Archiwum autora: michalokonski

Niecodziennik Euro: wielka gra

Im więcej godzin upłynęło od piątkowego popołudnia, tym bardziej oklaskuję siebie samego za zdanie, że pojedynek Polski z Grecją będzie zapewne najsłabszym meczem turnieju. Między tym, co się działo w Warszawie, a tym, co obejrzeliśmy dziś w Gdańsku, była różnica poziomów jak nie przymierzając między Żuławami a Tatrami. Spotkanie Hiszpanów i Włochów było ucztą dla oka i intelektu; skala wyzwania, jakim dla obecnych mistrzów świata okazali się zdemoralizowani ponoć aferą korupcyjną Włosi, imponowała – podobnie jak sposób, z jakim ostatecznie zdołali się z tym wyzwaniem uporać.

Tematem przedmeczowych dyskusji było oczywiście niewystawienie przez Vicente del Bosque żadnego nominalnego napastnika i skierowanie do gry aż sześciu pomocników, zdradzających w dodatku inklinacje do biegania w środku. Oczywiście to nie było tak, że Hiszpanie zrezygnowali z atakowania: „fałszywą dziewiątką” był Fabregas, a w roli zarówno adresujących prostopadłe podania, jak i próbujących je odbierać byli także Iniesta i Silva. „Zakręcimy was na karuzeli podań” – zdawał się mówić del Bosque do Prandellego, co tego ostatniego bynajmniej nie speszyło. Włosi podchodzili wysoko, ich trójko/piątka obrońców lub piątko/trójka pomocników robiła nieprawdopodobny młyn przed cierpliwie próbującymi znaleźć jakąś lukę Hiszpanami, ale sami również potrafili pograć piłką, a kiedy się dało – także kąsać i Casillas miał mnóstwo roboty, zwłaszcza po uderzeniu Thiago Motty. Trójko/piątka stąd, że ustawieni przy linii bocznej Giaccherini i Maggio odważnie podchodzili pod pole karne Hiszpanów, skąd Cassano wyciągał środkowych obrońców (fatalny Sergio Ramos…), stwarzając szanse kolegom – wspomnianemu Thiago Motcie, ale także Marchisio. Przy tak ofensywnym nastawieniu Giaccheriniego i Maggio boczni obrońcy Hiszpanii nie mogli sobie pozwolić na zapędzanie się pod bramkę Buffona i trzeba było pchać się środkiem. A jak na grę środkiem, trochę za mało było ruchu: i ruchu piłki (ponoć za wolno się toczyła na fatalnej nawierzchni), i ruchu piłkarzy, próbujących wbiegać za mur włoskiej obrony.

Zachwycał mnie Pirlo, nie tylko odbiorami piłki, ale zasięgiem i precyzją podań, zwłaszcza tego, które przyniosło Włochom bramkę, ale także wcześniejszego dogrania do Cassano. Zachwycał mnie de Rossi, grający niemalże między linią obrony a pomocą, a każdym razie często wychodzący do przodu, żeby wolną przestrzeń, w której mogliby operować Hiszpanie, sprowadzić do powierzchni podstawki pod piwo.

Ale zachwycała mnie też konsekwencja, z jaką grali mistrzowie świata. Zanim na boisku pojawili się Jesus Navas i Torres; zanim w końcówce zrobiło się dla nich sporo miejsca, Hiszpanie zdobyli gola tak, jak mieli zdobyć – w akcję zaangażował się cały tercet ofensywny, szybka wymiana piłek w końcu zawróciła w głowach Chielliniemu i de Rossiemu, Silva dostrzegł ruch Fabregasa i padło wyrównanie.

Co jeszcze? Nie chcę wydłużać listy dowcipów o Torresie, którego odbudowana już wiara w siebie z Chelsea nie przeniosła się jednak do kadry; szokujące doprawdy były pudła hiszpańskiego napastnika, ale w tej fazie meczu – po ponad 70 minutach wybornej gry Włochów w defensywie – szokująca była również łatwość, z jaką Hiszpan znajdował sobie miejsce przed bramką Buffona. Zresztą, czy jest sens nabijać się z Torresa mając w pamięci to, co wcześniej zrobił Balotelli, będąc sam na sam z Casillasem i truchtając, zamiast przyspieszyć lub uderzyć?

I statystyka miesiąca, zdecydowanie do wykorzystania, kiedy będzie trzeba usprawiedliwiać ewentualną klęskę Hiszpanów na tym turnieju przemęczeniem: 23 zawodników, których przywiózł do Polski Vicente del Bosque grało już w tym sezonie przez prawie 90 tys. minut, o 17 tys. minut dłużej od Włochów.

PS Mecz Irlandczyków z Chorwatami jest na tle tego pierwszego do telegraficznego skrótu. Przewaga piłkarzy Bilicia w niemal każdej formacji. Zdumiewające błędy irlandzkiej obrony i będącego chyba nie w pełni sił po kontuzji Givena. Fatalny mecz Keane’a. Kontrowersyjna decyzja sędziego przy drugiej bramce Chorwatów (ocenił, że przy strzale Modricia Jelavić nie uczestniczył w grze, później już piłka została zagrana przez irlandzkiego obrońcę) i nieodgwizdany rzut karny. Koncert wspomnianego Modricia (a tyle się mówiło, że prawdziwych „dziesiątek” w futbolu już nie ma), ale gole po stałych fragmentach gry. Fantastyczni kibice i dzielni piłkarze z Zielonej Wyspy, ale szybko wyjadą. Deszcz.

Niecodziennik Euro: grupa dla wytrawnych

Alan Hansen miał rację, wskazując w BBC trzy drużyny z grupy B jako przyszłych półfinalistów. Że to niemożliwe? Nic nie szkodzi: poziom myśli taktycznej, zaangażowany w dzisiejsze spotkania, zasługuje na jakąś nagrodę.

Żartuję, oczywiście. I zdaję sobie sprawę, że niejeden kibic będzie kręcił nosem po tym, jak mecze z udziałem tylu megagwiazd dostarczyły zaledwie dwóch bramek, a w tym samym czasie Messi strzelił trzy gole Brazylijczykom. Mimo wszystko jednak zacieram ręce: takiego Euro oczekiwałem. Domyślanego w każdym szczególe, precyzyjnego i konsekwentnego, zmuszonego cierpliwie szukać drogi do bramki w gąszczu, na centymetrach kwadratowych wolnej przestrzeni, jak Ozil pilnowany przez Veloso. I w końcu znajdującego tę drogę, jak Niemcy do bramki Portugalczyków, mimo iż teoretycznie w szóstkę przeciwko dziewięciu broniącym nie powinno było się udać.

Zacznijmy jednak od meczu popołudniowego, po którym jedno jest pewne: Wesley Sneijder nie zasłużył na schodzenie z boiska w roli przegranego. Sęk w tym, że pretensje może mieć wyłącznie do kolegów: porównajcie liczbę jego kluczowych podań (dziesięć!; coś takiego na Euro nie zdarzyło się chyba nigdy!) z pudłami van Persiego (cztery na sześć strzałów), Robbena (pięć na sześć), a zwłaszcza Afellaya (sześć na sześć), żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Dania wygrała. A potem przypomnijcie sobie wczorajsze i dzisiejsze polskie piekło w sprawie niedokonanych zmian przez Franciszka Smudę i zestawcie to ze zmianami zrobionymi przez van Marwijka. Niby holenderski trener nie miał wyjścia, niby musiał szukać wyrównania, musiał więc zaryzykować zdejmując defensywnego pomocnika i wprowadzając drugiego napastnika, ale efektem było wyłącznie opanowanie środka pola przez Duńczyków (mieli od tej pory o jednego piłkarza więcej w tej strefie) i zgubienie rytmu przez dążących do wyrównania Holendrów. Łatwo teraz gdybać, co by było, gdyby zmiany van Marwijka (podobnie jak wczoraj Smudy, gdyby nastąpiły) nie były zmianami systemu, a jedynie personelu: gdyby Huntelaar po prostu zastąpił nieskutecznego van Persiego, Kuyt Afellaya (Grosicki Rybusa…), może któryś ze zmienników, bez kompleksu czterech czy sześciu wcześniejszych pudeł, zdołałby wreszcie trafić… W każdym razie Franciszek Smuda, tłumaczący dziś, że nie chciał zmieniać, żeby niczego nie popsuć, dostał po meczu Holandia-Dania niezły argument do ręki.

Co podprowadza nas do myśli, że taktyce Holandii na ten mecz nie można było nic zarzucić. Zaczęli świetnie, osiągnęli przewagę (73:27 proc. w posiadaniu piłki tuż przed golem Krohn-Dehliego), z łatwością dochodzili do kolejnych sytuacji, po czym niespodziewanie stracili bramkę, po czym… dalej mieli przewagę i z łatwością dochodzili do kolejnych sytuacji. Dania nie wygrała dlatego, że sama była świetnie zorganizowana, murowała bramkę, jej obrońcy zagrali koncertowo, a bramkarz się nie mylił: przypomnijmy wykop tego ostatniego pod nogi Robbena w pierwszej połowie, przypomnijmy, ile razy van Persie po prostopadłym podaniu za plecy Kjaera czy Aggera był przed bramką Andersena… Doprawdy, w rozwijającym się w tle tego spotkania sporze, czy mieliśmy do czynienia z duńską repliką stylu zwanego już, po półfinale Ligi Mistrzów Barcelona-Chelsea, „stylem di Matteo”, trzeba stanąć po stronie tych, którzy nazywają to porównanie bezsensownym: po pierwsze, Duńczycy nie bronili się aż tak kurczowo, jak wówczas Chelsea, po drugie, Holendrzy stworzyli wystarczająco wiele okazji, żeby duńską maszynkę rozmontować. Zabrakło skuteczności, i może szczęścia, skoro dwa razy sędzia mógł podyktować rzut karny dla Holandii.

Skuteczności i szczęścia zabrakło też Portugalczykom, jeśli pamiętać o poprzeczce Pepe w pierwszej połowie i spojeniu słupka z poprzeczką Naniego w drugiej. Najlepszą sytuację zmarnował jednak Varela, co kazało mi odświeżyć jedną z najczęściej przywoływanych klisz  ostatnich dwóch dekad europejskiego futbolu, a mianowicie co by było, gdyby Portugalia miała napastników (albo co by było, gdyby nie polegała tak mocno na Ronaldo…). To, że w ogóle do niej doszło i że Niemcy tak łatwo dali się zepchnąć w końcówce każe z pewną nieufnością myśleć o szansach tych ostatnich w dalszej części turnieju, choć doceniam kunszt dwójki środkowych obrońców, a zwłaszcza Hummelsa. Z drugiej strony: grając ostrożnie, atakując skromniejszą niż zwykle liczbą zawodników (Boateng i Lahm niemal nie przekraczali linii środkowej, pozbawiając wsparcia Podolskiego i Müllera, Gomez nie uczestniczył w grze kombinacyjnej), zdołali jednak pokonać dobrze zorganizowanych w obronie i groźnych przy stałych fragmentach Portugalczyków. Jeśli pod pole karne nie zapędzali się boczni obrońcy, jeśli Veloso robił, co mógł, żeby powstrzymywać Ozila, to piłkę podholowywał Khedira, aktywny był też Müller, który jednak często nie mógł się zdecydować, czy ma podawać, czy strzelać, i dośrodkowywał fatalnie. Niemcy, choć niemal ci sami, co przed dwoma laty w RPA, nie szarżowali tak kawaleryjsko jak na mundialu, ale… ostrożność popłaciła.

Co chciałbym zadedykować polskiej reprezentacji, mając w tyle głowy wczorajsze spotkanie Rosjan z Czechami. Owszem, byliśmy świadkami fantastycznego popisu gry ofensywnej piłkarzy Advocaata, tyle że przede wszystkim z kontrataku. Zagrać jak Grecy osiem lat temu, zmusić Rosjan do ataku pozycyjnego, zacieśnić pole gry, zanudzić i uśpić, po czym samemu skontrować: oto  prosta recepta na przedłużenie szans Polski w tych mistrzostwach. Czego sobie i Wam życzę, kończąc na patriotyczną nutę.

Euroniecodziennik: miłe początki

Gdyby nie czerwone kartki (jedna – ta dla Greków – cholernie kontrowersyjna), gdyby nie obroniony karny przez dopiero co wprowadzonego na boisko Tytonia, gdyby nie pytanie o niepodyktowanego karnego przy ręce Perquisa w końcówce pierwszej połowy i nie minimalny spalony w drugiej, musiałbym napisać, że już pierwszego dnia oglądałem najsłabszy mecz turnieju, a tak miałem się przynajmniej czym emocjonować.

Wyznaję to z przykrością, bo po niezłym początku także ja dałem się zaczarować przez magię Narodowego i w myśli kleciłem już pierwszą w swojej biografii polskiego kibica opowieść o sukcesie. Miałem zresztą swoje powody, patrząc na nieistniejącą w pierwszej połowie lewą stronę Greków i kolejne akcje duetu Piszczek-Błaszczykowski, oraz na pressing i odbiory w środku pola Murawskiego i Polanskiego. Starczyło na nieco dłużej niż pół godziny; już w przerwie alarmująco wyglądała statystyka celnych podań, o posiadaniu piłki nie wspominając. A dalej było przewidywalnie: obawialiśmy się Boenischa na lewej stronie i lewą stroną poszła akcja Greków, obawialiśmy się (ja przynajmniej, zobaczcie postscriptum tego wpisu) skoków adrenaliny Szczęsnego i bramkarz Arsenalu najpierw niepotrzebnie wybiegał z linii bramkowej konfundując Wasilewskiego, a potem – zgoda, tu już w sytuacji beznadziejnej – faulował napastnika w niebieskiej koszulce. Rywale zwalniali grę, dbając o utrzymywanie się przy piłce, Polacy stracili energię do pressingu, Lewandowski nie dostawał piłek, a trener Smuda – zgodnie z zapowiedzią zresztą, że nie odsłoni się, jeśli w 70. minucie wynik będzie remisowy – nie dokonywał zmian.

Zmian dokonywał za to, i to świetnych, trener Grecji. Salpingidis i Fortunis nie tylko uspokoili grę rywali, ale ten pierwszy wykreował akcję, która przyniosła Grekom gola, a i przy rzucie karnym to Fortunis podawał do Salpingidisa. Dodajmy jeszcze, że Salpingidis trafił do siatki z minimalnego spalonego (z podania Fortunisa, a jakże); chciałbym doprawdy, żeby polscy sprawozdawcy nie analizowali wyłącznie występu „naszych”…

Niby wszystko to przewidywaliśmy przed meczem, a przecież jesteśmy rozczarowani. Spodziewaliśmy się, że będzie remis i że Franciszek Smuda przede wszystkim nie będzie chciał tego meczu przegrać. Czy sparaliżowała go nadmierna ostrożność? Nie umiał czy nie zdążył zareagować na zmiany Greków? I co najważniejsze: czy będzie potrafił przygotować drużynę na konfrontację z czekającym we wtorek arcyrywalem – naprawdę arcy, sądząc z tego, jak radzi sobie w pierwszej połowie z Czechami? Jeśli miałbym udawać analityka, na to ostatnie pytanie udzieliłbym odpowiedzi negatywnej i dodałbym, że lepszej okazji na zwycięstwo w tych mistrzostwach nie będzie, chyba że Czesi przegrają również z Grekami i w ostatnim meczu nie będą już mieli o co grać. Dziś nie jestem jednak analitykiem, tylko kibicem. Meczu na inaugurację nie można było przegrać, więc go nie przegraliśmy, a byliśmy przecież o włos (brawo, Tytoń!). Ależ się będzie działo we wtorek.

Euroniecodziennik: prolog

Mój ulubiony moment w transmisji meczu przychodzi na tyle wcześnie, że… wiele telewizji w ogóle go nie pokazuje. Na pięć minut przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy w szerokim tunelu bądź ciasnym korytarzu (zależy od stadionu), wiodącym na murawę. Realizator nie szczędzi nam zbliżeń twarzy zawodników. Widzimy, jak kapitan naszych wita się z sędzią, jak bramkarz prosi o piłkę, którą starannie waży w rękach i raz czy drugi odbija, jak znający się z innych stadionów zawodnicy burzą linie, w których ustawione są drużyny: witają się, przybijają piątki, próbują żartować… Widzimy też, gdzieś na wysokości brzuchów piłkarzy, głowy dzieci, które wyprowadzą ich za chwilę na boisko: głowy chłopców i dziewczynek, czasem niepełnosprawnych, często zróżnicowanych etnicznie. Rejestrujemy z uwagą, który z piłkarzy naprawdę przywita się z takim dzieckiem, pogłaszcze, który znajdzie w sobie przestrzeń na pogawędkę. Przypominamy sobie dzieciaka w koszulce Chelsea, który nabrał Stevena Gerrarda, najpierw wyciągając do niego rękę, a potem grając mu na nosie, i robi się nam wtedy nieco lżej. Rzecz w tym, że tak naprawdę nie możemy już wytrzymać.

Otóż tak właśnie: mój ulubiony moment z transmisji meczu to ten, w którym nic się jeszcze nie wydarzyło. Patrzę na twarze zawodników, próbując z nich wyczytać głęboko skrywane emocje. Jak z gęsią skórką? Są zdenerwowani? Boją się? Rozpiera ich adrenalina? Rozsadza agresja? Wyglądają na skupionych? Oddychają miarowo? Rozgrywają już mecz w głowie: myślą, gdzie i jak będą się ustawiać, jak zachować się w konkretnych sytuacjach, którą nogą uderzyć albo jakim zwodem nabrać przeciwnika? Ukradkiem przyglądają się – może po raz pierwszy z tak bliska – tym, których za parę minut będą musieli kryć przy stałych fragmentach gry? Jaki wpływ ma na nich widoczny gdzieś z tyłu trener i jak on sam się zachowuje: przypomina, jak niedawno określił Franciszka Smudę jego asystent Jacek Zieliński, „dzikiego zwierza miotającego się w klatce” (wypuście mnie, rozszarpię wszystkich…), czy jest zrelaksowany, bo wie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, i że to, co zrobił, było bardzo dobre?

Z pewnością to ja rozgrywam wówczas mecz w głowie. Słyszę przytłumiony szmer trybun, który zamieni się w ogłuszający wrzask, kiedy oni ruszą już w stronę bijącej z końca tunelu/korytarza jasności. Myślę – niechże już będzie – o paradach Szczęsnego, rajdach Piszczka, wślizgach Wasilewskiego, odbiorach Polanskiego, dograniach Obraniaka, dryblingach Błaszczykowskiego i strzałach Lewandowskiego. Myślę o tym, że może się udać. Niespodziewanie przenoszę się na mury Minas Tirith, gdzie Beregond do Pippina mówi o „czasie nabierania tchu przed wielkim skokiem”. Potem przypominam sobie Euro sprzed czterech lat – przypominam sobie i zaraz próbuję zapomnieć. „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To czytany wówczas przeze mnie, po raz nie wiadomo który, Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Może wreszcie, po 39 latach, tamten cholerny mecz przestanie być najsłynniejszy? Może z Grecją zrobimy pierwszy krok, który pozwoli któremuś z następców Osiatyńskiego napisać „Przez Narodowy do Kijowa”? Może to właśnie ja zapisuję teraz pierwszy rozdział takiej książki?

Nie, nie jestem na murach Minas Tirith. Nie jestem też (choć długo myślałem, że zagram tym obrazem) w mieście, które ma jutro odwiedzić Papież: parę takich widziałem, wyczuwałem w nieruchomym powietrzu tę aurę uroczystego, na wpół sakralnego oczekiwania, podobno zresztą wczoraj w Warszawie ktoś obok polskiej flagi wywiesił watykańską, ale przyjmijmy, że to na Boże Ciało. Po prostu siedzę w domu, przed monitorem własnego komputera, i nie wiem, co jeszcze mógłbym ze sobą zrobić. Przeglądać fiszki ze ściągawkami dotyczącymi poszczególnych grup i drużyn? Myślicie, że już tego nie zrobiłem? Sprawdzać kalendarz na najbliższe dni? Dawno sprawdzony. Napisać, że tak naprawdę awans naszych wydaje się kompletnie nierealny? Nie, tego nie mogę napisać pod żadnym pozorem, choć – jak to ujął nieoceniony Rafał – „w reprezentację wierzę, a zarazem ani tyci-tyci jej nie ufam”. Otworzyć piwo? Już otwarte, zresztą pewnie ostatnie w tym miesiącu, bo zamierzam przeżywać te mistrzostwa na trzeźwo. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od rana nie mogłem uporać się ze stresem, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, koło cmentarza i ponad torami, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo zjawialiśmy się grubo za wcześnie. Całe szczęście, że mam jeszcze iść do pracy, ale jak ta praca będzie wyglądała: u mnie w redakcji i tysiącach innych firm w tym kraju?

Wstrzymajmy oddech i postawmy kropkę. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystko, co dobre,  naprawdę może się wydarzyć: tuż za chwilę, za pięć minut, a choćby i w drugiej połowie. Jakub Błaszczykowski kończy rozmowę z sędzią, bierze za rękę stojącego obok chłopca i rusza przed siebie. Ku światłu.

„Euroniecodziennik” będzie się pojawiał na blogu od dziś do finału w Kijowie. Codziennie niecodziennie.

Euroniecodziennik: nieobecni

Zanim się zacznie, pomyślmy o nieobecnych. Pomyślmy o tych, których na Euro zabraknie, choć bardzo chcieli być, albo o tych, który nie będą w nim uczestniczyć tak bardzo, jak by chcieli. I nie mam na myśli tylko piłkarzy, których udział w mistrzostwach uniemożliwiły kontuzje, a którzy żyli myślą o tej imprezie przez ostatnie miesiące czy lata. Mam na myśli także nas, kibiców.
Dziś rano na Placu Szczepańskim, kilkanaście metrów od hotelu, w którym mieszkają Anglicy, opowiadałem kolegom z radia o pierwszych godzinach kadry Hodgsona w Krakowie. Śmialiśmy się i plotkowaliśmy na temat „kultury WAGS”, która skądinąd odchodzi w przeszłość – trochę siłą rzeczy (najsłynniejsze partnerki Anglików albo się z nimi rozstały, albo ich chłopcy nie grają już w reprezentacji), a trochę decyzją kierownictwa ekipy, która zrobi wszystko, żeby nie powtórzył się cyrk sprzed sześciu lat z Baden-Baden. Gadaliśmy o dziewczynach, było słonecznie, wiosennie i wesoło.
Rzecz w tym, że niemal w tym samym czasie Hotel Stary opuścił Jermain Defoe. Angielski napastnik wraca do Londynu, gdzie zmarł jego ojciec. I choć Roy Hodgson liczy na powrót piłkarza i nie zamierza powoływać na jego miejsce nikogo z listy rezerwowej, można być pewnym, że dla Defoe’a będą to inne mistrzostwa, niż się spodziewał.
To w sumie banał, że w obliczu takiej rzeczywistości wszyscy jesteśmy równi: i my, oglądający ich zza barierek (dobrze, jeśli podejdą, rozdać parę autografów…), i oni, ludzie z reklam i billboardów, milionerzy, na których polują paparazzi, najlepiej w towarzystwie wspomnianych WAGS. Zanim się zacznie, pomyślmy o tym przez chwilę. Pomyślmy o tych, dla których te mistrzostwa będą inne niż miały być: bo stracili kogoś bliskiego, bo albo sami ciężko chorują, albo opiekują się chorymi rodzicami czy dziećmi. Są kibicami futbolu, jeszcze wczoraj odliczali godziny do meczu z Grecją, a dziś cały ten zgiełk stał się nagle nieważny.
Jeśli dziś mój hymn o miłości do piłki, który wydrukowałem w ostatnim numerze „Tygodnika”, miałbym jakoś uzupełnić, to chyba dedykacją dla nich: żeby wieści, które będą dobiegać ze stadionów Polski i Ukrainy, przyniosły im pocieszenie.

„Euroniecodziennik” będzie się pojawiał na blogu od dziś do finału w Kijowie. Codziennie niecodziennie.

Siedem linii Brendana Rodgersa

Ma 39 lat. W zawodowej piłce kariery nie zrobił z racji kłopotów z kolanem, szybko poświęcił się więc pracy trenerskiej. Zaczynał z juniorami Reading, gdzie jako dwudziestolatek musiał zrezygnować z grania, później Jose Mourinho zaprosił go do Chelsea, w której najpierw pracował z młodzieżą, a potem z drużyną rezerw. Pierwszą dorosłą drużyną w menedżerskim życiorysie Brendana Rodgersa, wyprowadzoną na przełomie 2008 i 2009 r. ze strefy spadkowej w pierwszej lidze, było Watford. W Reading poszło mu już gorzej: po zaledwie pół roku pracy rozstał się z dawnym klubem za porozumieniem stron, i dopiero oferta ze Swansea okazała się przełomowa: Rodgers awansował z walijskim klubem do Premier League i wbrew wszelkim spodziewaniom zdołał się w niej utrzymać. Ba: tylko gorszy stosunek bramek pozbawił go miejsca w górnej połowie tabeli.

Wikipedyjna informacja nie mówi wszystkiego. Tym, co w ciągu zakończonego przed dwoma tygodniami sezonu zachwyciło kibiców Premier League (a co w ciągu miesięcy wcześniejszych zdumiewało widzów Championship, kojarzonego zwykle z długą piłką i waleniem po kościach), była walijska odmiana tiki-taka. Obsesjonaci statystyk od miesięcy alarmowali, że Swansea jest w ścisłej czołówce najlepiej podających klubów Europy, a Leon Britton jest dokładniejszy niż Xavi (do obsesjonatów statystyk należą, jak wiadomo, amerykańscy właściciele Liverpoolu…). Pisałem w styczniu o niezwykłym zaiste paradoksie: trzon tej drużyny stanowią Brytyjczycy, mający w dodatku za sobą grę w niższych ligach, a czujący techniczny futbol tak, jakby byli Hiszpanami. Skoro przyswojenie takiej kultury gry jest wykonalne w peryferyjnym jak na standardy Premier League klubiku, dlaczego nie próbować przeszczepić jej także na polski grunt? W tym miejscu powinienem właściwie zrobić dygresję na temat ogłoszonej w tych dniach reformy rozgrywek juniorskich w Anglii, polegającej na tym, że młodsze roczniki grać będą na mniejszych boiskach, co oznacza częstszy kontakt z piłką, więcej podań itd. – daruję sobie jednak, bo przecież mówimy o przejściu Brendana Rodgersa do Liverpoolu.

Można spojrzeć na tę decyzję, jak na przejaw kryzysu wielkiego niegdyś klubu: wybierając menedżera osiem lat temu, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Teraz najpoważniejszym kontrkandydatem Rodgersa, egzaminowanym przez Johna W. Henry’ego w amerykańskiej siedzibie Fenway Sports Group, był inny dawny szkoleniowiec Swansea, równie młody i równie, hmmm, nieutytułowany Roberto Martinez.

Ale można w wyborze Rodgersa widzieć raczej przejaw wizji i długiego planowania. Amerykanie nie stawiali na popularność, jaką zapewniłaby im wśród kibiców kolejna nostalgiczna nominacja (w miejsce „króla Kenny’ego” sprowadzić np. „księcia Rafę”, czyli człowieka, który wygrał Liverpoolowi Ligę Mistrzów) albo nominacja celebrycka (Guardiola, Capello, Klopp czy de Boer…). Podjęli ryzyko zatrudnienia kogoś, kto na europejskich salonach nie był jeszcze nigdy, ale kto może po paśmie rozczarowań nadać klubowi nowy impet. Pieniędzy na piłkarzy wydano w Liverpoolu co niemiara (120 milionów za „nowych Amerykanów”), czas teraz na kogoś, kto zdoła z tych piłkarzy wycisnąć to, co najlepsze. Brendan Rodgers, ze swoimi siedmioma liniami, filozofią gry podaniami, jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i wysokiego pressingu, powinien przypaść do gustu takim ludziom jak Gerrard, Suarez, Henderson czy świetny technicznie Agger (gorzej już z Carrollem; Roy Hodgson mówił niedawno na treningu, że jeśli masz wielkiego napastnika z przodu, nie musisz grać podaniami…). Dla Reiny, Jose Enrique, Maxiego czy Suareza frajdą będzie szkoleniowiec mówiący po hiszpańsku. Ale Rodgers zapewni także swoim piłkarzom gigantyczne wsparcie merytoryczne: jak wielu młodych szkoleniowców lubi i umie posługiwać się programami komputerowymi do analizy formy poszczególnych zawodników, nie chowa się jednak – jak mówiono złośliwie o Villas-Boasu w Chelsea – za stertami dvd. Przeciwnie: to, jak umiejętnie łączy bycie kumplem z byciem wodzem podglądał nie tylko u Jose Mourinho, ale także na stażach w Barcelonie i Sevilli, a nawet u legendarnego Rinusa Michelsa. Frank Lampard senior, z którego rad przyszły menedżer Liverpoolu korzystał podczas pracy w Watford i Reading, mówi, że potrafi z piłkarzami śmiać się i żartować, ale przede wszystkim jest mistrzem komunikacji i planowania.

Ktoś taki z pewnością nie wystraszy się „grupy trzymającej władzę” na Anfield. O jego charakterze wiele mówi przecież fakt, że przed tygodniem odmówił uczestniczenia w „konkursie piękności”, jaki ogłosili właściciele Liverpoolu: nie chciał wziąć udziału w przesłuchaniach kandydatów na trenera jako jeden z wielu, a nie jedyny, świadom ryzyka, że życiowa szansa może przejść mu koło nosa. I to, że nie zgodził się na pracę w duecie ze zbyt mocnym dyrektorem sportowym (mówiło się o Luisie van Gaalu). Kiedy piszę te słowa, nie wiem, jak na jego nominację zareagują wielkie duchy Anfield, typu Alana Hansena, ale myślę, że nawet jeśli będą kręcić nosem, nie zrobi to na nim wrażenia.

Nie dajcie się nabrać: jak wielu pięknych zdań Brendan Rodgers nie wypowiedziałby teraz o oglądanych z dziadkiem w dzieciństwie programach Match of the Day z Liverpoolem Paisleya czy Fagana, zaprowadzi na Anfield swoje porządki, a Gerrard czy Carragher nie staną się dla niego tym, czym dla Villas-Boasa byli Terry czy Lampard. „Lubię być odpowiedzialny za swoje przeznaczenie” – mówił w jednym z wywiadów; w tym, z którego pochodzi moje ulubione zdanie, że jeśli nie jesteś przy piłce, nie masz szans na strzelenie gola.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie.

PS Gdyby ktoś pytał, podczas Euro będę oczywiście blogował jak szalony.

Poczujcie się jak w domu

Owszem, Polska ma problem z rasizmem wśród kibiców. Owszem, wszystkie pokazane przez BBC sceny są prawdziwe i można by ich znaleźć dużo więcej. Tyle że podobny film można by nakręcić w Anglii. Gdyby Jan Pospieszalski przypadkiem był z kamerą w Londynie podczas ubiegłorocznych zamieszek, mielibyśmy teraz niezły pojedynek na „dokumenty”.

Zanim zaczniemy komplikować rzeczy proste, to i owo wyjaśnijmy. „Panorama” to program śledczy, często jadący po bandzie, niestroniący od prowokacji dziennikarskiej, niekiedy naginający fakty do założonych tez i zapewne niebędący w stanie udowodnić swoich racji w sądzie (w ostatnich latach oglądałem kilka wydań o „brudnych sekretach futbolu”, czyli np. o przekrętach podczas handlu piłkarzami w angielskiej piłce i o korupcji w FIFA: szalenie efektownie podane, miały niewiele twardych dowodów). Nie powinno się przypisywać mu standardów, jakie zwykle kojarzymy z dziennikarstwem BBC. Ekipom pracującym dla „Panoramy” niewątpliwie wolno więcej niż reporterom World Service, w polskich telewizjach znajdziemy na pęczki podobnych programów, a przywołany tu już Jan Pospieszalski nie byłby przykładem najbardziej bulwersującym.

Czy to oznacza, że mogę wzruszyć ramionami albo napisać – jak zrobiłem to już przed czterema laty, przy okazji innego materiału BBC o polskim rasizmie – że „przyganiał kocioł garnkowi”? Wypomnieć Anglikom, że niedawny kapitan ich reprezentacji i kadrowicz na Euro John Terry ma sprawę karną w związku z zarzutami o rasizm właśnie? Że Chelsea czy Arsenal mimo wielu wysiłków wciąż nie potrafią wyperswadować swoim kibicom śpiewania „Spurs are on their way to Auschwitz”? Że policja brytyjska prowadziła sprawy przeciwko kilkunastu kibicom Tottenhamu właśnie po tym, jak z niewiarygodnym stężeniem nienawiści potraktowali odpytywanego skądinąd przez „Panoramę” Sola Campbella? Że gdyby puścić w TVP zapis kamer wewnętrznych ze stadionu Portsmouth, z października 2008, pokazujących ludzi śpiewających o angielskim obrońcy jako chorym psychicznie geju-nosicielu wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił, albo wręcz – wybaczcie – o „czarnym chciwcu z tyłkiem do wynajęcia”, to efekt byłby równie porażający, jak kadry z Krakowa, Warszawy czy Łodzi?

A może wystarczyłoby powiedzieć, jak polski minister spraw zagranicznych na Twitterze, że ambasada brytyjska nie odnotowała incydentów rasistowskich w Polsce wobec swoich obywateli w ostatnich osiemnastu miesiącach? Albo zacytować Kostka Geberta, wypowiadającego się dla BBC miesiąc wcześniej, że problem antysemityzmu w naszym kraju wcale nie jest większy niż na zachodzie Europy („W Polsce zawsze chodzę w jarmułce i nie mam kłopotów, a w Paryżu byłem z jej powodu obrażany”)? Przypomnieć, że z kolejnych badań socjologicznych wynika, iż poziom polskiej niechęci do innych nacji systematycznie się zmniejsza? Że przyjeżdżają tu turyści, że policja przygotowuje się do Euro wyłapując bandziorów (czy nie to samo robili i robią przed każdym kolejnym turniejem Brytyjczycy?)

Owszem, mam ogromną ochotę to zrobić – także dlatego, że ja również jestem dumny z faktu, jak w ostatnich latach zmieniła się Polska, jak głęboko i z otwartą przyłbicą dyskutowano w niej np. problem antysemityzmu. Jest tylko jeden szkopuł i napisałem o nim w pierwszych zdaniach: mamy problem z rasizmem wśród kibiców, a wszystkie pokazane przez BBC sceny, nawet jeśli wyrwane z dużo bardziej kolorowego tła, są prawdziwe. Od lat czytam publikowaną na łamach „Nigdy Więcej” rubrykę z mało efektownym tytułem i ponurą zawartością „Monitoring rasizmu i ksenofobii na stadionach i wokół polskiego sportu”. W ostatnim numerze mamy przegląd incydentów od Dundee i Gaziantep (chodzi o mecze wyjazdowe Śląska i Legii), przez Kościerzynę, Częstochowę, Gdynię, Rzeszów, Jasło, Iławę, Nowy Dwór Mazowiecki, Wrocław, Warszawę, Elbląg, Lublin, Olsztyn, Bełchatów, Białystok, Dębicę, Malbork, Lipsko, Szczecin, Adamowice, Toruń, Chorzów, Poznań, po Gorzów Wielkopolski… pięć bitych stron drobnym druczkiem. W tym sensie kluczem do wczorajszego filmu BBC wydaje mi się zdanie wypowiedziane w nim przez Jacka Purskiego podczas szkolenia dla wolontariuszy: „Jeżeli wy nie podejmiecie działania, działanie podejmie dziennikarz, który napisze, że w Polsce są sami rasiści”.

Na mojej półce, oprócz kolejnych numerów „Nigdy więcej”, stoi również broszura wydana przez Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, będąca analizą zachowań prokuratorów wobec zachowań antysemickich. Jej tytuł brzmi: „Przestępstwa nie stwierdzono”, a kluczowym pojęciem jest „znikoma szkodliwość społeczna”. Wściekły jestem, oglądając moje miasto przedstawione jako miasto rasistów, i doskonale rozumiem wszystkich tych, którzy w trosce o dobry wizerunek gospodarza Euro wysyłają teraz sprostowania do BBC. Ale pamiętam również Grzegorza Latę, który mówił po zwolnieniu Leo Beenhakkera, że „podaliśmy sobie ręce jak biali ludzie”, i w gruncie rzeczy czuję ulgę, że „Panorama” nie użyła tego jako kolejnego argumentu.

 

W Onet.pl: więcej o sporze wokół filmu BBC >>

Orfeusz i Eurydyka

To się musiało tak skończyć. Od pierwszej zmarnowanej okazji Mario Gomeza, od pierwszego z wielu pudła Robbena, od pierwszego bloku Ashleya Cole’a. Od wszystkich tych chwil (było ich jeszcze przed przerwą co najmniej kilka), kiedy niepilnowany zawodnik Bayernu wchodził w pole karne Chelsea i miał czas nawet na przyjęcie piłki, a potem posyłał ją w trybuny. A może inaczej i wcześniej: od dymisji Villas-Boasa i powierzenia drużyny facetowi, który być może również zostanie  zwolniony z pracy – jeśli nie jutro, to za kilka dni. Od fantastycznego pościgu w meczu z Napoli na Stamford Bridge (skreśliliśmy ich przecież wszyscy po meczu we Włoszech…), przez niesamowity półfinał, grany w dziesiątkę z Barceloną i tak dalej, i tak dalej.

Wszystkie kluczowe momenty meczu na Allianz Arena obfitowały w ukryte znaczenia, wszystkie układały się w przerażająco logiczną narrację układaną przez wyjątkowo złośliwego scenarzystę (pisałem przed tygodniem o bogu futbolu w kontekście drwin, jakie urządzał sobie z nas podczas ostatniej kolejki Premier League: „W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję”; nie lubię się powtarzać, ale czasami się nie da…). Najlepszy obok Mikela i Czecha w zespole Chelsea Ashley Cole zagapiający się przy golu dla Bayernu (choć Anglika tłumaczy dokonana wcześniej zmiana: Bertranda, który wykonywał kawał dobrej roboty we wspieraniu kolegi z obrony, zastąpił Malouda; zastąpił i nie wrócił we własne pole karne). Schodzący z boiska Müller powtarzający triumfalne gesty Mario Basslera z finału sprzed 13 lat, przegranego ostatecznie z Manchesterem United. Siedemnaście rzutów rożnych Bayernu, a potem ten jeden jedyny dla Chelsea, w przedostatniej minucie meczu. Gol Drogby, którego zabrakło podczas serii rzutów karnych w Moskwie przed czterema laty. Faul tegoż Drogby i karny dla Bayernu. Pudłujący Robben: primo Holender, secundo były piłkarz Chelsea. Tytaniczny wysiłek Niemców, do samego końca próbujących oszukać przeznaczenie i ostatecznie przegrywających, jak Orfeusz w swej walce o uwolnienie Eurydyki. Jeszcze jeden złośliwy uśmiech losu w postaci karnego niewykorzystanego przez Matę. A potem kolejne wielkie interwencje Czecha i decydujący gol człowieka, dla którego być może było to ostatnie kopnięcie piłki w koszulce Chelsea: Didiera Drogby, geniusza i oszusta. Niemiecka drużyna przegrywająca w karnych… Z Anglikami, którzy w karnych wygrywać nie zwykli…

Jest rzeczą oczywistą, że próbuję w tym pisaniu poradzić sobie z pieskim losem kibica Tottenhamu, który w ostatnich sekundach europejskiego sezonu piłki klubowej został pozbawiony prawa gry w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. To też jest element narracji złośliwego scenarzysty: kazać mi teraz przyjmować do wiadomości nieuchronny rozpad drużyny, bo odejście Modricia wydaje się pewne, a odejście Bale’a – wysoce prawdopodobne. Przekreślać sezon, który skończyło się z pięciopunktową przewagą nad Chelsea, z zaledwie punktem straty do Arsenalu… Tylko drużyna, której kibicuję, jest w stanie przegrać wszystko w dniu, w którym nawet nie wychodzi na boisko… Tylko dla drużyny, której kibicuję, dwa najważniejsze wydarzenia w sezonie mogą się wiązać z dymisjami szkoleniowców w innych klubach czy reprezentacjach. Jednak dość o tym teraz, to nie jest wieczór na pisanie o Tottenhamie.

O czym w takim razie? O triumfie Jose Mourinho, bo zwycięstwo w Lidze Mistrzów zapewniła Chelsea jedenastka, w której od pierwszej minuty zagrało – jeśli dobrze liczę, poprawcie mnie, bo ręce mi drżą i fiszki się rozsypują – siedmiu piłkarzy ściągniętych do klubu przez Wyjątkowego (ale też Chelsea grała dziś z Bayernem jak Inter Mourinho z Barceloną przed dwoma laty). O triumfie Roberto di Matteo, nie tylko sportowym przecież, ale także ludzkim. To chyba jest odpowiedni moment, żeby przypomnieć, jak Włoch po kontuzji, która przedwcześnie zakończyła jego piłkarską karierę, przez długie miesiące walczył z depresją. Wspierany przez rodzinę, umiejący postawić na własny rozwój, studia i kursy trenerskie, wyszedł z choroby w wielkim stylu. Ależ odebrał dziś nagrodę…

Ależ nagrodę odebrali dziś piłkarze, z których umiał w ciągu minionych miesięcy zdjąć presję i przekonać, że warto powalczyć ten ostatni raz. Dla di Matteo, wynajętego na pół roku, podobnie jak dla starzejących się, z wygasającymi konraktami (Drogba!) zawodników, była to ostatnia szansa na osiągnięcie czegoś wielkiego – razem i dla każdego z osobna. Od Villas-Boasa słyszeli, że są skończeni i byli coraz częściej sadzani na ławce, dziś znakomici: Cole, Lampard, Drogba… Mający w obronie Luiza i Cahilla, którzy dopiero w tym tygodniu wznowili treningi po miesięcznym leczeniu kontuzji (i niemający zawieszonych Terry’ego i Ivanovicia), ofiarni (w liczeniu zablokowanych strzałów Bayernu zgubiłem się po dziesięciu), skoncentrowani i odporni psychicznie podczas serii rzutów karnych. Mający Czecha w bramce…

Niesamowite to wszystko. Abramowicz ma wreszcie swojego Świętego Graala. Terry i Lampard świętują triumf w Lidze Mistrzów. Schweinsteiger płacze. Ja przypominam sobie po raz nie wiadomo który, jak Balotelli depcze po Parkerze, a potem Defoe nie sięga piłki przed bramką Manchesteru City… Okrutny ten futbol, choć ma swoich bohaterów.

Detronizacja

„Pełen nienajlepszych przeczuć wypowiadam życzenie, aby Kenny Dalglish nigdy nie szedł sam” – pisałem w styczniu 2011, kiedy uważany za zbawcę Szkot wracał na Anfield Road. Dominująca wówczas w angielskich mediach narracja była narracją o powrocie króla, i to o powrocie w godzinie największej potrzeby. Nic to, że Dalglish przestał być menedżerem Liverpoolu 20 lat wcześniej, że jego ostatnia poważna praca zakończyła się zwolnieniem, a przez następne 10 lat, kiedy to i owo się jednak w futbolu zmieniło, nie miał z tym zawodem nic wspólnego. Najważniejsze, że był klubową legendą, człowiekiem, który „ma Liverpool w sercu” i który dla pokolenia dominującego dziś na Fleet Street był idolem z czasów młodości. Chóru dziennikarzy witających go z zachwytem mogliby pozazdrościć Beatlesi w najlepszych latach.

W gruncie rzeczy i ja miałem wszelkie powody, by życzyć mu sukcesu. Ja także pamiętałem go z dzieciństwa, ja także pozostawałem w głębi duszy sentymentalnym chłopcem, układającym po cichu opowieści o powrocie do utraconej Arkadii i „dokończeniu niedokończonych spraw”. Ja także męczyłem się niewymownie, kiedy slogany o wspaniałej tradycji jednego z najwspanialszych klubów świata wypowiadali właściciele z Ameryki, szkoleniowcy z Hiszpanii czy piłkarze z Argentyny. A jednak coś mi nie pozwalało uwierzyć w realizację szczęśliwego scenariusza. Populizm, o który podejrzewałem podejmującego decyzję Johna W. Henry’ego? Zniechęcające przykłady innych „mesjaszy”, wracających po latach na stare śmieci: Keegana i Shearera w Newcastle czy Hoddle’a w Tottenhamie? „Może mój kłopot polega tak naprawdę na tym, że martwię się o wizerunek samego Dalglisha, rzucony na szalę w tak niesprzyjającym momencie i postawiony tym razem nie naprzeciwko drużyny złożonej z oldskulowych Anglików, Walijczyków i Szkotów w stylu Barnesa, Rusha czy Hansena, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, ale gromady młodych multimilionerów z całego świata, którzy może nie wiedzą dobrze, kim byli Bob Paisley czy Joe Fagan? – pisałem wówczas. – Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z zabawnym paradoksem: pozostając sentymentalnym chłopcem i z sentymentalnych powodów stawiam pod znakiem zapytania coś, co innych sentymentalnych chłopców zachwyca…”.

Darujcie obszerne autocytaty. Nie mają dowodzić mojego geniuszu, przeciwnie: mają tłumaczyć, dlaczego w sierpniu 2011 przegiąłem w drugą stronę, wróżąc Liverpoolowi wicemistrzostwo. Bo przecież wtedy, w sierpniu, wszystko wyglądało fantastycznie. Pamiętajmy, że między styczniem a majem 2011 zespół Dalglisha osiągnął formę, która – gdyby nie kiepskie pół sezonu pod Royem Hodgsonem – pozwoliłaby mu grać w Lidze Mistrzów (wśród ogranych wówczas przez Liverpool były, a jakże, najlepsze wtedy w lidze zespoły Chelsea i MU). Pamiętajmy też, że w lecie to on dokonał najgłośniejszych transferów. Piłkarzy już w Premier League sprawdzonych, będących – jak Adam, Downing czy Jose Enrique – podporami swoich poprzednich klubów lub ich wschodzącymi gwiazdami, jak Henderson. Wszyscy wiemy, jak się to skończyło, ale wtedy w sierpniu, nie tylko na mnie robiło to wrażenie.

A jak się skończyło? Kupiony za 20 milionów Downing nie strzelił gola i nie zaliczył asysty w żadnym ligowym meczu, choć walił niemiłosiernie po słupkach czy poprzeczkach. Adam i Henderson grali nierówno, Jose Enrique zgasł… Najdroższy z nich wszystkich Andy Carroll zbyt często się leczył, by móc tak naprawdę zabłysnąć, choć były mecze, w których radził sobie wyśmienicie i jego powołanie do reprezentacji Anglii na Euro wydaje mi się oczywistością. Drużyna wygrywała za rzadko i zdecydowanie za często przegrywała, Anfield przestało być twierdzą… W sumie, jak na 120 wydanych milionów, ósme miejsce w lidze trudno uznać za satysfakcjonujące, nawet jeśli klub wygrał Puchar Ligi i zagrał w finale Pucharu Anglii. Niby za transfery odpowiadał zwolniony już wcześniej Damien Comolli, ale kiedy Francuz odchodził, Dalglish nie zostawił złudzeń: Comolli wydawał pieniądze za jego wiedzą czy wręcz na jego życzenie.

Powód pierwszy detronizacji jest więc trywialny: po takich wydatkach Liverpool powinien bić się o Ligę Mistrzów, a nie tułać się w środku tabeli (powinien też, co tu kryć, grać lepszy futbol – poprawa w porównaniu z czasami Roya Hodgsona była niewielka). Powód drugi to oczywiście afera Suareza, podczas której w obronie niedobrej sprawy Dalglish rzucił na szalę nie tylko swoje dobre imię, ale i dobre imię klubu. „Kampania koszulkowa” (koledzy z drużyny i menedżer nosili T-shirty z hasłami popierającymi oskarżonego o rasizm Urugwajczyka) była błędem, a wygłoszone w porę przeprosiny pozwoliłyby zapewne uniknąć ośmiomeczowej dyskwalifikacji i Liverpool nie traciłby swojego najlepszego piłkarza na jedną piątą sezonu. Nade wszystko jednak: z amerykańskiej perspektywy, z perspektywy ludzi odpowiedzialnych za światowy wizerunek klubu, za wartość jego marki, wplątanie całej drużyny w obronę rasisty (sorry: tak to zostało odebrane) było moralną i piarowską katastrofą.

Rzecz jasna zakochani w „Królu Kennym” angielscy dziennikarze bronią go w tej kwestii, uważając – jak rozumiem – że powinien był otrzymać poradę i wsparcie od kompetentnego w kwestiach medialnej strategii przedstawiciela klubowej hierarchii, a i sami Amerykanie mogli szybciej zareagować. Piszą również, że Dalglish dostał za mało czasu i próbują (robi tak np. Martin Samuel w „Daily Mail”) zasłaniać 37 punktów straty do lidera i 17 punktów straty do czwartego miejsca Pucharem Ligi, skądinąd ledwo wygranym w starciu z pierwszoligowym Cardiff. Chóru zachwyconych nie ma już tylu, co w czasach Beatlesów, ale Dalglish wciąż może liczyć na traktowanie godne, powiedzmy, Paula McCartneya. Alan Hansen mówi nawet, że Szkot stracił pracę, bo był dla Amerykanów „zbyt wielki”. Przecież to jakaś paranoja.

Owszem, „Król Kenny” miał pecha: dyskwalifikacja Suareza, kontuzje Carrolla, Gerarda, a przede wszystkim znakomitego przed rokiem Lucasa, wydatnie zmniejszyły siłę zespołu.  Tu jednak wracamy do punktu wyjścia: po to kupował Adama czy Hendersona (a mógł przecież kupić niemal każdego innego pomocnika z Anglii i z kontynentu…), żeby nie mieć kłopotów w środku pola. Po to nie sprzedawał Maxi Rodrigueza, żeby wystawiać go, kiedy nie szło Downingowi. Po to ściągał Steve’a Clarke’a, żeby mieć się kogo poradzić. Itp., itd. Przy tej skali inwestycji, naprawdę trudno Dalglisha bronić.

Kto zastąpi zdetronizowanego króla? Z medialnych przecieków wysnuć można trzy scenariusze. Pierwszy, z mojej perspektywy niezwykle atrakcyjny, choć – myślę – mało prawdopodobny, to powierzenie legendarnego klubu któremuś z przedstawicieli trenerskiej „nowej fali”: Roberto Martinezowi, Paulowi Lambertowi lub Brendanowi Rodgersowi. Drugi, bardziej realistyczny, to sięgnięcie na półkę z fachowcami typu Martin O’Neill czy zwłaszcza opromieniony tytułem menedżera roku Alan Pardew. Trzeci to poszukiwanie wielkiego nazwiska z kontynentu. Paradoks polega na tym, że mimo kilku chudych lat Liverpool pozostaje śpiącym gigantem, a jego właścicieli stać na płacenie pensji interesującej nawet dla Jose Mourinho. „Wyjątkowy” pewnie skusić się nie da, podobnie jak Jurgen Klopp, ale pozostają jeszcze bezrobotni Andre Villas-Boas czy Rafa Benitez, pod którym drużyna ocierała się przecież o mistrzostwo Anglii i za którym, o dziwo, wielu kibiców zdążyło zatęsknić. Sprawą zupełnie osobną, ale przecież dla funkcjonowania klubu równie ważną, co znalezienie odpowiedniego menedżera, jest wypełnienie dziur po innych zwolnionych: dyrektorze sportowym i szefie P.R, a zapewne także znalezienie dyrektora wykonawczego silniejszego niż Ian Ayre. O sprawie nowego stadionu nie wspomnę, i tak w Liverpoolu mamy dziś jeden wielki plac budowy.

Traktat teologiczny

Pamięć mam dobrą, ale krótką, więc mnie poprawcie, jeśli poniższe zdanie wyda się wam zdaniem nadmiernym: takiego sezonu Premier League dotąd nie przeżywaliśmy.

Nie, z pewnością nie napisałem nadmiernego zdania. Nie pamiętam równie niewiarygodnego finiszu żadnej ligi i żadnego meczu – nie tylko angielskiej ekstraklasy. Zaraz, nie, spokojnie: był finisz rozgrywek w 1989 r., kiedy to Arsenal w ostatniej chwili wyrwał mistrzostwo Liverpoolowi na Anfield Road: zdecydował gol Michaela Thomasa w ostatniej minucie ostatniego meczu ligowego (Liverpool mógł pozwolić sobie na jednobramkową porażkę, przegrał dwoma bramkami), a zwycięstwo to – unieśmiertelnione m.in. w „Futbolowej gorączce” Hornby’ego – oznaczało koniec tłustych lat Liverpoolu, a początek tłustych lat Arsenalu i komercyjnych sukcesów całej angielskiej piłki (czego koniec i początek obserwowaliśmy dzisiaj? czy widzieliśmy właśnie, jak w dramatycznych okolicznościach rodzi się Drużyna, czyli coś, czego nie można kupić choćby i za 930 milionów funtów?). No i był oczywiście finał Ligi Mistrzów w 1999 r., w którym ten drugi klub z Manchesteru sięgnął po zwycięstwo w okolicznościach równie dramatycznych… Co przecież nie odbiera dzisiejszemu triumfowi Manchesteru City miejsca w historii piłki. Każda antologia typu „Pięćdziesiąt najważniejszych meczów” będzie odtąd zawierała spotkanie na Etihad.

Próbuję nie sięgać zbyt łatwo po argumenty metafizyczne, ale podobny przebieg wydarzeń wymagał chyba interwencji jakiegoś Wielkiego Scenarzysty. Inna sprawa, że ów Scenarzysta – bóg futbolu, jeśli już odwołać się wprost do języka religijnego – nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, bo lubi się bawić naszym kosztem. Nie tylko dziś, kiedy dopuścił do błędu bramkarza QPR w pierwszej połowie, a potem strącił piłkę z głowy Joleona Lescotta za jego plecy, prosto pod nogi Djibrila Cisse. Nie tylko dziś, kiedy – nie po raz pierwszy przecież – zaćmił umysł Joeya Bartona, skądinąd dawnego piłkarza MC, i kiedy pozwolił broniącemu się w dziesiątkę QPR wyjść na prowadzenie po fantastycznej główce Jamesa Mackie. Nie tylko dziś, kiedy zdezorganizowany po kontuzji Yaya Toure zespół musiał sięgnąć po piłkarza, który miał już nigdy więcej nie wystąpić w jego barwach – Balotellego (Włoch zastąpił innego zawodnika, który miał już w Manchesterze nie grać – Teveza…). Nie tylko dziś, kiedy gola dającego nadzieję zdobył inny rezerwowy, świetny w pierwszych miesiącach sezonu i zagubiony w kolejnych Dżeko. Nie tylko dziś, kiedy rywale w sposób zaiste zdumiewający rozpoczęli grę po stracie bramki wykopem w aut, zamiast próbą utrzymania piłki choćby przez kilkanaście sekund. Nie tylko dziś, kiedy zapłakani kibice MC wychodzili już ze stadionu, żeby przynajmniej korki zostały im tego dnia oszczędzone…

Także w 91. minucie meczu z Tottenhamem na Etihad, kiedy przy stanie 2:2 Jermain Defoe był o milimetr od zwycięskiej bramki dla Kogutów (pisałem przed paroma dniami o tym, co wydarzyło się później, czyli o faulu Kinga na Balotellim: najlepszy dowód, że pamięć mam dobrą, ale krótką, bo o szansie Defoe’a kompletnie zapomniałem, podobnie jak o tym, że Balotellego za nadepnięcie Parkera nie powinno być wówczas na boisku). I także w końcówce meczu z Sunderlandem, kiedy zdołali zremisować. I w końcówce meczu MU z Evertonem, kiedy piłkarze Alexa Fergusona wypuścili dwubramkowe prowadzenie, a potem Tim Howard zdołał obronić strzał Rio Ferdinanda…

Bóg futbolu bawił się przecież również kosztem kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Tym pierwszym zesłał do bramki WBA Martona Fulopa, który gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League również sobie nie przypominam. Tym drugim przynosił wiadomości o bramkach strzelanych przez piłkarzy WBA. Tak jest: do godziny 16.09 czasu Greenwich Tottenham był na trzecim miejscu i nie musiał myśleć o tym, czyja obrona będzie bardziej zdziesiątkowana podczas finału Ligi Mistrzów w Monachium. O okrucieństwie, z jakim bóg futbolu igrał z nadziejami kibiców i piłkarzy Boltonu (w trakcie dzisiejszego popołudnia Fabrice Muamba napisał na twitterze, że stan jego serca nie pozwala mu oglądać piłki i o niej myśleć) pisał nie będę.

Na bardziej gruntowne podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Teraz powtórzę jednak, że takiego sezonu Premier League dotąd nie oglądaliśmy. Po dawnej Wielkiej Czwórce nie został ślad (Liverpool, mimo wielkich inwestycji, skończył sezon na ósmym miejscu, Chelsea – na szóstym), nowe hierarchie ledwie się stworzyły, a już zostały zburzone , trzech beniaminków się utrzymało, z czego dwóch grając fantastyczny futbol, odrodziło się Newcastle, zgasła Aston Villa, Martinez uratował Wigan, wyniki zdumiewały od pierwszej do trzydziestej ósmej kolejki, rozczarowywali prawie wszyscy (sędziowie!!!), ale prawie wszyscy zdołali zachwycić (nawet zdegradowane Wolves niedawnym comebackiem w meczu ze Swansea, nawet niewiarygodnie słabe Blackburn zwycięstwem na Old Trafford…).

Weźmy taki Manchester United, z rozpiętością formy od 8:2 z Arsenalem do 1:6 z MC, z odniesionymi przy okazji porażkami z Blackburn czy Wigan, oraz wczesnym odpadnięciem z Ligi Mistrzów. Wspomnijmy de Geę, który mistrzowskie aspiracje swojej drużyny postawił pod wielkim znakiem zapytania i który zdołał się pozbierać w sposób imponujący. Czy naprawdę trzeba było powrotu Scholesa z emerytury, żeby zdołali się ogarnąć? Dlaczego nie próbowano kupić Modricia (pytam ze ściśniętym sercem, bo myślę, że tego lata sir Alex już nie odpuści), dlaczego zapomniano o Berbatowie, czy Nani nie rozczarowywał, co by było, gdyby Cleverley i Vidić byli zdrowi albo gdyby Valencia nie ratował drużyny swoimi asystami i dlaczego tego ostatniego zabrakło od pierwszej minuty niedawnego meczu z MC?

Weźmy taki Manchester City z jego wiosennym dołkiem, znaczonym porażką ze Swansea czy remisem z Sunderlandem (przegrać z Arsenalem to jednak żaden wstyd…). Wspomnijmy afery z Tevezem i Balotellim w roli głównej, bramkową eksplozję Dżeko i jego późniejszą, dość nieoczekiwaną odstawkę, przemęczenie Davida Silvy i koncertowe mecze Yayi Toure… Weźmy taki Arsenal, przez parę miesięcy nieprzekonujący i ciągnięty za uszy przez van Persiego, potem cudownie odrodzony (podczas derbów z Tottenhamem, niestety…), a potem na nowo przygaszony (po kontuzji Artety), kolejny raz jednak pozostawiający pytanie o sensowność projektu Wengera bez przesądzającej odpowiedzi. Weźmy taki Tottenham, tak raptownie przebudzony po kiepskim początku dzięki transferom Parkera i Adebayora, tak bliski remisu na Etihad, tak odważnie myślący o mistrzostwie i tak zdemoralizowany później: czy naprawdę bez związku z angielskimi ambicjami Harry’ego Redknappa? O tym, co się stało na White Hart Lane w ciągu paru tygodni przednówka z pewnością napiszę osobno i z pewnością będę próbował zracjonalizować rzeczy, których być może zracjonalizować się nie da – np. tłumaczyć serię fatalnych wyników kontuzjami Lennona czy Kaboula. Będę też wyrzekał na taktyczne decyzje Redknappa, np. wpuszczenie w meczu z AV Parkera zamiast rozebranego już i gotowego do gry Defoe’a: w tamtym meczu – przy znanym już wyniku spotkania Newcastle-MC trzeba było walczyć o zwycięstwo, a nie pilnować remisu, a gospodarze byli wyjątkowo słabi…

No dobra, zostawmy na razie Tottenham (zwłaszcza, że finisz na miejscu czwartym, drugi raz w ciągu trzech lat, jest powyżej oczekiwań większości ekspertów i kibiców) i weźmy taką Chelsea. Zaczynała sezon z największą trenerską gwiazdą poprzedniego sezonu i gwiazdę tę zmarnowała. Z drugiej strony: sama ta gwiazda o mały włos nie zmarnowała sezonu Chelsea. Najpierw nie udało się jej przekonać piłkarzy do swojego pomysłu na grę, potem nie umiała posłuchać piłkarzy, działała może zbyt pochopnie, zrażając do siebie „grupę trzymającą władzę”. Później straciła pracę i, o paradoksie, wielkie odbicie drużyny firmował człowiek, który przed ponad rokiem wyleciał z West Bromwich Albion, bo wyglądało na to, że pod jego rządami ekipa spadnie z ekstraklasy. Bóg futbolu znów złośliwie zatarł ręce: za kiepski na Liverpool Roy Hodgson okazał się idealny dla WBA, za kiepski na WBA Roberto di Matteo okazał się idealny dla Chelsea… Akurat cudowną odmianę tej drużyny chyba rozumiem: kiedy Włoch zastąpił Villas-Boasa, miał umowę tylko do końca sezonu; w gruncie rzeczy zero presji i zero strategii dłuższej niż paromiesięczna. Co zbiegło się z podobną perspektywą starzejących się gwiazd, zwłaszcza Didiera Drogby. Po tym, co spotkało ich z rąk Villas-Boasa seniorzy Chelsea musieli realistycznie ocenić, że tegoroczna szarża w Lidze Mistrzów jest ich ostatnią szansą na zawojowanie tych rozgrywek. I ruszyli do ataku…

Co nas podprowadza pod kolejny wielki scenariusz dla boga futbolu.  W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję.

PS „Przepraszamy, wystąpił błąd, Twojemu blogowi na pewno nic jest”… Znacie ten komunikat tak samo dobrze jak ja. Tak samo jak ja tracicie czas i nerwy na wrzucaniu po raz kolejny tych samych komentarzy. Spieszycie się, żeby być na bieżąco, od razu po meczu, a potem patrzycie, jak wasz komentarz niknie gdzieś w wirtualnej pustce i nie macie pewności: na moment, czy na zawsze.

Wyjaśniam więc: prowadzę bloga jako dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, w ramach jego serwisu internetowego, który na podstawie szerszej umowy „Tygodnika” z Onetem znajduje się na serwerach tego portalu. Od wielu tygodni widzę, że system blogowy Onetu boryka się z problemami technicznymi. Od wielu tygodni, wraz z szefem naszego serwisu – skądinąd również blogerem – próbuję w tej sprawie interweniować. I od wielu tygodni słyszę prośby o cierpliwość: prace trwają, podobno już niedługo będzie lepiej. Jedyne, co mogę zrobić, to przekazać Wam te prośby. Co złego, to nie ja.