także Song, zastąpi go pewnie jakimś innym silnym fizycznie pomocnikiem, np. M’Villą (w odwodzie ma też Frimponga). To jest, myślę, inny Wenger: pozbawiony złudzeń co do lojalności piłkarzy, których niańczył na własnej piersi i którzy po kolei odchodzili za większą kasą czy większą, a przynajmniej szybszą szansą na sportowy sukces. Wyobrażam sobie, jak tego lata myślał o odchodzeniu Cole’a, Henry’ego, Vieiry, Anelki, Adebayora, Toure, Nasriego i Fabregasa, każdego z nich u szczytu albo przed szczytem swoich piłkarskich możliwości – i jak pod wpływem tych myśli zmienił w końcu politykę. Nie buduje drużyny na rok 2015, tylko na teraz – a nadal buduje ją roztropnie: porównajcie pieniądze, które wydał na Cazorlę i Podolskiego z tymi, które padają w kontekście odejścia Stevena Fletchera z Wolves.

Trzymam za tego nowego Wengera kciuki tak samo, jak trzymałem za starego. Owszem, łatwiej by było myśleć o walce – tak jest – o mistrzostwo Anglii, mając w ataku van Persiego, zwłaszcza van Persiego z ostatnich półtora roku, ale po tym, jak Holender szukając dla siebie alibi podważył ambicje klubu i kompetencje jego menedżera, po prostu nie było innej drogi. Trudno obciążać Wengera winą za chciwość współczesnej młodzieży.

A Robin van Persie w MU? Owszem, zarobi te sto tysięcy funtów więcej tygodniowo. Powinien jednak przemyśleć historię Dymitara Berbatowa, który na Old Trafford nigdy nie osiągnął formy z White Hart Lane. Powinien też zastanowić się, czy jego nowemu klubowi wystarczy pieniędzy na postać tak naprawdę istotniejszą niż kolejny napastnik: na kreatywnego rozgrywającego w stylu jego kolegi z reprezentacji, Wesleya Sneijdera. Od dawna uważam, że nie supersnajpera potrzebuje dziś MU: Bułgara litościwie pomijając, w klubie są przecież także Hernandez i Welbeck, a i Rooneya można by zapytać, gdzie po tym transferze przyjdzie mu operować: w parze z Holendrem czy za nim? Co wtedy z Kagawą? Czy i tym razem Rooney zgodzi się grać drugie skrzypce, jak niegdyś przy Ronaldo? Kto, poza skrzydłowymi, będzie na nich pracował w pomocy?

No dobra, nie są to zmartwienia kibiców Arsenalu. Na koniec powiem więc tylko, że dla tegorocznych planów i Kanonierów, i Czerwonych Diabłów ani odejście, ani przyjście van Persiego nie wydaje mi się kluczowe. Myśl rozwinę w zapowiedzi sezonu. To już pojutrze…

City z tarczą, Chelsea na tarczy

Stęskniliście się? Wiem, że się stęskniliście. Ja też się stęskniłem. Owszem, była jakaś tam olimpiada, jakieś tam mecze towarzystkie, a nawet jakieś tam eliminacje do europejskich pucharów, w których wystartował już – i to całkiem nieźle – Liverpool, ale tak naprawdę nowy sezon angielskiej piłki zaczął się wczoraj.

Powiedzmy od razu: dobrze się zaczął. Fantastyczne gole, emocje do ostatnich sekund, podgrzane kontaktową bramką Chelsea i przepychanką Pantimilona z próbującymi błyskawicznie rozpocząć kolejny atak graczami di Matteo, wcześniej zaś podgrzane czerwoną kartką Ivanovicia i kilkoma spornymi (choć generalnie słusznymi, moim zdaniem) decyzjami sędziego, i niesłuszną decyzją FA, że kartki z tego meczu nie będą się liczyć przy ewentualnych zawieszeniach w Premier League, a do tego kilka kwestii taktycznych i kilka pozaboiskowych – np. konflikt między Mancinim a niewystawionym w pierwszym składzie Kolo Toure, o którym pisze dzisiejsza prasa. Innymi słowy, jak co weekend od dziś do połowy maja: tematów nie zabraknie.

Pisząc o kwestiach taktycznych mam na myśli przede wszystkim ustawienie City z trójką środkowych obrońców oraz z Milnerem i Kolarovem na pozycji cofniętych skrzydłowych (czy tak tłumaczymy angielskie słówko wingback?). Mancini próbuje tak grać przez całe wakacje, jak dotąd z powodzeniem, ale sądząc po wczorajszym występie: w starciu z naprawdę groźnym rywalem, grającym w dodatku trójką zawodników ofensywnych, może mieć kłopoty. Najsłabszym ogniwem wydaje się Savić, który pogubił się podczas meczu kilka razy, a fani Chelsea także dla niego domagali się czerwonej kartki po ostrym wejściu w Torresa (Mancini zdjął go na wszelki wypadek, a my dodajmy, że arbiter podobnie wstrzemięźliwy był przy kolejnych faulach mających już żółte kartki Lamparda i Ramiresa). Rozumiem, że włoski menedżer szuka równowagi: próbuje zmieścić w ofensywie jak najwięcej zawodników mających tendencje do gry w środku, a obronę stale asekuruje jeszcze zawodnik w rodzaju Nigela de Jonga, myślę jednak, że nie zawsze będzie miał tyle szczęścia, co wczoraj na Villa Park. Bądźmy szczerzy: o wyniku meczu przesądziła czerwona kartka Ivanovicia; kilka najgroźniejszych akcji City poszło jego stroną, a Ramires jako prawy obrońca tym razem sobie nie poradził – inaczej niż podczas pamiętnego starcia z Barceloną, kiedy zagrał mecz życia.

Kolejna kwestia to plejada nowych graczy ofensywnych w Chelsea: wczoraj wystąpił jedynie Hazard i moim zdaniem radził sobie nieźle (tak, wiem, widziałem, ale w końcu każdy może się potknąć). Temat do rozwinięcia w zapowiedzi sezonu: jak tacy zawodnicy jak on, Marin, a zwłaszcza Oscar będą się adaptować w Premier League i czy Roberto di Matteo nie zrobiłby rozsądniej wzmacniając raczej defensywę. Patrząc na Luiza i Terry’ego kilka razy miałem wrażenie, że Brazylijczyk znów gra na pograniczu katastrofy, a Anglik myśli głównie o tym, jak naprawić ewentualny błąd kolegi. Sypali się, jednym słowem, a grający przed nimi Mikel raczej był kolejnym powodem do niepokoju. Chociaż tyle, że gol Torresa powinien dać mu dobre wejście w sezon i uciąć spekulacje na temat ustawienia Chelsea z „fałszywą dziewiątką”: Hiszpan jest w gazie, świetnie się ustawia i zastawia, bardzo dobrze wyprowadza akcje i pracuje dla drużyny, di Matteo może więc liczyć na „prawdziwą dziewiątkę”. Po osiemnastu miesiącach w cieniu Drogby, to po prostu musi być rok Torresa.

Manchester City niemal bez zmian w składzie (dojdzie Rodwell, ale nie spodziewam się, by do pierwszej jedenastki) wygląda równie dobrze jak przed wakacjami. A w zasadzie lepiej, bo Carlos Tevez po wreszcie spokojnym okresie przygotowawczym, niemyślący już o powrocie do ojczyzny, wygląda na teroroczny megatransfer „Bogatszych od Boga”; jeden z tych, do których przyzwyczaili nas w ciągu ostatnich lat. To też pytanie na wpis przedsezonowy: czy ustabilizowany skład nie jest aby najlepszym pomysłem na obronę tytułu?

Było więc trochę tak jak zawsze: znajome nazwiska strzelców bramek, znajome buczenie na Terry’ego, fenomenalny między oboma polami karnymi Yaya Toure… Witamy w Premier League.

Menedżer z żurnala

No trudno, nie można się dłużej uchylać, udawać, że wciąż się jest na wakacjach albo że nawał bieżącej pracy uniemożliwia blogowanie. Trzeba podnieść przyłbicę i stawić czoło pytaniu o Villas-Boasa.

Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi.

Nie, zaraz, chwileczkę. Skomplikujmy to nieco. Ani Harry Redknapp nie był aż takim taktycznym ignorantem, za jakiego byliśmy skłonni go uważać, ani Andre Villas-Boas nie panuje nad przekazem w sposób wyraźnie lepszy od poprzednika – a przynajmniej w kwestii stosunków z Chelsea i Romanem Abramowiczem dziennikarze wyciągnęli z niego stanowczo zbyt wiele. To właściwie moja najpoważniejsza wątpliwość dotycząca minionych tygodni. Czy menedżer Tottenhamu wykonał pracę żałoby? Czy przepracował stratę? Czy dojrzał? A właściwie nie wątpliwość: przekonanie, że nie wykonał, nie przepracował i nie dojrzał, że resentyment wyłazi z niego bez przerwy. Skrzywdził go Abramowicz, nie dotrzymał obietnic, oszukał itd.? No oczywiście, że zrobił te wszystkie rzeczy, ale po pierwsze, nie jemu pierwszemu, po drugie: sowicie mu to wynagrodził, po trzecie zaś i najważniejsze: miał dobre powody, bo w ostatnich tygodniach pracy dla rosyjskiego miliardera Andre Villas-Boas sprawiał wrażenie pogubionego. Atmosfera wśród piłkarzy była niedobra, zespół był podzielony, relacje z grupą trzymającą władzę mu się nie ułożyły? No pewnie, że tak było, ale po co teraz niepotrzebnie podgrzewać atmosferę, nakręcać spiralę niechęci, a raczej: po co wystawiać się na pośmiewisko, dając dowód tego, że bolało i boli? Nie lepiej, żeby bronili go inni, jak menedżer roku w Premier League Alan Pardew, który po marcowym zwolnieniu Portugalczyka mówił, że ma nadzieję, iż „profesjonaliści” z Chelsea kiedyś go przeproszą?

W zasadzie ze wszystkiego, co AVB powiedział dotąd o swojej przygodzie na Stamford Bridge mam ochotę bronić tylko jednego zdania – paradoksalnie uznanego za najbardziej kontrowersyjne, choć dla mnie akurat niekontrowersyjnego: że triumf drużyny w Lidze Mistrzów jest także jego zasługą. Zważmy bowiem dwie oczywiste kwestie: to za jego kadencji o obliczu drużyny zaczęli stanowić zawodnicy, którzy mieli w drodze po monachijski triumf niemały udział, np. Mata czy Sturridge, i to on przeszedł z nimi – choć stresując fanów Chelsea do końca – przez rozgrywki grupowe z Bayerem Leverkusen, Valencią i Genk. Do tego dochodzi kwestia mniej oczywista: ci, którzy doprowadzili do jego zwolnienia, przystępowali do kluczowego meczu z Napoli podwójnie zmobilizowani…

 

Młody jest. Ambitny. Szczególarz. Oddany pracy do tego stopnia, że zamiast wrócić do żony i dwójki małych dzieci potrafił zostawać na noc w Cobham (bazie szkoleniowej Chelsea), by opracowywać schematy na kolejne spotkanie; schematy, które oczywiście wielce szanowni panowie T., L. czy C. mieli w głębokim poważaniu („Wyobrażacie sobie, że on mi mówił, jak mam grać?!” – miał się żalić po jego zwolnieniu pan C.). No i jest szczery, co oznacza właśnie niepanowanie nad przekazem (nie panował nad nim już pod koniec lutego, kiedy w długim wywiadzie dla portugalskiego radia dzielił się obawami na temat swojej przyszłości i, co okazało się szczególnie niefortunne, porównywał Torresa do innych kosztownych niewypałów Chelsea, Kezmana i Szewczenki).

Co jednak fascynujące: wszystkie te elementy jego portretu, które ewidentnie zaszkodziły mu w pierwszej pracy na Wyspach, mogą okazać się przydatne w pracy kolejnej. Jego poprzednik w Tottenhamie nie zawracał piłkarzom głowy taktycznymi detalami, nie zadręczał analizami stałych fragmentów gry w wykonaniu rywali itp. – raczej pozwalał swobodnie wyrazić się na boisku. A przecież przez cały ten czas nie mogłem się wyzbyć przekonania, że piłkarze, których miał do dyspozycji Harry Redknapp, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej.

Niechże więc AVB w sprawach porównania Chelsea i Tottenhamu siedzi cicho i pozwoli mówić np. Kyle’owi Walkerowi o tym, że w Tottenhamie nikt nie ma problemów z rozdętym ego, atmosfera jest znakomita i jeden pod drugim dołków nie kopie. Ze wszystkiego, co dotąd mogliśmy usłyszeć o Villas-Boasu z ust nowych podwładnych (także z tego, co mogliśmy wyczytać między wierszami) można wnosić, że podbił ich świetną organizacją pracy, urozmaiconymi zajęciami, kompetencją i klarowną komunikacją – także z tymi, którzy (jak David Bentley na przykład) za kadencji Redknappa trafili do zamrażarki. W Portugalii jego sukcesy tłumaczono właściwym podejściem do zawodników; tym, że umie wsłuchiwać się w piłkarzy, że zawsze jest do ich dyspozycji, a oni odpłacają mu tym samym. W Chelsea się nie powiodło, bo dążąc do przebudowania starzejącego się składu musiał naruszyć interesy, przyzwyczajenia, komfort ludzi dotąd nienaruszalnych, cieszących się w dodatku wyjątkowo mocną pozycją w oczach właściciela i zarządu. Zapewne mógł postępować zręczniej, np. w przypadku przeniesionych do rezerw Alexa czy Anelki, z drugiej strony jednak: czy wiemy, jakie zachowania piłkarzy stały za jego decyzjami? Cobham z pewnością nie przypomina szkółki niedzielnej.

Całkiem niewykluczone (pisałem o tym wiosną), że Andre Villas-Boas był w Chelsea właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Czy w Tottenhamie może być właściwym menedżerem we właściwym momencie? O wielkiej przebudowie drużyny nie ma mowy, zespół jest równie młody jak menedżer i w miarę zgrany. Oczywiście trzeba będzie jakoś zapełnić dziurę po Modriciu, którego odejście wydaje mi się przesądzone, podobnie jak dziurę po Adebayorze, bo wbrew medialnym doniesieniom sprzed tygodnia wątpię, by napastnik z Togo zagrał jeszcze w barwach Tottenhamu (prezes nie rozbije banku, żeby płacić mu tyle, ile dostawał w MC, a wersji kompromisowej: niższa tygodniówka w zamian za ogromną jednorazową premię przy podpisaniu kontraktu, jakoś się nie udaje uzgodnić). I oczywiście na razie trwa miesiąc miodowy, nie ma presji, grania serio, a każdy z piłkarzy ma okazję pobiegać trochę podczas meczów towarzyskich. Generalnie jednak: ci zawodnicy, którzy w klubie zostaną, wzmocnieni jeszcze o następców Modricia i Adebayora, dają Villas-Boasowi możliwości ułożenia zespołu nie na tygodnie czy miesiące, ale na lata. Obrońcy są o niebo szybsi niż w Chelsea i wierzę, że okażą się wystarczająco inteligentni i zdyscyplinowani, by grać wysoką linią, co tak spektakularnie nie udało się na Stamford Bridge. Atakujący ze skrzydeł Bale i Lennon mogą mieszać tak, jak w Chelsea robili to Mata i Sturridge, a w Porto Varela i Hulk. W środku pola widzę stworzonych do pressingu Parkera lub Sandro, widzę van der Vaarta lub Sigurdssona, chciałbym także widzieć Huddlestone’a, z jego precyzyjnymi długimi podaniami i atomowym uderzeniem, ale do systemu preferowanego przez AVB wydaje się on zbyt nieruchawy (no dobra, miewam czasami fantazje o Huddlestonie jako angielskim Pirlo, który do szybkich również nie należy), może więc dojdzie do skutku transfer Moutinho z Porto?

 

Napisałem w drugim akapicie, że w przypadku nowego menedżera natychmiast robię się jednooki, przyjmuję więc za dobrą monetę deklarację Portugalczyka, że doświadczenia ze Stamford Bridge pozwoliły mu stać się lepszym trenerem. Wierzę w to, że kluczowa lekcja dotyczyła wygrywania nie tylko na, ale również poza boiskiem: w szatni i w ośrodku treningowym. Dopuszczam nawet do siebie hipotezę, że na początek chciał pokazać cojones i dlatego uderzył w rosyjskiego miliardera, przy którym wszyscy zawsze ściszają głos. Oglądałem wczorajszy mecz z Liverpoolem w Baltimore i za pressing muszę piłkarzy Tottenhamu pochwalić; z wysoką linią było jeszcze kiepsko, ale AVB tłumaczy, że podczas tournee w Ameryce pracuje wyłącznie nad kondycją, a taktyką zajmie się na poważnie dopiero po powrocie do Anglii. Tak czy inaczej rozumiem decyzję prezesa Levy’ego: podpisał kontrakt z jednym z najlepszych szkoleniowców w Europie, o wizerunku idealnie pasującym do wizerunku jego klubu, sympatycznego, młodego, progresywnego i patrzącego w przyszłość z optymizmem, jak nie przymierzając AVB na słynnym już zdjęciu przed fantastycznym zaiste nowym ośrodkiem treningowym. Wiem, że ten optymizm będzie weryfikowany już kilkanaście dni, na razie jednak pozwólcie mi być jednookim.

Euroniecodziennik: cztery, sześć, zero, mistrz

W uniesieniu, jakie dała mi druga bramka Hiszpanów, zanotowałem, że tak pięknego meczu jeszcze w życiu nie oglądałem. I mimo że właściwie nie powinienem się do tej notatki przyznawać po kontuzji Thiago Motty, która zmieniła finał mistrzostw Europy w gierkę treningową (ostatni strzał na bramkę Casillasa Włosi oddali w 57. minucie), jakoś nie mam ochoty jej wykreślać. Owszem, pamiętam wielkie boje Chelsea z Barceloną, pamiętam Katalończyków gromiących Real w październiku 2010 albo rozgrywających w tym samym roku pierwszą połowę na Emirates, pamiętam także mecze nie tak jednostronne, pełne za to dramatycznych zwrotów akcji, jak finał Ligi Mistrzów w Stambule. Ale futbol klubowy to jednak inna historia: ćwiczone codziennie schematy, chemia powstająca między zawodnikami podczas spędzanych razem miesięcy, nie tylko przecież na meczach i treningach: wszystko to trudno się zestawia z osiągnięciami w piłce reprezentacyjnej – nawet jeśli ta reprezentacja opiera się w zasadzie na dwóch klubach.

A co tam: nawet jeśli w tym momencie przesadzam, nawet jeśli dziś czy jutro mnie obśmiejecie, za kilkanaście lat będziecie przecież wspominać tę drużynę i sposób, w jaki odprawiła godnego siebie rywala (bo przecież – wyśmiejcie mnie także za to – nie był to jednostronny mecz, Włosi walczyli, dopóki mogli, stwarzali sytuacje, strzelali, a Casillas kilkakrotnie bronił, wyśmienicie lub szczęśliwie). Będziecie mówić o nieprawdopodobnej trajektorii piłek, zagrywanych przez Xaviego i Iniestę, tych arcymistrzów ostatniego i przedostatniego podania. Będziecie sięgać po kartkę i wykreślać na niej tor, którym futbolówka przemieszcza się między punktem A (butem Iniesty) a punktem B (butem Fabregasa) lub między punktem C (butem Xaviego) a punktem D (butem Alby), uwzględniając oczywiście gąszcz włoskich nóg, między którymi musi się zmieścić. Będziecie rysować także czerwone trójkąty, u których wierzchołków znajdują się a to Xavi, Iniesta i Fabregas, a to Xabi Alonso, Fabregas i Silva, a to Alba, Iniesta i Fabregas. Będziecie mówić o pressingu już na połowie przeciwnika, o pozbawionym swobody Pirlo (Xavi zrobił to, czego nie potrafili przed nim Kroos czy Rooney…), o wymienności pozycji ofensywnej trójki (zwłaszcza Silva imponował ruchliwością: schodził do środka czy wręcz na lewą stronę), o zagraniach z pierwszej piłki, o przyspieszeniu akcji w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy tylko któryś z ustawionych w tyłu piłkarzy widział ruch kolegi między włoskimi obrońcami. „Tu już nie chodziło o napawanie się posiadaniem piłki – powiecie. – Tu chodziło o odbiór, a potem o egzekucję”. I kto wie, może jak już opowiecie sobie wszystkie bramki i jak pochwalicie Torresa za koleżeńskie wyłożenie piłki Macie, przypomnicie sobie także akcję z jedenastej minuty: najpiękniejszą na tym turnieju wymianę podań, zakończoną minimalnie niecelnym strzałem Xaviego… W sumie: będziecie mówić o wynalezieniu futbolu jeszcze jeden raz.

 

Był czerwiec 2008, cztery lata przed Euro w Polsce i na Ukrainie, a także trzy lata przed moją pierwszą lekturą „Odwróconej piramidy”. W „Guardianie” przeczytałem tekst Jonathana Wilsona, wspominający konferencję trenerów w Rio de Janeiro, w 2003 r., podczas której Carlos Alberto Pareira powiedział, że przyszłością piłki jest system 4-6-0. Człowiek, który – przypomnijmy – w 1994 r. poprowadził Brazylijczyków do mistrzostwa świata, musiał zszokować słuchaczy, choć przecież już wówczas można było obserwować ewolucję w grze ofensywnej poszczególnych zespołów: z dwóch napastników przechodzono na jednego, a zdarzały się także mecze, kiedy poszczególni trenerzy rezygnowali i z tego. Tak grała Roma z Tottim, w końcu bardziej trequartistą niż środkowym napastnikiem, tak grywał Manchester United z Tevezem, Rooneyem i Ronaldo, kiedy cofający się Anglik robił miejsce wbiegającemu Portugalczykowi, nigdy wcześniej jednak nie uczyniono z tego doktryny i nigdy nie doprowadzono aż do takiej perfekcji.

Kiedy powstawał artykuł Wilsona, trendy wśród pomocników wyznaczał Deco; nic dziwnego, że wybitny teoretyk futbolu, Szkot Andy Roxburgh mówił autorowi „Odwróconej piramidy”, iż owszem, teoretycznie można grać w systemie 4-6-0, pod warunkiem, że będzie się miało sześciu Deco: takich, którzy biegają po całym boisku, nie tylko podając i strzelając, ale także angażując się w odbiór, ruchliwych i bez żadnego problemu zmieniających pozycję. Otóż Hiszpania ma takich „sześciu Deco”, co ja mówię: sześciu, przecież są jeszcze na przykład Arteta i Mata, który na tych mistrzostwach zagrał pięć minut, zdobywając oczywiście gola.

 

Nie, stop. Czuję, że przesadzam, wymieniając nazwisko Deco w kontekście takich Xaviego czy Iniesty. Ta drużyna pisze przecież swoją własną historię i to do niej będziemy odnosić wszystko, co wydarzy się w futbolu w ciągu następnej dekady czy dwóch. W końcu mówimy o drużynie, która w ciągu pięciu lat zdobyła dwa mistrzostwa Europy i mistrzostwo świata. O trenerze, który wygrał mistrzostwo świata i Europy, a wcześniej zwyciężał w Lidze Mistrzów, i który do końca tych mistrzostw nie ugiął się pod falą zarzutów o rzekomą nudę (nawet ja, broniąc wczoraj o tej porze Vicente del Bosque, sugerowałem nieśmiało, że może Davida Silvę mógłby odstawić na ławkę; oj, miałem się z pyszna, gdy strzelał pierwszą bramkę dla Hiszpanów…). O bramkarzu, który także dziś obronił kilka niebywałych strzałów. O lewym obrońcy, który kazał mi uwierzyć, że Tottenham nie musi się obawiać przenosin Garetha Bale’a do Barcelony. O doskonale podającym, bezbłędnym w odbiorze i próbującym przy tym zaskoczyć Buffona piętą Busquetsie. O twardym i skutecznym Xabi Alonso. Ciągnąć dalej, aż do Fernando Torresa, który – kompletnie ponoć bez formy, a w każdym razie grający nierówno – został królem strzelców turnieju? Może lepiej postawić kropkę, ze świadomością, iż lepsi ode mnie spędzają dzisiejszą noc na próbie wynalezienia przymiotników, którymi można by opisać La Furia Roja nie popadając w banały?

Włochom szacunek. Za podjęcie walki, za sytuacje. Za nadzieję, którą dali swoim kibicom zarówno po utracie pierwszego gola, jak i w ciągu pierwszych dziesięciu minut po przerwie. Za De Rossiego, który przejął obowiązki pilnowanego Pirlo. Za te wszystkie próby przedarcia się lewą stroną: widać było, że Prandelli odrobił lekcje ze wcześniejszych spotkań i miał pomysł, raz czy drugi było blisko. Zabrakło, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, skuteczności, a że przed turniejem nikt w nich nie wierzył, teraz nie ja jeden wybieram się do Wieliczki, żeby podziękować im za fantastyczny turniej. Po prostu: żal kończyć, żal się teraz rozstawać, fantastyczne Euro, dziękujemy.

PS Spadam na dwa tygodnie. Na granicę zasięgu albo i poza zasięg. Ze świadomością, że jutro w Tottenhamie ma się pojawić Andre Villas-Boas. Czyli nie w porę. Miałem się w tym czasie wyłączyć ze spraw bieżących, ale wiecie, jak to jest: kolega wyśle mi zdjęcie AVB na White Hart Lane i od razu wpadnę w blogoszał. Już się boję.

Euroniecodziennik: czas na finał

To był turniej Andrei Pirlo. Wszystko kręciło się wokół pomocnika Juventusu: jego obecność na boisku rozstrzygała o wynikach meczów nie tylko w tym sensie, że strzelił fantastyczną bramkę z rzutu wolnego, asystował przy innych golach, rozdzielał piłki, dyktował rytm i tempo gry; że, aby powiedzieć to metaforycznie, widział zawsze pięć możliwości rozegrania („Dobry piłkarz będąc przy piłce widzi zwykle trzy możliwości – powiedział kiedyś Buzanszky o Puskasu – Ferenc widział co najmniej pięć”). Ważniejsze wydaje się to, iż sama jego obecność do tego stopnia determinowała myślenie rywali, że odbierała im zdolność grania swojej gry. Bo na czym ostatecznie polegał błąd Joachima Loewa? Czy nie na tym, że zwątpił w to, iż system, w którym jego drużyna grała najlepiej – z wysuniętym napastnikiem, dwoma atakującymi z boków oraz Ozilem przed defensywnymi pomocnikami – wystarczy do wyeliminowania Włochów? Wygląda na to, że trener Niemców myślał, że Niemcy są zbyt małe, żeby ot tak narzucić Włochom swoje warunki. Rozmontował więc drużynę, zaburzył jej naturalny rytm z obawy przed rozgrywającym Juventusu i… Niemcy rzeczywiście okazały się zbyt małe.

To był turniej Andrei Pirlo. Decyzję Joachima Loewa usprawiedliwia przecież przypadek Anglii, której napastnicy, Rooney i Welbeck, nie cofali się do strefy Pirlo wystarczająco często, i która nie ucierpiała na tym jedynie z powodu beznadziejnego jeszcze wtedy celownika Balotellego. Albo przypadek pierwszej połowy meczu z Chorwacją (w przerwie jednak Bilić zdołał zareagować). Albo własne doświadczenia Hiszpanów z ich pierwszego meczu na Euro, po którym najlepiej w końcu podający piłkarz świata, Xavi, nie mógł się Pirlo nakomplementować, nazywając go „geniuszem” („nadzwyczajnym” określał go Fabregas, „wyjątkowym” – Sergio Ramos) i usprawiedliwiając się skądinąd z tego momentu gapiostwa, po którym mający odrobinę swobody Włoch zagrał piłkę do di Natale.

Oczywiście powiedzenie, że był to turniej Pirlo, nie wyczerpuje sprawy. Był to przecież także turniej dwóch fenomenalnych bramkarzy, których zhierarchizowania nikt odpowiedzialny by się chyba nie podjął (choć Casillas deklaruje, że wzorował się na Buffonie, można przecież przyjąć, że czasami się zdarza uczeń, który przerósł mistrza). I był to też turniej dwóch „dziewiątek”: tej prawdziwej, czyli Balotellego, który eksplodował w meczu z Niemcami, i „fałszywej”, czyli ustawienia Hiszpanów bez klasycznego środkowego napastnika. W finale zobaczymy najprawdopodobniej obie „dziewiątki”. Czy będzie to oznaczało, że się zanudzimy: że Hiszpanie będą się utrzymywać przy piłce, wymieniać podania, ale bez stworzenia zagrożenia, jakie dałby czyhający w polu karnym Włochów „prawdziwy” napastnik? Przyznam, że debata o „nudnej” Hiszpanii zaczęła mnie irytować równie silnie jak wróżące zwierzęta. Hiszpania nie jest nudna, Hiszpania gra tak, jak można grać przeciwko drużynom, które bronią się w dziesięciu. A jeśli ktoś – jak np. Portugalczycy – zdoła już podjąć z nią walkę, Hiszpania umie także zabezpieczać tyły. Przez dwie trzecie meczu po prostu utrzymując się przy piłce, frustruje i męczy rywala usiłującego ją odebrać, ograniczając do minimum jego okazje bramkowe. Zaryzykowałbym zdanie, że ta drużyna nie tylko nie jest gorsza od zespołu, który sięgał po mistrzostwo Europy przed czterema laty: jest lepsza, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie i bardziej świadoma wyznaczonego celu, osłabiona jedynie brakiem kontuzjowanych Puyola i Villi. Wtedy, na Euro w Szwajcarii i Austrii, Hiszpanie utrzymywali się przy piłce średnio przez 57 proc. czasu gry i strzelali co 33 podania, w RPA było to 65 proc. i 44 podania, teraz procent posiadania piłki przekroczył 67, a Hiszpanie strzelają co 58 podań. Rzecz w tym, że przeciwnik nie strzela wcale. Tiki-taka to w zasadzie tiki-takanaccio, taktyka u swoich korzeni defensywna. Zgoda: nie ogląda się tego tak przyjemnie, jak radosnej jazdy bez trzymanki z dowolnego weekendu Premier League, ale nazywać to nudą, krytykować obniżkę poziomu? Nie rozumiem.

Mecz zapowiada się jednak inaczej niż tamten w Gdańsku, nie tylko dlatego, że to finał, i nie tylko dlatego, że Prandelli wystawi Balotellego i najprawdopodobniej nie wróci do gry trójką obrońców (nie jest to bynajmniej oczywista decyzja: bez klasycznego środkowego napastnika u Hiszpanów jeden ze stoperów włoskich nie ma kogo kryć, a znowuż zawodnicy grający bliżej linii bocznych i bliżej środka boiska (po angielsku mówi się wing back, ni to obrońca, ni to skrzydłowy) nie pozwoliliby Arbeloi i Albie na nadmierne zapędzanie się do przodu. Przede wszystkim jednak nasz taktyczny guru, Michael Cox, wróży w „Guardianie”, że Vicente del Bosque poświęci Davida Silvę i zdecyduje się grać szerzej, czyli tak, jak jego piłkarze kończyli już kilka meczów na Euro. Na ciasno ustawiony środek pola Włochów próba obejścia ich skrzydłami wydaje się najlepszym rozwiązaniem – oczywiście pod warunkiem (wracamy poniekąd do punktu wyjścia) jednoczesnego znalezienia sposobu na pozbawienie Pirlo miejsca na rozegranie piłki do przodu.

Widzę to już oczami wyobraźni: przy Pirlo biega cofający się z włoskiego pola karnego Fabregas, niwelując przewagę jednego piłkarza rywali w środku pola, a we włoską szesnastkę wbiega Iniesta. Otóż tak właśnie: nawet jeśli to był turniej Pirlo, finał może należeć do Iniesty. Przy wszystkich dywagacjach o nadzwyczajnej taktyce, zostawmy sobie miejsce na zwyczajny błysk geniuszu.

Euroniecodziennik: Il postino

Śnił mi się Balotelli. Przyszedł do „Tygodnika” i pytał o Michała Kuźmińskiego, szefa naszego serwisu internetowego, a przy tym wybitnego kucharza. Miał ochotę na kebab. Sen jak sen, pomyślałem sobie po przebudzeniu, a potem już o nim nie pamiętałem, do czasu, kiedy Kuźmiński zawołał mnie po południu do kuchni i poczęstował… kebabem. Nie wierzę przecież w sny, nie jestem człowiekiem przesądnym: kiedy myślę o piłce nożnej, to w pierwszym odruchu umieszczam ją gdzieś pomiędzy naukami ścisłymi, jako dziedzinę rządzącą się jasnymi regułami, zapisywanymi w twierdzeniach przez poszczególnych trenerów, i dopiero później ustępuję przed żywiołem opowieści, jak wczoraj podczas meczu Hiszpanów z Portugalczykami.

Albo jak dzisiaj, w doliczonym czasie gry, kiedy grający już jako ostatni obrońca Niemców bramkarz Manuel Neuer trzykrotnie główkował gdzieś w okolicy linii środkowej, przerywając ataki Włochów, a potem wbiegał w ich pole karne, próbując doprowadzić do wyrównania. Do końca zostało kilkadziesiąt sekund, Mesut Ozil strzelił właśnie kontaktową bramkę, Buffon w bramce wściekał się na kolegów, Mario Balotelli na ławce zakrywał twarz bluzą, żeby nie widzieć, jak powtarza się scenariusz słynego meczu Bayernu z Getafe czy Manchesteru United z Bayernem. „Dlaczego zawsze on?”, to pewnie najczęściej zadawane dziś wieczór pytanie, nawiązujące do T-shirta, skrywanego niegdyś przez Balotellego pod koszulką Manchesteru City. Że jest piłkarskim arcytalentem, tego nigdy nie kwestionowaliśmy. Że jest brutalem, niezdyscyplinowanym i niepanującym nad sobą dzieciakiem, przekonywał aż za często – choćby w kwietniowym meczu z Arsenalem, kiedy brutalnie zaatakował Songa i kiedy wydawało się, że mistrzostwo Anglii właśnie wymknęło się z rąk MC; choćby w lutowym meczu z Tottenhamem, kiedy deptał po Parkerze (pełną listę jego błazeństw i skandali serwowały portale podczas tego turnieju na bieżąco, więc nie muszę się rozpisywać). Za wcześnie chyba ogłaszać, że dojrzał, że po takim występie Prandelli czy Mancini nie będą już mieli z nim kłopotów (próbowali chyba wszystkiego: opiekowali się nim i karali, wystawiali w pierwszym składzie i sadzali na ławce, integrowali z drużyną i trzymali z dala od niej…), ba: wcale nie jest przesądzone, czy zagra w finale, ale nie zdziwiłbym się, gdyby przyśnił mi się także tej nocy. Z pewnością nie ma racji, porównując się do listonosza („czy il postino eksploduje z radości, kiedy dostarczy list”, pytał Balotelli dziennikarzy zarzucających mu, że nie cieszy się po zdobytych golach – dziś jednak trochę się ucieszył…)…

Zostawmy jednak Balotellego: to był triumf, nie pierwszy zresztą na tym turnieju, Drużyny. Mającej, owszem, swojego pierwszego skrzypka w postaci napastnika MC i swojego dyrygenta w postaci pomocnika Juventusu, ale bez nieważnych partii w tle, nawet na poziomie basso continuo, czyli otaczających Pirlo pozostałych graczy drugiej linii, Montolivo, Marchiso i de Rossiego.

Na temat Pirlotechniki (copyright Rafał Stec) napisano już dziesiątki słów, również na tym blogu, i Pirlotechnice podporządkował także swoją taktykę na ten mecz Joachim Loew. Nie chciał powtórzyć angielskich błędów, nie chciał zostawić włoskiemu rozgrywającemu za dużo swobody, nie chciał również, by rywale mieli o jednego piłkarza więcej w środku boiska. Stąd wziął się Kroos w pierwszym składzie i stąd decyzja, że za opiekę nad piłkarzem Juventusu odpowiadać będzie aż dwóch piłkarzy. Stąd też, niestety, wzięły się te hektary wolnego miejsca po prawej stronie (patrząc od bramki Neuera, rzecz jasna). Jedno genialne podanie (z „tych” podań) Pirlo, drugie Chielliniego, trzecie, poprzedzone fantastycznym zwodem, Cassano, który również zszedł na tę stronę wyciągając za sobą Hummelsa i myląc Boatenga, potem główka Balotellego ponad spóźnionym Badstuberem i pomysł Loewa na zwycięstwo w półfinale – pomysł, jak wszystko do tamtego momentu wskazywało, udany – legł w gruzach. Była dwudziesta minuta, wcześniej napędzani przez madrycki duet Ozil-Khedira Niemcy panowali nad sytuacją i wydawało się, że po fantastycznej okazji Hummelsa (z pustej bramki wybijał piłkę Pirlo), a później po rzadkim błędzie Buffona przyjdą kolejne. Wystarczyło jedno podanie Pirlo, później zaś długa piłka od Montolivo – podobna do tych, które Balotelli dostawał w meczu z Anglią i które wówczas seryjnie marnował.

Czy Loew popełnił błąd odsłaniając prawe skrzydło? Nie podejmę się spekulacji, co by było, gdyby Reus lub Muller zaczęli mecz od pierwszej minuty: czy cios nie poszedłby wtedy po akcji środkiem, czy Pirlo nie rzuciłby tych swoich piłek dużo więcej. Na pewno Prandelli umiał skorzystać z okazji. I na pewno włoski trener może również mówić o szczęściu, że któraś z groźnych akcji Niemców w pierwszym kwadransie po przerwie nie zakończyła się golem. Ten mecz, niewątpliwie najlepszy na tegorocznych mistrzostwach Europy, rozgrywał się przecież nie tylko na poziomie nóg i płuc zawodników, ale także w ich głowach. Ileż to razy przekonywaliśmy się, jak potwornie niebezpiecznym wynikiem jest dwubramkowe prowadzenie: jak łatwo kontaktowy gol daje pewność jednym i wywołuje panikę u drugich… Do kontaktowego gola było niebezpiecznie blisko (spudłował Lahm, później Buffon obronił kapitalne uderzenie z wolnego Reusa), dopiero po jakimś kwadransie, mniej więcej podobnie jak w pierwszej połowie, Włosi opanowali sytuację. Loew dokonał kolejnej zmiany, poświęcając prawego obrońcę, i na boisku zrobiło się jeszcze więcej miejsca na kontrataki rywala. W zasadzie powinna paść trzecia bramka – nie padła, ale i tak Cesare Prandelli może teraz myśleć o swoim kolejnym celu pielgrzymkowym. Jeśli miałbym mu coś w tej kwestii doradzić, to oczywiście Kalwarię Zebrzydowską: w promieniu kilkuset kilometrów nie znajdzie miejsca o równie dobrej energii, jak tamtejsze dróżki. A później: na Kijów, z Balotellim czy nie, to już naprawdę drugorzędne.

Euroniecodziennik: jednak mistrzowie

Futbol jest opowieścią. Żadne tam założenia taktyczne, żaden piłkarski talent, choćby i talent megagwiazdy, żadna tam technika, szybkość, siła i co tam jeszcze składa się na przygotowanie piłkarzy do meczu. Na końcu zostaje historia do opowiedzenia. Na końcu zostaje Cristiano Ronaldo, jeden z najlepszych piłkarzy świata. W decydującej serii rzutów karnych to on przesądzi o awansie Portugalii do finału. To znaczy nie przesądzi. Nie dane mu będzie strzelać, po tym, jak w przedostatatniej serii Bruno Alves trafi w poprzeczkę.

Futbol jest opowieścią. O tym, jak Bruno Alves już raz podchodził do jedenastki, ale na kilka metrów przed polem karnym odwołał go i zastąpił Nani. Nani strzelił, Bruno Alves musiał powtórnie przejść najdłuższą w piłce nożnej drogę – między połową boiska a polem karnym, w którym czeka bramkarz przeciwnika – i w jej trakcie spalił się psychicznie; tak jak to często bywa z zawodnikami, którzy z jakiegoś powodu muszą jedenastkę powtórzyć.

Albo o tym, jak będący niemal na granicy hipnozy Rui Patricio obronił karnego Xabiego Alonso (czy dlatego, że Ronaldo podpowiedział mu wcześniej, w który róg się rzucić?). Albo o tym, jak równie skupiony Iker Casillas zrobił to samo po strzale Moutinho. Albo o tym, że piłka po uderzeniu Alvesa odbiła się od poprzeczki i wyszła w pole, a piłka po strzale Fabregasa trafiła w słupek i wpadła. Jak wiele zdecydowało o awansie Hiszpanów do finału: centymetr, dwa centrymetry?

Albo o tym, że Iniesta i Ronaldo, od lat mieszczący się w najróżniejszych plebiscytach w piątce najlepszych piłkarzy świata, mieli swoje momenty na przesądzenie o zwycięstwie: jak Ronaldo spudłował i jak Rui Patricio obronił strzał Iniesty. Albo o tym, jak poprawiła się gra Hiszpanów po zejściu kolejnego z tej piątki najlepszych na świecie, Xaviego („Xavi schodzi z boiska? To zgodne z przepisami?” – zażartował ktoś na Twitterze…). O zmęczonych Hiszpanach. O wygłodniałych Portugalczykach. O najzwyklejszym trenerze świata, którego przed laty uznano za nie dość galaktycznego, by prowadzić Real Madryt, a który właśnie kolejny raz awansował z reprezentacją Hiszpanii do finału wielkiej pilkarskiej imprezy. O zaskakujących bohaterach, takich jak Jordi Alba, biegający od jednej linii końcowej do drugiej. O tym, że historia może się powtarzać: wszystko zaczęło się przecież od tego, jak w ćwierćfinale Euro 2008, po bezbramkowym meczu, Hiszpania uporała się z Włochami, a wśród tych, którzy nie zawiedli podczas serii rzutów karnych, był Cesc Fabregas. Albo o tym, że historia nie powtarza się nigdy: jeszcze podczas meczu szukano analogii między turniejem, w którym Hiszpania zaczęła od porażki ze Szwajcarią, aby ostatecznie zwyciężyć, a tym, w którym to Portugalia zaczęła od porażki…

No dobra, można też po prostu mówić o tym, jak to wyglądało. Że choć wszyscy się spodziewali w pierwszym składzie Hiszpanów Fabregasa, ewentualnie, choć rzadziej Torresa i prawie nigdy Llorente, to Vicente del Bosque postawił na Negredo (licząc zapewne na podjęcie przez niego twardej walki z obrońcami, a także na uniemożliwianie im dogrywania długich piłek do Ronaldo) – i że mimo wszystko się rozczarował, choć w pierwszej fazie meczu Negredo wypracował strzeleckie okazje dla Arbeloi i Iniesty. Że Portugalczycy nie czekali na to, co zrobią Hiszpanie, tylko wyszli im naprzeciw: że nadzwyczajny pressing piłkarzy Paolo Bento kompletnie zneutralizował hiszpański środek (grający blisko siebie Meireles, Moutinho i Veloso naciskali Xaviego, Busquetsa, Xabiego Alonso, dobiegając także do Iniesty…) i uniemożliwił mistrzom świata uzyskanie wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki. Że traktowany przez ostatnie lata jak zwierzę Pepe tu grał znakomicie, wyprzedzając czy to Negredo, czy Fabregasa. Że Portugalczycy byli szybsi i bardziej zdecydowani. Że w ciągu 90 minut nie pozwolili Hiszpanom na ani jedno prostopadłe podanie w pole karne. Że ich kontrataki, nieliczne wprawdzie, wyglądały na jedyne momenty meczu, w których może paść bramka. Że po raz pierwszy w tym turnieju oglądaliśmy trochę kopaniny. Że w dogrywce Hiszpanie rzucili się do ataku i – z kolei po raz pierwszym w tym spotkaniu– osiągnęli wyraźną przewagę, atakując wszakże skrzydłami (dobra zmiana Pedro, po wcześniejszym wejściu Navasa), a nie środkiem. Że można się zastanawiać, na ile ta przewaga wzięła się z rozluźnienia szyków obronnych rywali z Półwyspu – po zejściu Veloso i Meirelesa.

A teraz posłuchaj. Opowiem ci historię. Historię o drużynie, która jako pierwsza i jedyna zdołała nie przejąć się tiki-taką. I o tym, że również ona została pokonana.

Euroniecodziennik: ginący gatunek

Takich zwierząt już prawie nie ma. Wydają się niepotrzebne. Trenerzy – przynajmniej ci na Wyspach – wolą okazy z gatunku Yaya Toure: bardziej z siłą niż z wizją, a w każdym razie ze zdolnością powstrzymywania tamtych z wizją. Trudno się dziwić, że mówimy o stworzeniach na wymarciu: nie biegają szybko, nie robią wślizgów, nie biegają do utraty tchu między jednym polem karnym a drugim. Stacjonują raczej na własnej połowie, góra przy linii środkowej, skąd widzą wszystko najlepiej i skąd zmieniają losy meczu, na przykład precyzyjnym kilkudziesięciometrowym podaniem do wybiegającego na pozycję napastnika.

Nie mówię, że trudno zrozumieć to, iż stali się gatunkiem zagrożonym: jeśli opierasz grę na jednym piłkarzu, w dodatku operującym daleko od bramki przeciwnika, musisz się liczyć z tym, że rywale znajdą sposoby na utrudnianie mu życia. Z drugiej strony kluczowe podanie geniusza trafia do celu nawet jeśli przeszkadza mu trzech rywali. Niby wszyscy wiedzą, jak grał Guardiola i jak gra Xavi, niby przed meczem Anglików z Włochami napisano setki słów o Andrei Pirlo, niby jasne było, że do jego strefy powinni cofać się Rooney i Welbeck, a i tak nic to nie dało: wczoraj Włoch zanotował 117 z 815 włoskich podań, w tym kilka najważniejszych – jak to do Balotellego, wychodzącego sam na sam z Hartem.

Gdyby Pirlo był Polakiem… Nie, zaraz, powinienem był napisać: „gdyby Pirlo był Anglikiem”, bo tym żyje dziś cała Fleet Street. Gdyby Anglicy opanowali trudną sztukę podawania piłki, a właściwie więcej niż podawania: kontrolowania gry, dyrygowania jej rytmem i tempem. Gdyby mieli piłkarza, który nawet oddychać wydaje się wolniej niż inni, ale którego wyobraźnia i zasięg podań przekracza ich horyzont. Gdyby wczoraj potrafili utrzymać się przy piłce dłużej niż kilkanaście sekund, gdyby potrafili wymienić więcej niż kilka podań… „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami” – żalił się ponad 30 lat temu Nick Hornby, przeciętny pisarz, ale niezrównany kronikarz futbolowej obsesji, po czym kontynuował: „Większość kibiców, właściwie wszyscy, ogromnie nad tym ubolewa. Chyba mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że lubiliśmy rozgrywanie piłki”.

Zabawne: kiedy Michael Carrick grał w Tottenhamie, wydawało się, że jest materiałem na takiego właśnie zawodnika. Klubowe skrzywienie każe wiązać nadzieje z leczącym się od roku Tomem Huddlestonem; Czerwone Diabły żałują, że na Euro nie pojechał Paul Scholes, Kanonierzy – i większość piłkarskiej Anglii – przywołają raczej nazwisko Wilshere’a (skądinąd porównywanego z Liamem Bradym, za którym tak tęsknił Hornby), tylko czy młody pomocnik Arsenalu kiedyś wyzdrowieje? Dotykamy tu innego tematu dnia prasy nad Tamizą, czyli St. George’s Park, gdzie przedstawiciele angielskiej myśl szkoleniowej mają się głowić nad produkowaniem zawodników, których podawanie piłki nie przerasta. Brendan Rodgers podczas kilkunastu miesięcy w Swansea udowodnił, że są to umiejętności przyswajalne nawet przez chłopaków urodzonych pośród wrzosowisk i tułających się przez lata w niższych ligach. Dlaczego nie miałoby się udać na szerszą skalę? Dlaczego nie miałoby się udać, hmmm, w Polsce? Genetycznych przeszkód przecież nie ma. Najwyższy czas wpisać ten gatunek – jak się właściwie mówi po polsku na deep lying playmaker albo quarterback? – na listę gatunków chronionych i zadbać o program rozmnażania, bo Pirlo ma 33 lata, a Xavi 32.

Zostały trzy mecze. Czy to przypadek, że wśród pięciu najlepszych piłkarzy mistrzostw Europy (mam na myśli Ozila, Ronaldo, Xaviego, Iniestę i Pirlo) dwóch należy do ginącego gautnku?

PS Gdyby pod Fabio Capello Anglicy grali równie surową piłkę co pod Royem Hodgsonem, trener zostałby rozszarpany. Po RPA, gdzie ich futbol był o niebo lepszy niż na Ukrainie, ogłoszono katastrofę, dziś mówi się o nadziei i dumie. Nie ma to jak być Anglikiem.