Archiwum autora: michalokonski

Euroniecodziennik: żal Ukrainy

Cała Anglia, proszę państwa. W drugiej dekadzie XXI wieku grająca futbol dwudziestowieczny. Głęboko cofnięta, z dwoma liniami zasieków, na piętnastym i dwudziestym piątym metrze przed własną bramką. Nieznająca pojęcia „posiadanie piłki”, a jeśli nawet znająca, to z pewnością przekonana, że jest ono przereklamowane. Jeżeli atakująca, to skrzydłami. Jeżeli strzelająca, to głową. Nudna jak pudding.

Żal Ukrainy, bo na tę angielską dwudziestowieczność miała pomysł. Zmiany, których dokonał w składzie Błochin w porównaniu z poprzednimi meczami, były częściowo wymuszone (kontuzja Szewczenki), ale częściowo podyktowane taktyką; szczególnie podobał mi się schodzący do środka Konoplanka, szukający strzału i prostopadłego podania, zamiast dotychczasowych dośrodkowań, i sprawiający przekazującym krycie Milnerowi i Parkerowi potężne kłopoty. Gospodarze turnieju od początku odbierali piłkę Anglikom przy bardzo wysokim pressingu, a zarazem nie dopuszczali do kontrataków: byli skoncentrowani, byli świetnie przygotowani kondycyjnie, grali szybko i wierzyli w siebie. Nie tylko Konoplanka grał dobrze, także Jarmolenko, grający między liniami Harmasz, oraz Husiew i Dewicz. Jeśli ostatni raz w ciągu najbliższych kilkunastu dni miałbym na tym blogu wspomnieć Polaków, powiedziałbym pewnie, że takiego zaangażowania w ostatnim meczu grupowym oczekiwaliśmy.

Żal Ukrainy, bo gola straciła po podwójnym rykoszecie, który zmylił bramkarza, próbującego przeciąć dośrodkowanie Gerrarda. I żal, bo sama zdołała strzelić gola: po uderzeniu Dewicza Hart zdołał piłkę odbić, ale przełamała mu ręce i wpadła do bramki, skąd – już po przekroczeniu linii – wygarnął ją Terry. Jasne: Milewski był wcześniej na spalonym i jasne: Anglicy mają swoją traumę z RPA, gdzie nie uznano im gola Lamparda, ale jakoś nie mogę się pogodzić z tym, że stojący o dwa metry od bramki piąty arbiter nie był w stanie zareagować w sytuacji tak ewidentnej. Od czego jest, do cholery? I czy możemy liczyć na to, że kiedy 5 lipca zbierze się IFAB, to incydent z meczu Ukraina-Anglia przechyli szalę na rzecz wprowadzenia do futbolu technologii pozwalającej na stwierdzenie, czy piłka przeszła całym obwodem linię bramkową?

Siła paradoksu: Anglia, której niejeden wróżył odpadnięcie z turnieju już na etapie rozgrywek grupowych, jest w ćwierćfinale, niepokonana i awansująca z pierwszego miejsca, co nie zdarzało jej się na imprezach tej rangi zbyt często. A przecież Anglia, która przyjechała na Euro po wielomiesięcznym cyrku z szukaniem szkoleniowca i zdziesiątkowana kontuzjami. Anglia, której bałaganiarstwo w defensywie wciąż czeka na surowszego recenzenta niż dotychczasowi. Anglia, w której Wayne Rooney musi jeszcze trochę pograć, zanim przestanie odczuwać skutki spowodowanego dyskwalifikacją rozbratu z futbolem (napastnik MU miał, poza golem, swoje szanse: raz spudłował po dośrodkowaniu Younga, a raz – będąc sam na sam po jeszcze jednym wybornym podaniu Gerrarda – dał się dogonić obrońcom). Anglia niezdolna do pogrania piłką i głupio ją tracąca. Siła paradoksu dlatego, że z historii mistrzostw Europy czy świata pamiętamy kilka drużyn absolutnie wybitnych, które nieoczekiwanie potykały się na względnie łatwej przeszkodzie, i równie wiele drużyn, które irytując kibiców formą i stylem gry były w stanie doczłapać się nawet do finału. Arise, sir Roy?

PS Dzisiaj, czyli 20 czerwca, o 18.00 w klubie Chłodna 25 mamy rozmawiać o „Dżihadzie na stadionach”, czyli o tym, co zrobić z antysemityzmem wśród kibiców. Jeśli mieszkacie w Warszawie i nie wiecie, co zrobić z dniem bez piłki, wpadnijcie na Chłodną, gdzie oprócz Waszego ulubionego blogera dyskutować mają Michał Listkiewicz, gen. Adam Rapacki i Rafał Pankowski. Zapraszam.

Euroniecodziennik: żal Chorwacji

Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Ale ja go nie znam.

To znaczy owszem: istnieje sposób jej neutralizowania. Chorwaci robili to fantastycznie przez ponad godzinę, pozwalając Hiszpanom utrzymywać się przy piłce, ale na tyle daleko, by żadne z prostopadłych podań nie dotarło w ich pole karne. Wysoko ustawieni, ciężko pracujący, czyhający na swoją okazję i nawet potrafiący ją stworzyć, jeszcze przed aktem ostatecznej desperacji, czyli wpuszczeniem w bój całej trójki Mandżukić-Jelavić-Eduardo. Kibice Tottenhamu znają to odegranie Luki Modricia, zewnętrzną częścią buta, lekko podkręcające piłkę, która potrafi przefrunąć w powietrzu nawet kilkadziesiąt metrów, zanim spadnie na głowę lub stopę kolegi (skąd to chuchro ma siłę do takich zagrań, u licha?: zadaję sobie to pytanie od czterech lat i na nie również nie znam odpowiedzi). Hiszpanie również je oglądali, ale co innego oglądać, a co innego zapobiec, zwłaszcza w trakcie szybkiego ataku i zwłaszcza w końcówce meczu. Wcześniej w podobnych sytuacjach Xabi Alonso czy Busquets nie wahali się popełnić faul taktyczny, ale tym razem żadnego z nich nie było przy Modriciu, który zagrał tę kapitalną piłkę do Rakiticia i wszyscy zamarliśmy. Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Pod warunkiem wykorzystywania takich okazji.

Bilić nie miał wyjścia: kiedy sędzia nie podyktował dla Chorwacji karnego po incydencie Mandżukić-Sergio Ramos, kiedy Hiszpanie uparcie nie popełniali błędów ani nie wykazywali oznak zdenerwowania, kiedy nieliczne strzały jego piłkarzy bronił Casillas, musiał się odsłonić. Musiał wprowadzać kolejnych piłkarzy ofensywnych, musiał rozluźnić szyki obronne, tak jak wcześniej rozluźnił krawat. Na co del Bosque tylko czekał: wprowadził Fabregasa, co odgrzało debatę z pierwszego meczu, o grze bez napastnika, i co równie jak w pierwszym meczu debatę tę prowadziło na manowce. Rzecz w tym, że wejście Fabregasa pozwoliło Hiszpanom grać dokładniej i szybciej (podobnie jak wprowadzenie Jesusa Navasa poszerzyło teren, na jakim rozgrywali akcje, o jakieś kilka metrów w stronę linii bocznej) – tak że wreszcie między myślącymi o ofensywie Chorwatami łatwiej było znaleźć jakąś wolną przestrzeń. Do tego, by znaleźć się na końcu prostopadłego podania i umieć je wykorzystać, nie trzeba być koniecznie środkowym napastnikiem – chciałbym przypomnieć wszystkim tym, którzy uważają, że mistrzowie świata bez Torresa czy Llorrente grają defensywnie.

Żałuję, że Chorwaci odpadli. Będzie mi brakowało Luki Modricia – nie tylko na tym turnieju, ale i w Tottenhamie, skąd z pewnością odejdzie, skoro klub nie dał mu możliwości zrealizowania się w Lidze Mistrzów (ostatnie pogłoski mówią o zainteresowaniu Realu Madryt, zapewne dziś wzmocnionym, skoro Chorwat nie spękał w starciu z Katalończykami). Ale będzie mi też brakowało Slavena Bilicia, który zaimponował na tych mistrzostwach zimną krwią i taktycznym nosem we wszystkich spotkaniach (chapeaux bas dla jego piłkarzy, którzy potrafili adaptować się do zmienianego przez selekcjonera ustawienia nawet kilka razy w ciągu jednego meczu!). Dodałbym, że szkoleniowiec Chorwatów zaimponował również asertywnym zachowaniem wobec własnych kibiców: nie zawahał się ostro skrytykować rasistowskich zachowań, których dopuścili się wobec Balotellego. Jeszcze jeden kamyczek do polskiego ogródka, bo pierwszy zawiera się w pytaniu, czy i nas nie stać byłoby na przekucie jakiegoś byłego reprezentanta na selekcjonera tej klasy? Ech, chciałbym wreszcie jutro Anglię, nie Polskę zobaczyć.

Euroniecodziennik: jeźdźcy apokalipsy

Narzekacie na Smudę i Polaków? Zobaczcie, jaki potencjał zmarnował Bert van Marwijk. Grający w najlepszych klubach świata i pożądani przez takowe, sami najlepsi lub niemal najlepsi na świecie na swoich pozycjach (przynajmniej van Persie i Sneijder), Holendrzy odpadają z Euro po trzech porażkach. U nas jeden dobry napastnik – u nich dwóch wybitnych. U nas jeden skrzydłowy, u nich co najmniej kilku. U nas żadnego rozgrywającego, u nich aż dwóch – i to jakich… Smutno było patrzeć na Sneijdera zepchniętego w pierwszej połowie na lewe skrzydło, ale patrząc na bramkę i statystyki van der Vaarta z tego czasu trudno uznać, że jego wprowadzenie zaszkodziło drużynie.

To znaczy owszem: w jakimś sensie zaszkodziło. Postawienie na piłkarza Tottenhamu w środku pomocy, rezygnacja z van Bommela jako drugiego defensywnego pomocnika, otworzyła Holendrów niemal zupełnie (zupełnie otworzyli się dopiero po zejściu Willemsa, kiedy grali już bez lewego obrońcy, a Pereira i Nani biegali sobie pod pole karne Sketelenburga przez nikogo nie niepokojeni). Z drugiej strony: czy mieli wyjście? Przy założonym z góry zwycięstwie Niemców nad Duńczykami (nie przyszło łatwo, nawiasem mówiąc…), musieli ryzykować, musieli przeć do przodu nie oglądając się na to, co z hektarami wolnego miejsca za ich plecami zrobi za chwilę Cristiano Ronaldo. Dla gracza Realu Madryt był to skądinąd wymarzony scenariusz; wyobraźcie sobie, co robiłby z Polakami Arszawin, gdyby Smuda nie wystawił przeciwko Rosji trzech defensywnych pomocników…

Jasne: naciągam porównanie. Nie ta grupa, nie ten potencjał przeciwnika, a wreszcie: nieporównywalny pierwszy mecz, jeśli wziąć pod uwagę, ilu kapitalnych sytuacji nie wykorzystali w jego trakcie Holendrzy. Chcę jedynie przestrzec przed popadaniem w apokaliptyczne tony z racji odpadnięcia Polaków z mistrzostw Europy. O apokalipsie to mogą mówić Holendrzy, będący – mimo wszystkich historyczno-psychologicznych wątpliwości, mimo plotek o kolejnych konfliktach w tej drużynie – jednym z faworytów turnieju. Nam po prostu nie udało się spełnić marzeń. To zawsze przykre doświadczenie, ale przecież związane z tym, że marząc oderwaliśmy się od rzeczywistości: na chwilę, na dzień, a choćby i na tydzień zapomnieliśmy, skąd jesteśmy i co umieją nasi piłkarze i/lub szkoleniowcy. Kibic piłkarski zawsze będzie marzycielem, więc nie ma co teraz popadać w poczucie winy, że wierzył, dopingował, może czasem podbijał bębenka odważnie formułowanymi oczekiwaniami… A co innego ma robić kibic, jeśli nie marzyć?

Kibiców usprawiedliwiam, inaczej z dziennikarzami. Przeczytałem w ciągu ostatnich kilkunastu godzin dziesiątki stron na temat polskiej „anatomii klęski”. Ich autorzy biją jak w bęben we Franciszka Smudę i jego współpracowników; piszą o paraliżującym selekcjonera strachu, o zmarnowanych przygotowaniach. „Lać ich i gonić. Pieniędzy nie płacić, bo nie ma za co” – grzmi Dariusz Tuzimek. „Sprzyjało wszystko. I wszystko zostało koncertowo spieprzone” – wtóruje mu Krzysztof Stanowski, również poświęcając obszerne fragmenty swojego tekstu pieniądzom, a ja, będąc kompletnie z boku tego świata, czuję się tak, jakbym oglądał studio Polsatu z poprzedniego Euro. Zgoda, że Brożek jest słabym napastnikiem, który od wyjazdu z Wisły nigdzie nie zagrzał miejsca, pytanie tylko, jaka była alternatywa. Huntelaara trzymał ten okropny Smuda na ławce? Kuytowi kazał się rozgrzewać, a potem znowu posadził? A może Polanskiego miał zastąpić van Bommel, tylko polski trener kierując się podejrzanymi koneksjami wybrał Grosickiego? Jasne: Murawski stracił piłkę i Czesi poszli kontrą, tylko czy tak samo z kontrą nie wychodzili Portugalczycy po stratach van der Vaarta? Możemy się oczywiście spierać o kunktatorstwo Smudy, ale przyznaję, że nawet w drugiej połowie meczu z Czechami byłem skłonny je usprawiedliwiać obawą przed tym, co w istocie się stało (i co brali również Holendrzy) – przed indywidualnym błędem i kontrą rywala. Dopóki w tym meczu utrzymywał się remis, była szansa: na naszą kontrę, na strzał z dystansu, choćby i na stały fragment (w wykonaniu Polaków były groźne, co komplikuje tezę o zawalonych przygotowaniach).

Jasne: po Euro Franciszek Smuda odejdzie, tylko pokażcie mi tego cudotwórcę, który miałby go zastąpić. Maciej Skorża, odpowiedzialny za pucharowe klęski Wisły i Legii, a ostatnio za utratę mistrzostwa kraju tej ostatniej? Piotr Nowak? Już najbardziej mnie przekonuje Monty Pythonowska z ducha propozycja kolegów z „Supergiganta”, żeby powierzyć polską reprezentację Harry’emu Redknappowi. Przynajmniej czytając ją nie muszę się zastanawiać, z kim pije wódkę autor tekstu.

Euroniecodziennik: to wcale nie koniec

W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 20.45, mój sąsiad sięgnął po wiertarkę i zaczął pruć ścianę. Nie sądzę, żeby postanowił w ten sposób zdystansować się od mistrzostw Europy. Słyszałem już o takich wypadkach: przed wieloma laty opowiadano mi historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze, że nie mógł ich oglądać. Kiedy tylko zbliżała się transmisja, ustawiał fotel przed telewizorem, wyjmował piwo z lodówki, po czym wychodził przed dom i przez następne dziewięćdziesiąt minut, z doliczonym kwadransem przerwy i paroma minutami „Fergie time”, wściekle podlewał grządki, aż wreszcie mecz się skończył, a jego ogródek zamienił się w błotniste bajoro.

Rozumiemy go, prawda? Oglądamy teraz nasze paznokcie, wyżymamy koszule, opróżniamy popielniczki i odnosimy do kuchni szklanki, zastanawiając się, dlaczego kolejny raz daliśmy się nabrać. Czy nie lepiej było wywiercić parę otworów, zamocować półkę na książki, których czytanie byłoby doprawdy dużo lepszym zajęciem niż oglądanie piłki nożnej? W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 22.42 pozamykałem strony internetowe i odłączyłem fora społecznościowe, na których już, w ciągu paru zaledwie minut od zakończenia spotkania, zaroiło się od frustratów, pytających, ile to wszystko kosztowało, krytykujących rząd, opozycję, Kościół, trenera, piłkarzy i cały pieski świat.

Co im odpowiedzieć? Że wciąż oglądamy fantastyczne mistrzostwa Europy i że wciąż odbywają się one w Polsce? Że dziś w Warszawie, równolegle z bojem wrocławskim, byliśmy świadkami wielkiej sensacji, w której drużyna skazywana na pożarcie, najsłabsza – wydawałoby się – w grupie, mając nóż na gardle zdołała wygrać mecz z absolutnym faworytem i awansować, eliminując tego ostatniego? Że gdyby nie desperacka interwencja Kadleca, wybijającego piłkę z pustej bramki w ostatnich sekundach meczu, także Czesi odpadliby z mistrzostw? A może nic nie odpowiadać, skoro im w ogóle nie chodzi o futbol? „Dziwni są polscy komentatorzy – napisał ktoś z anglojęzycznych obserwatorów spotkania na Twitterze. – Wciąż mówią o wierze, nadziei, sercu, pragnieniach, przeznaczeniu, szczęściu, Opatrzności, bla, bla, bla, zamiast skupić się na piłce nożnej”.

My jednak zgromadziliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o futbolu. Żeby spróbować zrozumieć, dlaczego się nie udało. Dlaczego – podobnie jak z Grecją – po dwudziestominutowym szturmie, podczas którego doliczyłem się pięciu dobrych okazji, pozwoliliśmy rywalom wrócić do gry, a po zmianie ustawienia (w 55. minucie Grosicki zastąpił Polanskiego) przestaliśmy grać w ogóle. To ostatnie akurat łatwo wytłumaczyć: jeden Czech więcej w strefie środkowej, plus nasi skrzydłowi niewracający za bocznymi obrońcami rywala. To pierwsze wytłumaczyć trudniej. Może najbardziej tym, że z tych piłkarzy łatwiej ustawić drużynę do taktyki negatywnej, jak z Rosjanami, niż samemu coś skonstruować. Tam wiadomo było, o co chodzi: zagęścić środek, nie dopuścić do szybkiego ataku, którym piłkarze Advocaata zmasakrowali Czechów w swoim pierwszym meczu na Euro. Tu już inaczej: trzeba było znaleźć sposób na przedarcie się pod bramkę inaczej niż w szybkim ataku, kiedy wyczerpał się już pierwszy impet, nie wychodziły strzały z daleka, a stałych fragmentów nie udawało się wywalczyć. I nie było komu znaleźć tego sposobu.

Rzecz w tym, że mamy niezłego bramkarza, przyzwoitego środkowego obrońcę (Perquisa mam na myśli) i świetnego prawego obrońcę (choć dziś akurat Piszczek zagrał słabo…), mamy dobrego prawoskrzydłowego i znakomitego napastnika. Brakuje rozgrywającego, który potrafiłby tym wszystkim dyrygować. Który zagrałby prostopadłą piłkę do tegoż napastnika albo zrobił nieoczekiwany przerzut na skrzydło (zwłaszcza lewe, bo na prawym Błaszczykowski był tym razem pilnowany wyjątkowo starannie). Owszem, były momenty, kiedy próbował Obraniak, były i takie, kiedy próbował Polanski – choć ten ostatni miał kompletnie inne zadania, a potem został zmieniony, nie jestem zresztą pewien, czy słusznie. Ale spajającego to wszystko lidera się nie dorobiliśmy (względnie: nie zdołaliśmy go naturalizować).

Jasne, że najłatwiej po czymś takim zabrać się za wyrzucanie z pracy (albo zwyczajnie nie przedłużyć kontraktu). Okropnie jednak jestem ciekaw ludzi, którzy wyselekcjonowaliby na ten turniej innych piłkarzy, względnie ułożyliby z tych, którzy zagrali w reprezentacji Polski, coś jakościowo innego. Jestem pewien, że pojawią się na tuziny, nie sądzę jednak, bym był w stanie im uwierzyć.

Oczywiście wiem, że to była najsłabsza grupa. Wiem, że u Czechów nie było Rosickiego, że dotąd raczej z nimi wygraliśmy, itd., itp. Też jestem przygnębiony: głównie tym, że Lewandowski był osamotniony i nawet kiedy już udało mu się wygrać samotny pojedynek z obrońcami, nie miał komu odegrać wywalczonej piłki. I tym, że gdy Murawski pomylił się fatalnie przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy, Czesi skontrowali i Jiraczek nabrał Wasilewskiego na prosty zwód. Najbardziej pewnie tym, że rywal, kiedy już musiał, na skutek wieści z Warszawy – bez problemu przejął inicjatywę.

A jednak jestem Polakom wdzięczny za ten wielki tydzień. Ja w ciągu tego czasu podbijania bębenka nie widziałem – widziałem normalne, nieuleczalne kibicowanie wbrew rzeczywistości. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, jakie jest nasze miejsce w piłkarskiej hierarchii, a do samego końca udawało nam się tę wiedzę kwestionować. Pewnie stąd zresztą skala tego przygnębienia: gdyby skompromitowali się już w pierwszym meczu albo dostali łomot w drugim, byłoby łatwiej. Z drugiej strony: za chwilę rozpoczną się eliminacje mundialu. Ta drużyna jest młoda, może pograć ze sobą kolejnych kilka lat. Może się rozwinąć. Może w ciągu tego czasu uda się dołożyć do niej rozgrywającego, a póki co: nadal się cieszyć fantastycznym turniejem.

Euroniecodziennik: jajko Hodgsona

Pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. I Roy Hodgson świetnie to wie, bo nieraz już potrafił wykrzesać maksimum z mocno przeciętnych drużyn. Pamiętacie, jak grała jego Szwajcaria albo jego Fulham? Nie macie w drużynie Pirlo, Modricia, Iniesty czy Ozila, no to zbierzcie do kupy rzemieślników i przypomnijcie im, na czym polega solidne rzemiosło. Ustawcie dwie czteroosobowe grupy w dwie linie, z przodu postawcie drągala, którego z poziomu jednej z tych linii próbujcie trafić w głowę (wiecie przecież, że z ostatnich ośmiu goli, straconych przez Szwedów, siedem zdobyto właśnie głową), i dodajcie mu jeszcze do pomocy takiego drugiego, w miarę ruchliwego. Popracujcie trochę nad stałymi fragmentami gry. I miejcie na ławce szybkiego rezerwowego, w sam raz do wpuszczenia, kiedy drużynie nie idzie (tylko nie wystawiajcie go, broń Boże, od pierwszej minuty, bo się nie będzie łobuz wracał: był w drugiej połowie, już po wejściu Walcotta, taki moment, że lewy obrońca Szwedów prowadził na bramkę Harta atak za atakiem, a piłkarz Arsenalu ani myślał mu w tym przeszkadzać). Poza tym zachowujcie się jak wcielenie przeciętności, tak aby nikt – z własnymi piłkarzami włącznie – nie pomyślał, że wiążecie z tym turniejem jakiekolwiek ambicje.

Tylko pamiętajcie jeszcze, żeby im powiedzieć o niefaulowaniu zbyt blisko własnego pola karnego, bo jeszcze ich nie nauczyliście, jak się bronić przy stałych fragmentach. To, co zrobili Anglicy w pierwszych minutach drugiej połowy, było czymś niewiarygodnym: owszem, czasem nie ma wyjścia i trzeba przerwać akcję rywala faulem, ale przewinienia, po których Szwedzi dostawali rzuty wolne, były z tej perspektywy kompletnie bez sensu. Podobnie jak późniejsze ustawienie w polu karnym: złamanie spalonego przy pierwszej bramce i komiczna próba krycia indywidualnego przy drugiej. Przecież skuteczność rzutów wolnych Larssona i wejść w szesnastkę Melberga jest znana każdemu członkowi angielskiej ekipy z boisk Premier League. Ech, zachowywali się przy rzutach wolnych jak nie przymierzając Szwedzi… Ech, jajko Kolumba a la Hodgson, choć tak nieskompliowane, momentami okazywało się nieświeże. Komiczni Anglicy.

Kosmiczni Anglicy. Marudzenie po takim meczu byłoby przecież grzechem. Przestajemy więc analizować, przestajemy się zastanawiać, co by było, gdyby Walcott jednak nie trafił (zwykle nie trafia…), a zaczynamy się oddawać rozważaniom metafizycznym. Jakoś tak się zdarza, że prawie na wszystkich wielkich imprezach Anglicy uczestniczą w meczach najlepszych i najbardziej dramatycznych. Tak było na Euro ’96, kiedy rozbijali Holandię, tak było na mundialu ’98, kiedy potykali się z Argentyną, i na Euro 2000, kiedy przegrali z Portugalią, i na mundialu 2002, kiedy polegli z Brazylią, i na mistrzostwach w 2004, kiedy Ricardo bronił ich karne bez rękawic, i w RPA, gdzie nie uznano im gola w meczu z Niemcami… Dziś uczestniczyli w kolejnym thrillerze, warto dodać: wyrównanym do granic błędu statystycznego (posiadanie piłki 50:50, podania 466:558 na korzyść Szwedów, w tym celne 81:83 proc., strzały 13:13, w tym celne 7:6). I do złudzenia przypominającym spotkania Premier League, z ich tempem, z ich dośrodkowaniami, z ich rosłymi napastnikami, grającymi plecami do bramki i usiłującymi rozprowadzać kolegów z drugiej linii, ale także – powiem to głośno – z ich prostymi błędami, które takiego Xaviego czy Pirlo przyprawiłyby o depresję.

Różnicę zrobiło pojawienie się na boisku Theo Walcotta, o którym przed laty inny wybitny prawoskrzydłowy Chris Waddle powiedział, że nie ma piłkarskiego mózgu. „Walcott Welbeck Wonderful”, będzie krzyczała okładka jutrzejszego „Daily Telegraph”, dając kolejny dowód na to, że pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. Miałbym wprawdzie ochotę powiedzieć, że ze 180 minut  rozegranych dotąd na tym turnieju, Anglicy mogli się podobać przez jakiś kwadrans, ale powstrzymam się, bo myślę sobie, że na takich piętnastu minutach można wiele zbudować. Najważniejsze, żeby Roy Hodgson (by odwołać się do nieśmiertelnej już frazy Giovanniego Trappatoniego), nie mając kota w worku, nie udawał, że ma kota w worku.

Co jeszcze? „I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie”, której wszystkie słabości zostały obnażone przez niewysilających się przecież zbytnio Francuzów. Rozmaite znaki na niebie wskazywały, że to się nie może skończyć dobrze, myślałem sobie, patrząc jak wychodzący na boisko Andrij Szewczenko „Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy / Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy”, a potem „W natłoku wrogów, co go od swoich rozdziela / Sam – bez wsparcia – nadziei – świadka – przyjaciela” próbował się przedrzeć przez francuską obronę. Symbolem ukraińskiej nieporadności była akcja zakończona strzałem w słupek Cabaye’a, przed którym piłkarze Blanca wymienili bodaj trzydzieści podań na połowie rywala – było ich tam pewnie nie więcej niż czterech czy pięciu, a i tak nawet dziesięciu Ukraińców nie potrafiło odebrać im piłki.

Dzisiaj jest, jak mi się zdaje, półmetek fantastycznego turnieju. Turnieju główek i prostopadłych podań, cudownych bramek Błaszczykowskiego, Pirlo czy Welbecka, śpiewu irlandzkich kibiców i burzy nad Donieckiem. Spieszcie się kochać Euro, tak szybko odchodzi. Zwłaszcza że następne nie będzie już takie dobre, skoro UEFA chce powiększyć liczbę uczestników do dwudziestu czterech.

Euroniecodziennik: tylko dla dorosłych

Jest parę minut po dwudziestej trzeciej, więc właściwie mógłbym już wyznać, jaki rodzaj ekscytacji budzi we mnie oglądanie Iniesty; patrzenie, jak delikatnie rozchyla szeregi obronne rywali, jak następnie wślizguje się w utworzoną tam lukę i jak potem oddaje strzał lub powstrzymuje się przed nim, wzmagając doznania niespodziewanym odegraniem do kolegi. Albo mógłbym wyznać, jakie uczucie nieoczekiwanej ekstazy przyniosło mi dziś pierwsze trafienie Fernando Torresa. Z jakim rodzajem rozkoszy skojarzyło mi się subtelne, wręcz czułe muśnięcie piłki przez Davida Silvę przy drugim golu. O jakiej intensywnej penetracji myślałem, gdy Fabregas wdarł się w pole karne, strzelając czwartą bramkę. O jakim odwlekaniu przyjemności fantazjowałem, przyglądając się, jak Hiszpanie konstruują swój atak (894 podania, pardon: 894 pieszczoty, w tym 133 w wykonaniu Xaviego…). Mógłbym, ale nie zrobię tego. Powiem tylko, że dzień, w którym mogłem obejrzeć najpierw Modricia i Pirlo, a potem Xaviego i Iniestę, dostarczył mi tylu zmysłowych przeżyć, że kompletnie wyczerpany, chciałbym się już położyć. Przy dźwiękach irlandzkiej ballady.

Króciutko więc, zwłaszcza że dzienną normę wyrobiłem wcześniejszym wpisem o Redknappie, o klasie Pirlo rozpisywałem się już po pierwszym meczu Włochów, zaś o Modriciu przez ostatnich kilka lat, choć na poziomie piłki klubowej. W reprezentacji widywałem go rzadko, głównie w konfrontacjach z Anglikami – i nie mając tak naprawdę sposobności do sprawdzenia, czy Slaven Bilić trenerem jest choć trochę lepszym niż był przed laty piłkarzem (a wspomnień piłkarskich nie mam o nim zbyt pięknych…). Wiedziałem, owszem, że potrafi piłkarzy motywować, że ma z nimi świetną relację, ale dziś zobaczyłem wreszcie, że daje radę także jako strateg. Zmiana ustawienia, jakiej dokonał w przerwie – na 4-2-3-1, z przesunięciem wyżej Modricia i odsunięciem Mandżukicia od Pirlo, podziałała. To już nie były wyłącznie dośrodkowania (choć nadal było ich mnóstwo i to po jednym z nich padł gol dla Chorwatów), ale także podania przez odwojowany środek, zwłaszcza te przedostatnie podania, będące znakiem firmowym pomocnika (wciąż jeszcze) Tottenhamu.

Zabawne skądinąd: po tym, jak wczorajszy dzień zdominował temat główek, dziś można było mówić o podaniach prostopadłych. W sumie nic dziwnego, skoro grała Hiszpania. Irlandii żal, oczywiście, jak w każdym turnieju. Żal, że potrafiła jedynie statystować przy gierce treningowej Hiszpanów. Żal, bo „Fields of Athenry” w wykonaniu jej fanów przy stanie 4:0 dostarczyło mi może najpiękniejszych przeżyć, związanych podczas tego turnieju z kibicowaniem (gdybym mógł poprawić swój tekst o pięknej piłce, pisany na parę dni przed Euro, z pewnością dałbym w nim ten obrazek z ostatnich minut spotkania w Gdańsku, przy których niech się schowa „You’ll never walk alone”).

Sytuacja w grupie C układa się tak, że do ćwierćfinałów może nie awansować drużyna z pięcioma punktami (przypomnijmy, że w grupie B do awansu wystarczyć mogą trzy punkty). I wciąż nie potrafię powiedzieć, czy tą odpadającą nie będzie Hiszpania. Brzmi to jak herezja, wiem, ale nie takie herezje zapisano w historii Mistrzostw Europy.

Redknapp, wyznanie wiary

Wariant pierwszy tej historii: prezes Levy (albo jego mocodawca, miliarder Joe Lewis) zrobił „Abramowicza”. Nic nowego w sumie, pamiętamy, jak w 2007 r. wyrzucał z pracy Martina Jola i zastępował go Juande Ramosem. Był przekonany, że Holender, który dwukrotnie doprowadził drużynę do piątego miejsca w lidze, niczego więcej jej już nie da, i postanowił pójść na skróty: sięgnąć po trenerską gwiazdę z międzynarodowym dorobkiem. Skończyło się, jak się skończyło: pod Ramosem zespół wygrał wprawdzie Puchar Ligi, ale następnie omal nie spadł z ekstraklasy. Uratował go dopiero Harry Redknapp, przyjmujący ofertę pracy w momencie, kiedy klub po ośmiu spotkaniach miał dwa punkty w tabeli.

W tym wariancie mamy więc do czynienia z prezesem (lub właścicielem), który po pierwszych sukcesach stracił kontakt z rzeczywistością: zaznał smaku gry w Lidze Mistrzów i głęboko przeżył – w sensie ludzkim, sportowym i, by tak rzec, księgowym – fakt, że nie drużyna wróciła do niej po tym sezonie, mimo iż parę miesięcy temu wydawało się, że może się bić nawet o mistrzostwo kraju. Owszem: to cholerny pech, iście w stylu Tottenhamu, wywalczyć czwarte miejsce i nie grać w Lidze Mistrzów, ale przecież do trzeciego zabrakło punktu… Gdyby nie wpadka z Norwich u siebie, gdyby nie przegrana z QPR na wyjeździe, gdyby nie roztrwonione prowadzenie z Arsenalem, gdyby nie fatalne ostatnie sekundy wspaniałego meczu na Etihad, ale przede wszystkim: gdyby nie wyniszczające miesiące spekulacji na temat pracy Redknappa z reprezentacją Anglii… Przecież inne drużyny przeżywały w tym czasie straszliwe zapaści, przecież Tottenham miał w składzie Adebayora, van der Vaarta, Modricia, Bale’a, Parkera, Walkera, Lennona (no, tego ostatniego jednak nie; ja tak naprawdę z kontuzjami prawoskrzydłowego wiążę część kłopotów na tegorocznym przednówku), przecież – rekonstruuję rozumowanie prezesa (właściciela) – bardziej nowoczesny szkoleniowiec wycisnąłby z tych gwiazd europejskiej piłki dużo więcej, a kolejna okazja długo się nie powtórzy. „Harry to mamut”, myśli nowoczesny prezes (właściciel). Nie pasuje do wizerunku klubu. Ośmiesza go wygadując w mediach, co mu ślina na język przyniesie. Taktycznie nie jest na bieżąco. O transferach myśli chaotycznie (czy walcząc o Ligę Mistrzów, w tym i w poprzednim sezonie, nie należało lepiej inwestować w zimowym okienku?). Sami zresztą widzicie, jak się z nas śmieją. Ma umowę jeszcze na rok, ok: przedłużmy ją o kolejne 12 miesięcy, ale nie wiążmy sobie rąk. Lojalność? A on był lojalny, kiedy nie dawał się zakneblować, sugerując, że marzy o innej robocie? Co, nie chce na rok, żąda trzyletniego kontraktu? A to trudno, nie ma ludzi niezastąpionych. Dawajcie mi zaraz telefon do Moyesa, albo (to będzie nawet niezłe…) do Fabio Capello.

Wariant drugi zaczął się już rozwijać w poprzednich zdaniach: Daniel Levy wie, co robi. Owszem, nie jest wobec Redknappa lojalny, ale w końcu dlaczego miałby być? Płacił mu dobrze, dał solidną odprawę… To tak jak z Pepe Reiną, który wypchnął z bramki Jerzego Dudka: bohatera ze Stambułu, człowieka kochanego przez fanów Liverpoolu, ale przecież mającego na koncie także spektakularne błędy. Damy mu fotkę w klubowej galerii sław, miejsce w loży i do widzenia. Business as usual, mamy na ten business lepszy pomysł, zobaczycie, jaki dobry. Zawsze tak jest, a Mike Ashley jest tego najlepszym przykładem: wyrzucił robiącego świetną robotę Chrisa Hughtona, ale czy dzisiaj ktoś ma do niego o to pretensje, skoro następca Irlandczyka, Alan Pardew, zrobił z Newcastle jedną z najlepszych drużyn Premier League?

Nie mam wątpliwości, że za rządów Daniela Levy’ego los klubu radykalnie się poprawił: z ligowego średniaka Tottenham znów stał się drużyną ze ścisłej czołówki. Grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, na stałe wrócił do Pucharu UEFA/Europa League. Dwa razy w ciągu trzech lat był na czwartym miejscu, raz na piątym, wcześniej – pod Jolem – również były dwa piąte miejsca; wszystko to mimo relatywnie skąpego budżetu płacowego. Jeśli spojrzeć na średnie zarobki w Premier League, Tottenham jest na ósmym miejscu, a kończy sezon na czwartym. To jeden z przykładów dobrego zarządzania, inny to np. wizjonerska polityka sponsoringowa (rozdzielenie kontraktów z firmami reklamującymi się na koszulkach na ligowe i pucharowe). Klub wybudował jeden z najnowocześniejszych w Europie ośrodków treningowych i szykuje się do rozbudowy stadionu. Drugi rok z rzędu uczestniczy w rozgrywkach NextGen Series, zwanej młodzieżową Ligą Mistrzów. Ma szereg drużyn partnerskich w świecie, czego efektem jest m.in. sprowadzenie z Brazylii najpierw Sandro, a potem kapitana brazylijskiej młodzieżówki Uviniego. To przecież wszystko zasługa nowoczesnego prezesa: nauczył się (także na błędach – zwłaszcza błędach z menadżerami…), jak prowadzić klub.

Ale nie mam też wątpliwości (nie miałem ich również przed miesiącem, niezależnie od tego, czy spodziewałem się odejścia Harry’ego Redknappa, czy nie), że najbliższy rok będzie zdecydowanie gorszy od poprzednich. Rywale już się wzmocnili albo zaraz się wzmocnią. Odejdzie Modrić, bo bez pieniędzy z Ligi Mistrzów nie uda się płacić mu takiej pensji, której jest wart. Mniej oczywista jest sprawa z Bale’m czy z van der Vaartem oraz z wypożyczonym tylko Adebayorem, ale pisząc o Redknappie także to trzeba brać pod uwagę: piłkarze (przynajmniej ci grający, świadczący o obliczu Tottenhamu…) go uwielbiali. W tym sensie Harry jest, jak zwykle, szczęściarzem: odchodzi u szczytu możliwości tej drużyny, a bóle „sezonu przejściowego” pójdą na konto kogoś innego.

Nieoczywiste to wszystko, prawda? Pytanie więc, jak skończyć? Może zestawieniem cytatów, z marca i z czerwca? W marcu, usprawiedliwiając swoje spodziewane odejście do pracy z reprezentacją, mówił, że zawodników nie obchodzi, kto będzie menedżerem w przyszłym roku: przychodzą na trening, wychodzą, żyją swoim życiem, „umarł król, niech żyje król”. W czerwcu, zabiegając o nowy kontrakt, przestrzegał przed destrukcyjnym wpływem na piłkarzy faktu, że menedżer ma tylko rok do końca umowy. Cały Redknapp, w gruncie rzeczy szantażujący prezesa w przerwie transmitowanego przez BBC meczu mistrzostw Europy, w rozmowie z samym Garym Linekerem. Chłopek roztropek, kombinator, brat-łata dla stojących za nim murem dziennikarzy. Trudno się dziwić, że po czymś takim wyleciał.

Ale może trzeba skończyć ciągiem wspomnień, które jeszcze bardziej komplikują ten obraz? Niezapomnianymi wieczorami w Lidze Mistrzów, zwycięstwami z Interem i Milanem, hat-trickiem Bale’a na San Siro? Triumfem nad Arsenalem na Emirates? Zwycięstwami nad innymi odwiecznymi rywalami? A może pamiętnym 9:1 z Wigan, którego menedżer, Roberto Martinez, ponoć również jest brany pod uwagę jako następca Redknappa? Najpiękniejszym futbolem w Premier League, jak powtarzali wszyscy eksperci zaledwie parę miesięcy temu? Czy to przypadek, że jego nazwisko wymieniano nie tylko w kontekście pracy z reprezentacją Anglii, ale również z Chelsea?

Rozumiem logikę biznesowego spojrzenia na klub, pamiętam mecze, w których diabli mnie brali, kiedy patrzyłem na taktyczną naiwność Harry’ego Redknappa, ale zakończę wyznaniem wiary w futbol, w którym nie chodzi tylko o wynik (w tym wynik finansowy). Pisałem zresztą o tym w ostatnim „Tygodniku”, w związku ze zdjęciem, które spadło nam z nieba akurat w czasie inauguracji Euro, i dzięki któremu próbujemy przypomnieć, że piłka nożna powinna mieć też duszę.

W gruncie rzeczy nigdy nie pogodziłem się ze zwolnieniem Martina Jola.

Euroniecodziennik: pomarańczowy wampir

Można z tej grupy awansować z trzema punktami, i można odpaść z sześcioma. Po dwóch seriach spotkań ani Niemcy nie są pewni awansu, ani Holendrzy jeszcze nie odpadli. Fantastyczny turniej, oczywiście nie tylko dlatego, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Także ze względu na emocje, których dostarczają wszystkie spotkania począwszy od meczu otwarcia. I ze względu na poziom, którym imponują prawie wszystkie mecze. Pogrzebani już Holendrzy zdołali się podnieść i zmniejszyć straty. Pogrzebani już Duńczycy podnieśli się, by w ostatnich minutach znów dać się strącić w otchłań. Napisałem kiedyś tekst o wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata – jeśli coś miałbym do niego dodać, to zastrzeżenie, że przepis na turniej idealny powinien zawierać zapis o tym, że liczba uczestników nie może przekraczać szesnastu drużyn. Przy dwudziestu czterech byłoby dużo więcej słabeuszy, a tak nikt tutaj nie dostarcza punktów za darmo.

Czy Holendrzy odpadną i czy bardzo ich żałujemy? Myśmy to już przecież brali, i to niejeden raz. Pisał Marek Bieńczyk w „Tygodniku Powszechnym” po Euro 2004 r., że Holandia to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata. A przecież obserwację tę autor „Melancholii” notował jeszcze przed Euro 2008, którego fenomenalna drużyna van Bastena była bodaj najjaśniejszym punktem, odpadając w sposób niepojęty, czyli… po holendersku.

Holandia jako wyrzut sumienia, Holendrzy to – pisze Bieńczyk – „dla kibiców europejskich rodzice toksyczni; tworzymy wraz z nimi klasyczny model familii judeo-chrześcijańskiej”. Wzbudzają w nas poczucie winy, kiedy przegrywają („tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?”) i kiedy nieco rzadziej wygrywają („czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?”). Nade wszystko jednak pozostają „potępieńcami własnej świetności, upiorami, które nie chcą pożegnać się z życiem. Właściwie wciąż najlepsi, lecz już przecież nie stąd; wciąż najbłyskotliwsi, lecz ontologicznie przeflancowani. Inny, obcy, wampir – ich miejsce jest raczej na warszawskim seminarium niż na boisku”…

Otóż tak właśnie: wciąż najbłyskotliwsi, jak van Persie czy Sneijder. Upiory, które nie chcą pożegnać się z życiem, jak Robben, z wciąż tym samym zwodem i strzałem lądującym gdzieś wysoko ponad bramką, czy jak de Jong i van Bommel, niepotrafiący zatrzymać środkowych pomocników Niemiec ani za pomocą udanych wślizgów, ani za pomocą fauli. Wielkie indywidualności, skłócone i niemogące stworzyć drużyny. Trener, który przed dwoma laty w RPA znalazł równowagę między chartami z przodu i czyhającym za ich plecami stadem buldogów, ale który najprawdopodobniej nie zdoła powtórzyć sukcesu, płacąc cenę przede wszystkim za fatalną skuteczność w pierwszym spotkaniu z Duńczykami. To wtedy Pomarańczowi stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, żeby bez kłopotów wygrać i to wtedy grali z rywalem – co udowodnili dziś nienajlepsi przecież Portugalczycy – bynajmniej nie zorganizowanym w sposób doskonały. Do teraz się zastanawiam, co by było, gdyby van Marwijk wstrzymał się w tamtym spotkaniu ze zmianami. Może grając swoje zdołaliby strzelić Duńczykom przynajmniej wyrównującą bramkę, może van Persie zdołałby się odblokować już wtedy?

Trudno się nie zachwycać Niemcami. To przecież oni przez większość spotkania grali właśnie jak Holendrzy, stosując analogię tak ściśle, że pierwsza bramka Gomeza po prostopadłym podaniu Schweinsteigera była ścisłą kopią akcji z soboty i z dziś; akcji, w których podającym był Sneijder, a strzelcem, tyle że pudłującym – van Persie. Trudno się nie zachwycać indywidualnościami w tej drużynie, zaczynając od Neuera, broniącego kolejne bomby napastnika Arsenalu. Trudno nie podziwiać Hummelsa, który nie tylko nie dawał się ograć van Persiemu, ale kilkakrotnie fantastycznie zabierał się z akcjami ofensywnymi, jednej z nich o mało nie kończąc golem. Schweinsteigera, o którym należałoby właściwie napisać osobny akapit (czy to nie Holender van Gaal stworzył tego potwora, zmieniając dawnego skrzydłowego w operującego głęboko rozgrywającego?), podobnie jak o Ozilu. Jeśli w środku pola zobaczyliśmy na tym turnieju piłkarza równie dobrego, to może właśnie Sneijdera. Co byłoby zresztą jeszcze jednym komplementem dla Schweinsteigera: nie pograł dziś sobie przy nim lider Holendrów… A kontynuując wyliczankę należałoby jeszcze wspomnieć o Gomezie, którego przyjęcie piłki przed pierwszym golem przypomniało mi, tak, tak, Holendra Dennisa Bergkampa. Ale można byłoby też komplementować Lahma za to, jak poradził sobie z Robbenem, Podolskiego, za sposób, w jaki go wspierał (żeby Ronaldo pracował tak w defensywie, ech…), albo Boatenga – za blok przy strzale Sneijdera, który na moment pozbawił go tchu.

Zachwycając się indywidualnościami prowadzę, jak widać, do konkluzji, że zachwycać się należy drużyną. Kiedy Holendrzy publicznie prali brudy (Sneijder mówił o „beznadziejnych egoistach”, a van der Vaart o tym, że jest rozczarowany rolą rezerwowego, ale „trener ma inne plany”), Niemcy przygotowywali plan szybszej i bardziej zdecydowanej gry niż z Portugalią. Dodając błysk do solidności i ciężkiej pracy, znów byli jak przed dwoma laty w RPA. Przepis na mistrza?

Ronaldo jako kłopot – tak mógłbym zatytułować ten wpis, gdybym poświęcał go jedynie meczowi popołudniowemu. Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia wybitnym w jego wykonaniu sezonem, czy tego, że wśród kolegów z reprezentacji talenty piłkarza Realu nie mogą się w pełni rozwinąć, ale zaryzykowałbym tezę, że Ronaldo należał do najsłabszych piłkarzy na boisku, a jego niecelne strzały i złe przyjęcia pozwoliłaby pewnie skomponować parominutowy teledysk. Co gorsza: ustawiony po lewej stronie Ronaldo nie wracał za swoim obrońcą, Jacobsenem, który w drugiej połowie stał się w związku z tym najgroźniejszym zawodnikiem duńskiej ofensywy.

W emocjach, które przeżyliśmy dzięki pięciu bramkom, Duńczykom odrabiającym dwubramkową stratę i Portugalczykom rzutem na taśmę ratującym się przed odpadnięciem z turnieju, pewne rzeczy nie powinny nam jednak umykać. Drużyna Bento grająca długą piłką, niepotrafiąca utrzymać się przy piłce i przeciętnie podająca. Rządzący w środkowej strefie boiska i fatalni w obronie Duńczycy – kolejny raz, bo przecież pisaliśmy już, że Holendrzy wypracowali w pierwszym spotkaniu wystarczająco wiele sytuacji, żeby komfortowo wygrać, tylko psuli jak nie przymierzając Ronaldo.

Co jeszcze? Turniej główek: po meczu popołudniowym policzono, że 40 proc. bramek na tym turnieju padło po uderzeniach głową. Gol Pepe jak gol Szewczenki: po rogu i ataku na krótki słupek. Kłopoty lewych obrońców, dziś np. osamotnionego Willemsa. Plus ekstaza o północy; ekstaza, którą zawdzięczam kolejnym wspaniałym mistrzostwom Europy.

PS Harry Redknapp opuszcza Tottenham… Temat na długaśny wpis, zwłaszcza, że mam bolesne poczucie rozumienia racji wszystkich stron i nie wiem w związku z tym, czy śmiać się, czy płakać. Może jutro.

Niecodziennik Euro: gniazda na mej głowie nie uwił orzeł biały

Futbol zwyciężył. Cokolwiek wydarzyło się przed meczem i cokolwiek jeszcze wydarzy się po – futbol zwyciężył. Nieprzewidywalny, paradoksalny, po prostu piękny. Uwielbiam ten stan, w którym można nie być kolejny raz narratorem narodowej klęski, tylko napawać się dochodzącymi z całej Europy komplementami: że to był świetny mecz, że w jego trakcie padła najpiękniejsza bramka turnieju i że – co w gruncie rzeczy cieszy mnie najbardziej – polska myśl szkoleniowa wreszcie dała radę.

W przerwie, kiedy – przypomnę – przegrywaliśmy z Rosjanami 0:1, zapisałem sobie, że taktycznie było to najlepsze 36 minut Polaków, jakie widziałem od niepamiętnych czasów. A zarazem było to 36 minut życia na krawędzi, jak zawsze w starciu z rywalem, który teoretycznie przerasta cię o głowę. To było też optymalne ustawienie reprezentacji Polski, złożonej z tych piłkarzy, których akurat mamy do dyspozycji, i grających przeciwko akurat takiemu przeciwnikowi. Trivote, trójka defensywnych pomocników przed linią obrony, choć z Polanskim obdarzonym dużą swobodą, a z przodu wspierający Lewandowskiego Błaszczykowski z Obraniakiem. Wszędzie asekuracja i stosunkowo mało miejsca dla Arszawina, zmuszonego do podawania głównie w poprzek boiska. Groźne stałe fragmenty. Wybitna kombinacja, po której Polanski trafił do siatki po minimalnym spalonym. Kapitalny wślizg Perquisa. Nawet jeśli Rosjanie byli przy piłce, to nie znajdowali sposobu na przedarcie się pod bramkę Tytonia… Nic dziwnego, że tuż przed rozpoczęciem drugiej połowy Rafał Stec pytał, czy może w „Gazecie” użyć frazy „Futbol jest okrutny”, bo rzeczywiście: jedno zagapienie się Piszczka przy kryciu Dżagojewa, dla prostej zmyły atakującego przy stałym fragmencie akurat z drugiej linii, i wydawało się, że wszystkie te komplementy trzeba odwoływać.

Nic z tych rzeczy. Niespodziewanie nawrócony na Franciszka Smudę, zaciskałem kciuki, żeby wytrzymał nerwowo: żeby wierzył w to, co wymyślił przed meczem. „Jeśli nie chcesz skończyć jak Czesi, zostaw tych piłkarzy i to ustawienie” – przemawiałem do jego gęby, kiedy pojawiła się w reklamie przed wyjściem Polaków na drugą połowę. „Nie czas na zmiany”, powtarzałem wbrew kaskadom internautów pojawiających się na wszystkich moich tajmlajnach. „Odsłonić się, to zginąć”.

Zauważcie, jak niewielka liczba podań i jak niewielu zawodników uczestniczących w akcji wystarczyło, by ucieszyć tak wielu. Udana interwencja Boenischa (skądinąd w sytuacji, gdy Rosjanie wychodzili z kontrą czterech na czterech – co się prawie w tym meczu nie zdarzało). Podciągnięcie piłki przez Dudkę. Murawski, jeszcze tyłem, jeszcze na własnej połowie, odgrywa do Obraniaka. Ten znajduje miejsce po prawej stronie: tam, gdzie miało brakować zapędzającego się do przodu Żyrkowa, biegnie kilkadziesiąt metrów, oddaje do Błaszczykowskiego, który przekłada piłkę na lewą nogę i uderza nie do obrony. W tym momencie na rosyjskiej połowie jest pięciu Polaków. Można? Można!

Pisałem już po meczu Holandia-Dania, wywołując furię niektórych z Was, że brak zmian niekoniecznie musi być dowodem niekompetencji trenera: przegrywający van Marwijk zaryzykował, zdejmując defensywnego pomocnika i wprowadzając drugiego napastnika, ale efektem było wyłącznie opanowanie środka pola przez Duńczyków (mieli od tej pory o jednego piłkarza więcej w tej strefie) i zgubienie rytmu przez dążących do wyrównania Holendrów. Uwierzyłem Smudzie, że w pierwszym meczu obawiał się zepsucia tego, w czym drużyna czuje się najlepiej, tym bardziej że dziś – przy lekko już podmęczonych Rosjanach – po wejściu Mierzejewskiego i powrocie do ustawienia 4-2-3-1, znów była w stanie kontrolować grę.

Ciekaw jestem, jak czuje się Jan Tomaszewski. Najlepsi w polskim zespole, oprócz strzelca bramki rzecz jasna, byli przecież znakomicie podający na połowie przeciwnika Obraniak i świetnie przeszkadzający Rosjanom, a poza tym równie co piłkarz Bordeaux precyzyjny Polanski. Co ważne: Polacy wytrzymali mecz kondycyjnie. Co jeszcze ważniejsze: po wyrównaniu nie uderzyła im krew do głowy, nie odsłonili się, utrzymali koncentrację i dyscyplinę. Ech, nie myślałem, że dożyję chwili, gdy zobaczę polskiego szkoleniowca rysującego rezerwowemu piłkarzowi schemat taktyczny – ale nie myślałem też, że doczekam drużyny, która będzie umiała w takim stylu odrobić straty. Nie, „gniazda na mej głowie nie uwił orzeł biały”, nie straciłem zdolności trzeźwej oceny sytuacji. Po prostu z właściwą sobie bezstronnością oddaję sprawiedliwość reprezentacji Polski za to, że potrafiła zareklamować nasz kraj lepiej, niż zrobiły to bandziory pod stadionem, trafiające właśnie na czołówki europejskich portali. Cholernie się cieszę, że zwyciężył futbol.

Niecodziennik Euro: za podwójną gardą

Nie, nie zacznę od Anglików. Nie w dniu, w którym 36-letni Andrij Szewczenko narodził się na nowo. Człowiek, który od dobrych paru lat nie strzelał goli w reprezentacji, którego kariera nieuchronnie zmierzała do końca, który przed rozpoczęciem turnieju mówił, że zdrowie nie pozwala mu już na rozegranie trzech meczów w tygodniu, który miał zacząć spotkanie na ławce rezerwowych – znów został bohaterem, i to przecież nie tylko swojego kraju.

Ileż to razy patrzyliśmy z zażenowaniem na wielkich piłkarzy, którzy rozstawali się z futbolem na mistrzostwach świata czy Europy, bezskutecznie próbując dogonić własną legendę. Żeby nie szukać daleko: przypomnijmy choćby wczorajszy fatalny występ Robbiego Keane’a i zestawmy go z wyczynami Irlandczyka w Korei i Japonii. A Andrija Szewczenkę pamiętamy przecież z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy podbijał Europę w duecie z Sierhijem Rebrowem jako podopieczny Walerego Łobanowskiego (tego samego szkoleniowca, który w sztafecie pokoleń kilkanaście lat wcześniej prowadził obecnego trenera Ukrainy – Ołeha Błochina). Kończył się wiek XX, młody Ukrainiec strzelał trzy bramki Barcelonie, później zaś jego Dynamo Kijów toczyło heroiczny bój z Bayernem w półfinale Ligi Mistrzów, zapewniając Szewczence transfer do Milanu. W odróżnieniu od swojego partnera z ataku, który zagubił się na lata w Tottenhamie, Szewczenko był u progu światowej kariery. Kariery, dodajmy, załamanej po przejściu do Chelsea, które nastąpiło – tak, tak – aż sześć lat temu. Wystarczająco dawno, żebyśmy widząc dziś jego odrodzenie (nawet jeśli momentalne, nawet jeśli bolące plecy nie pozwolą Szewczence na udział w kolejnym spotkaniu…) po raz pierwszy zdołali odczuć, że mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie mogą się stać legendarne.

Co do Anglików zaś: zważywszy skalę nieszczęść, z jakimi się borykali do ostatnich sekund przed rozpoczęciem meczu z Francją (podczas rozgrzewki bolesnej kontuzji doznał… trener bramkarzy Ray Clemence), rozumiem to zbiorowe westchnienie ulgi, które wydali z siebie dziennikarze z Wysp po zakończeniu spotkania, rozumiem też ich skłonność do przesadnego komplementowania swoich piłkarzy i trenera. Owszem, Roy Hodgson poukładał drużynę (w arcynudne 4-4-1-1 lub w 4-4-2; tak czy tak kluczem do tego meczu była podwójna garda, czyli dwie zapory, utworzone przez ustawionych w bardzo niewielkim odstępie i niemal idealnie równe linie obrońców i pomocników). Poukładał, czy raczej przypomniał jej system, w którym Anglicy wzrastali od lat i który dopiero od niedawna zaczęli zapominać w swoich klubach. Może zważywszy na wspomnianą skalę nieszczęść – zawieszenie Rooneya, konflikt wokół Ferdinanda, kontuzje Wilshere’a, Cahilla, Smallinga, Dawsona, Walkera, Lamparda, Barry’ego, Benta i rezerwowego bramkarza Ruddy’ego – nie ma co wybrzydzać? Może podświadomie angielskie media obawiały się kompromitacji i teraz nadmiernie nasycają duszne donieckie powietrze komplementami? W końcu piłkarze Hodgsona zdołali zremisować mecz z odwiecznym rywalem, skrycie albo i nie uważanym za faworyta grupy, mającym przed turniejem świetne statystyki i napakowanym zawodnikami, których nazwiska mówią coś nawet ekspertom BBC. W końcu przez moment prowadzili, w końcu dali z siebie wszystko (schodzący z boiska Parker był na granicy omdlenia). W końcu jeśli idzie o dobór personelu – bo już nie o styl, o czym za chwilę – wybrali wariant możliwie najbardziej propiłkarski: Welbeck nie Carroll w ataku, Oxlade-Chamberlin nie Downing na lewym skrzydle (ech, gdyby jeszcze nie Milner po prawej, pomyślałem sobie, gdy nieumiejący grać lewą nogą pomocnik MC marnował wyborną sytuację w ósmej minucie, i powtarzałem później, kiedy parę razy lekkomyślnie tracił piłkę)…

Styl Anglików? Powiedzmy sobie szczerze: tych kilka kontaktów z piłką Oxlade-Chamberlina to za mało, by naprawdę móc go pochwalić, podobnie jak tych kilka inteligentnych zejść Welbecka do bocznych sektorów boiska. Hart wpuścił strzał przy krótkim słupku i minął się z niebezpiecznym dośrodkowaniem. Young otrzymywał piłkę za rzadko, a w zasadzie w ogóle jej nie otrzymywał, Gerrard ani myślał o rozgrywaniu, skupiony na asekurowaniu… nie, nie obrońców, raczej nie w pełni zdrowego Parkera. Cole nie przekraczał linii środkowej, skupiony na pilnowaniu najlepszego w tym meczu piłkarza, prawego obrońcy Francuzów Debuchy’ego. Johnson dopiero w drugiej połowie zaczął się włączać do akcji ofensywnych, które zresztą prowadzone były na pół gwizdka, garstką piłkarzy, z myślą o zabezpieczaniu tyłów… Anglicy oddali tylko jeden celny strzał, w dodatku po stałym fragmencie gry, mieli o ponad połowę mniej podań i cztery razy mniej sytuacji bramkowych od Francuzów, bronili się głęboko, rzadko kontrowali, często tracili piłkę… Prawda jest taka, że Fabio Capello po podobnym spotkaniu zostałby zlinczowany, a komplementy, jakie spotykają dziś Roya Hodgsona świadczą jedynie o tym, jak bardzo synowie Albionu spuścili z tonu.

Co przecież nie znaczy, że grając w podobnym stylu nie mogą zajść daleko. Jestem wystarczająco dojrzały, żeby pamiętać, jak pod Bobbym Robsonem doczołgiwali się do epickiego półfinału mundialu we Włoszech i w jak fatalnej atmosferze musiał pracować wtedy szkoleniowiec Anglików. Hodgson nie był, jak wiadomo, ulubionym kandydatem Fleet Street, co również stanowi pewien rodzaj analogii…

Może dodajmy jeszcze, że Francuzi, poza kilkoma przypadkami indywidualnymi (oprócz Debuchy’ego Ribery i Nasri, obaj świetnie podający i świetnie prowadzący piłkę, ale także Cabaye), wcale nie grali dobrze. Ich ataki toczyły się w tempie dość jednostajnym (ktoś w telewizji mówił o arytmii gry – gdzie ją zobaczył?); ostrożność była także imieniem Laurenta Blanca, choć widać było, że tych piłkarzy stać na bardzo wiele. Fantastycznie zapowiadają się więc kolejne mecze w tej grupie: uskrzydleni przez rewelacyjnych Konopliankę i Jarmolenkę Ukraińcy, mający nóż na gardle Szwedzi ze skutecznym dziś Zlatanem, wycieńczeni Anglicy, niespełnieni Francuzi… Tfu na psa urok; czy mający nóż na gardle Polacy ze skutecznym Lewandowskim, będą jutro wycieńczeni czy niespełnieni, a może uskrzydlą ich rewelacyjni Obraniak i Błaszczykowski?

PS Na razie zachwycili: Sneijder, Pirlo, Szewczenko, Debouchy. Ktoś jeszcze?