Permutacja, to jest to słowo. Lekko zapomniane, bo ostatni raz w szkole byliśmy lata temu, ale idealnie podsumowujące stan naszego życia duchowego, emocjonalnego, intelektualnego i bo ja wiem jakiego jeszcze na kilkadziesiąt godzin przed końcem sezonu. Zasypiamy, przepowiadając sobie wszelkie możliwe kombinacje wyników. Budzimy się, robiąc to samo. W czasie, który wydarza się pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem, wracają do nas te wszystkie momenty, które w geście samoobrony wypieraliśmy ze świadomości, bo gdyby nie nastąpiły, nie musielibyśmy teraz kombinować. Jesteśmy, dajmy na to, kibicami Tottenhamu, i śni się nam ta nieszczęsna spóźniona interwencja Ledleya Kinga w ostatniej minucie meczu na Etihad: gdyby nie faul naszego kapitana i rzut karny, wykorzystany wówczas przez Balotellego, być może wciąż bilibyśmy się o mistrzostwo Anglii, a nie nerwowo oceniali szanse na zwycięstwo z Fulham przy jednoczesnej stracie punktów Arsenalu z West Bromwich, które zapewniłyby prawo gry w Lidze Mistrzów bez liczenia na zwycięstwo Bayernu z Chelsea. (Skądinąd, skoro już przy Kingu jesteśmy: jego wyraźny spadek formy w ostatnich kilku miesiącach został wytłumaczony przez Harry’ego Redknappa: kapitan Tottenhamu, trenujący, jak wiadomo, tylko raz w tygodniu w związku z permanentną kontuzją kolana, zderzył się przypadkowo z rezerwowym bramkarzem, stan kolana się pogorszył i od tej pory King nie jest już sobą. To znaczy owszem: żeby pomóc drużynie, zgłasza gotowość do gry, ale zmniejszył mu się zakres ruchów i tak naprawdę czeka na wakacje, podczas których zapadnie decyzja o kolejnej operacji, dalszej formie rehabilitacji, a może o zakończeniu kariery.)
Albo śni się nam 40. minuta derbów z Arsenalem: główka Sagni, która rozpoczęła pościg Kanonierów. Albo kapitalny gol Jelavicia dla Evertonu, w meczu, w którym Tottenham literalnie zmiażdżył gospodarzy w drugiej połowie. Zdumiewająca porażka u siebie z Norwich: jedyne tak naprawdę spotkanie, po którym mogliśmy mieć zastrzeżenia do formy piłkarzy Redknappa. Wyjazdowa przegrana z QPR – w kolejnym meczu, gdzie było posiadanie piłki, gdzie były szanse na bramkę i gdzie rywal praktycznie nie stwarzał sytuacji, a gola zdobył po fenomenalnym rzucie wolnym…
Mam kontynuować? W snach kibiców MU pojawia się przecież ostatnich kilka minut meczu z Evertonem, o wpadce z Blackburn nie wspominając (na własnym boisku? z murowanym spadkowiczem?! mistrz Anglii?!!). Koszmary fanów Arsenalu zawierają bramki Morrisona, Holta i Hoolahana, Gomeza i di Santo, Taarabta i Diakite. Majaki sympatyków Chelsea mają zbyt wiele składników, żeby je teraz wyliczać, ale wystarczą chyba najświeższe: kiedy ich ikona, legenda, kapitan potyka się na Anfield Road przed golem Hendersona, a wcześniej kilkakrotnie daje sobie założyć siatkę Carrollowi czy Suarezowi.
Oto dlaczego staliśmy się niewolnikami permutacji. Oto dlaczego kibice Manchesteru United modlą się do Marka Hughesa, w końcu przed laty słynnego napastnika tego klubu, później bezceremonialnie zwolnionego przez MC z funkcji menedżera, by jego walczący o utrzymanie Queens Park Rangers przywiózł choć punkt z Etihad. Oto dlaczego nadzieja fanów Arsenalu, a moje największe zmartwienie wiąże się z osobą Martina Jola: czy będzie chciał utrzeć nosa swoim dawnym pracodawcom z White Hart Lane za to, że przed kilkoma laty postąpili z nim w sposób, który angielskie media zestawiały wówczas z czystkami komunistycznych aparatczyków? Oto dlaczego pieszczę w swojej głowie myśl o Royu Hodgsonie, który wygrywając lub przynajmniej remisując z Arsenalem będzie chciał zrekompensować Harry’emu Redknappowi przykrość związaną z niedawnym wyborem Football Assotiation (a dodatkowym argumentem za mobilizacją WBA będzie przecież pożegnanie Hodgsona z The Hawtorns). Oto dlaczego, mający za sobą najfatalniejszą od lat kampanię w lidze kibice Chelsea myślami są w Monachium.
To wciąż może być fantastyczny sezon, powtarzamy sobie wszyscy, niezależnie od tego, czy kibicujemy MU, MC, Arsenalowi, Tottenhamowi, Newcastle czy Chelsea. To może być sezon okropny, powtarzamy sobie również, z poczuciem, że spełnienie jest na wyciągnięcie ręki i tak łatwo może się oddalić. O tym, kto będzie mistrzem Anglii, może zdecydować stosunek bramek. O tym, kto zajmie trzecie miejsce, może zdecydować nie tylko stosunek bramek, ale nawet ich liczba: przecież jeżeli Tottenham zremisuje z Fulham, a Arsenal przegra z WBA jednym golem, to stosunek bramek w przypadku dwóch drużyn z północnego Londynu będzie identyczny. Oczywiście ten ostatni scenariusz może jeszcze być unieważniony przez Newcastle, jeżeli wygra ono z Evertonem na wyjeździe – innymi słowy, każdy klub z trójki Arsenal, Tottenham i Newcastle może zakończyć sezon zarówno na miejscu trzecim, czwartym, jak i piątym. Tottenham może wreszcie przeskoczyć w tabeli Arsenal (co nie udało się od 16 lat, choć dwa lata temu było blisko, a nieświeża lazania sprzed sześciu lat również niekiedy śni się nam po nocach), a Everton może przeskoczyć Liverpool, pod warunkiem jednak, itd., itp.
Tak, wiem. Niczego nie dowiedzieliście się z tego wpisu o lidze angielskiej. Nie postawiłem tu, jak dzisiejszy „Daily Telegraph”, tezy, że droga do mistrzostwa Anglii kosztowała Manchester City prawie miliard funtów. Nie omówiłem newsa „The Sun”, z którego wynika, że nawet mimo wygranej w Monachium Roberto di Matteo nie jest przez Romana Abramowicza brany pod uwagę jako kandydat na menedżera w przyszłym sezonie. Nie rozważałem problemu, jaki stwarza obsada lewej obrony Tottenhamu na ostatni mecz (Assou-Ekotto jest kontuzjowany, Rose – zawieszony za kartkę: jeśli Bale trafi na lewą obronę, a Modrić będzie musiał zejść na lewą pomoc, drużyna straci kilkadziesiąt procent swojej kreatywności i mocy ofensywnej, jeśli w to miejsce zostanie przestawiony któryś ze stoperów, ucierpi gra obronna…). Nie byłem w stanie. Jedyne, co potrafię w ciągu ostatnich dni, to liczyć.
I fantazjować. Fatalny na wyjazdach QPR niespodziewanie obejmuje prowadzenie na Etihad. Rooney strzela na 0:1 na Stadium of Light. Szczęsny w nagłym przypływie brawury wybiega przed pole karne, ale źle ocenia szybkość napastnika WBA, fauluje go i wylatuje z boiska, a wprowadzony przez Wengera Fabiański źle ustawia mur i wyjmuje piłkę z siatki. Young podwyższa na 0:2. Pienaar trafia dla Evertonu. Rooney zdobywa trzeciego gola dla MU. Tottenham nie potrafi strzelić bramki Fulham, ale przy tym, jak rozwija się sytuacja na innych stadionach, nie jest to potrzebne, bo oto WBA niespodziewanie strzela drugiego gola. Scholes i jest 0:4. Żal Boltonu, ale wciąż jest dopiero 45. minuta i wszystko może się jeszcze zmienić.
Zostały trzy doby.