Archiwum autora: michalokonski

Stan podgorączkowy

Permutacja, to jest to słowo. Lekko zapomniane, bo ostatni raz w szkole byliśmy lata temu, ale idealnie podsumowujące stan naszego życia duchowego, emocjonalnego, intelektualnego i bo ja wiem jakiego jeszcze na kilkadziesiąt godzin przed końcem sezonu. Zasypiamy, przepowiadając sobie wszelkie możliwe kombinacje wyników. Budzimy się, robiąc to samo. W czasie, który wydarza się pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem, wracają do nas te wszystkie momenty, które w geście samoobrony wypieraliśmy ze świadomości, bo gdyby nie nastąpiły, nie musielibyśmy teraz kombinować. Jesteśmy, dajmy na to, kibicami Tottenhamu, i śni się nam ta nieszczęsna spóźniona interwencja Ledleya Kinga w ostatniej minucie meczu na Etihad: gdyby nie faul naszego kapitana i rzut karny, wykorzystany wówczas przez Balotellego, być może wciąż bilibyśmy się o mistrzostwo Anglii, a nie nerwowo oceniali szanse na zwycięstwo z Fulham przy jednoczesnej stracie punktów Arsenalu z West Bromwich, które zapewniłyby prawo gry w Lidze Mistrzów bez liczenia na zwycięstwo Bayernu z Chelsea. (Skądinąd, skoro już przy Kingu jesteśmy: jego wyraźny spadek formy w ostatnich kilku miesiącach został wytłumaczony przez Harry’ego Redknappa: kapitan Tottenhamu, trenujący, jak wiadomo, tylko raz w tygodniu w związku z permanentną kontuzją kolana, zderzył się przypadkowo z rezerwowym bramkarzem, stan kolana się pogorszył i od tej pory King nie jest już sobą. To znaczy owszem: żeby pomóc drużynie, zgłasza gotowość do gry, ale zmniejszył mu się zakres ruchów i tak naprawdę czeka na wakacje, podczas których zapadnie decyzja o kolejnej operacji, dalszej formie rehabilitacji, a może o zakończeniu kariery.)

Albo śni się nam 40. minuta derbów z Arsenalem: główka Sagni, która rozpoczęła pościg Kanonierów. Albo kapitalny gol Jelavicia dla Evertonu, w meczu, w którym Tottenham literalnie zmiażdżył gospodarzy w drugiej połowie. Zdumiewająca porażka u siebie z Norwich: jedyne tak naprawdę spotkanie, po którym mogliśmy mieć zastrzeżenia do formy piłkarzy Redknappa. Wyjazdowa przegrana z QPR – w kolejnym meczu, gdzie było posiadanie piłki, gdzie były szanse na bramkę i gdzie rywal praktycznie nie stwarzał sytuacji, a gola zdobył po fenomenalnym rzucie wolnym…

Mam kontynuować? W snach kibiców MU pojawia się przecież ostatnich kilka minut meczu z Evertonem, o wpadce z Blackburn nie wspominając (na własnym boisku? z murowanym spadkowiczem?! mistrz Anglii?!!). Koszmary fanów Arsenalu zawierają bramki Morrisona, Holta i Hoolahana, Gomeza i di Santo, Taarabta i Diakite. Majaki sympatyków Chelsea mają zbyt wiele składników, żeby je teraz wyliczać, ale wystarczą chyba najświeższe: kiedy ich ikona, legenda, kapitan potyka się na Anfield Road przed golem Hendersona, a wcześniej kilkakrotnie daje sobie założyć siatkę Carrollowi czy Suarezowi.

Oto dlaczego staliśmy się niewolnikami permutacji. Oto dlaczego kibice Manchesteru United modlą się do Marka Hughesa, w końcu przed laty słynnego napastnika tego klubu, później bezceremonialnie zwolnionego przez MC z funkcji menedżera, by jego walczący o utrzymanie Queens Park Rangers przywiózł choć punkt z Etihad. Oto dlaczego nadzieja fanów Arsenalu, a moje największe zmartwienie wiąże się z osobą Martina Jola: czy będzie chciał utrzeć nosa swoim dawnym pracodawcom z White Hart Lane za to, że przed kilkoma laty postąpili z nim w sposób, który angielskie media zestawiały wówczas z czystkami komunistycznych aparatczyków? Oto dlaczego pieszczę w swojej głowie myśl o Royu Hodgsonie, który wygrywając lub przynajmniej remisując z Arsenalem będzie chciał zrekompensować Harry’emu Redknappowi przykrość związaną z niedawnym wyborem Football Assotiation (a dodatkowym argumentem za mobilizacją WBA będzie przecież pożegnanie Hodgsona z The Hawtorns). Oto dlaczego, mający za sobą najfatalniejszą od lat kampanię w lidze kibice Chelsea myślami są w Monachium.

To wciąż może być fantastyczny sezon, powtarzamy sobie wszyscy, niezależnie od tego, czy kibicujemy MU, MC, Arsenalowi, Tottenhamowi, Newcastle czy Chelsea. To może być sezon okropny, powtarzamy sobie również, z poczuciem, że spełnienie jest na wyciągnięcie ręki i tak łatwo może się oddalić. O tym, kto będzie mistrzem Anglii, może zdecydować stosunek bramek. O tym, kto zajmie trzecie miejsce, może zdecydować nie tylko stosunek bramek, ale nawet ich liczba: przecież jeżeli Tottenham zremisuje z Fulham, a Arsenal przegra z WBA jednym golem, to stosunek bramek w przypadku dwóch drużyn z północnego Londynu będzie identyczny. Oczywiście ten ostatni scenariusz może jeszcze być unieważniony przez Newcastle, jeżeli wygra ono z Evertonem na wyjeździe – innymi słowy, każdy klub z trójki Arsenal, Tottenham i Newcastle może zakończyć sezon zarówno na miejscu trzecim, czwartym, jak i piątym. Tottenham może wreszcie przeskoczyć w tabeli Arsenal (co nie udało się od 16 lat, choć dwa lata temu było blisko, a nieświeża lazania sprzed sześciu lat również niekiedy śni się nam po nocach), a Everton może przeskoczyć Liverpool, pod warunkiem jednak, itd., itp.

Tak, wiem. Niczego nie dowiedzieliście się z tego wpisu o lidze angielskiej. Nie postawiłem tu, jak dzisiejszy „Daily Telegraph”, tezy, że droga do mistrzostwa Anglii kosztowała Manchester City prawie miliard funtów. Nie omówiłem newsa „The Sun”, z którego wynika, że nawet mimo wygranej w Monachium Roberto di Matteo nie jest przez Romana Abramowicza brany pod uwagę jako kandydat na menedżera w przyszłym sezonie. Nie rozważałem problemu, jaki stwarza obsada lewej obrony Tottenhamu na ostatni mecz (Assou-Ekotto jest kontuzjowany, Rose – zawieszony za kartkę: jeśli Bale trafi na lewą obronę, a Modrić będzie musiał zejść na lewą pomoc, drużyna straci kilkadziesiąt procent swojej kreatywności i mocy ofensywnej, jeśli w to miejsce zostanie przestawiony któryś ze stoperów, ucierpi gra obronna…). Nie byłem w stanie. Jedyne, co potrafię w ciągu ostatnich dni, to liczyć.

I fantazjować. Fatalny na wyjazdach QPR niespodziewanie obejmuje prowadzenie na Etihad. Rooney strzela na 0:1 na Stadium of Light. Szczęsny w nagłym przypływie brawury wybiega przed pole karne, ale źle ocenia szybkość napastnika WBA, fauluje go i wylatuje z boiska, a wprowadzony przez Wengera Fabiański źle ustawia mur i wyjmuje piłkę z siatki. Young podwyższa na 0:2. Pienaar trafia dla Evertonu. Rooney zdobywa trzeciego gola dla MU. Tottenham nie potrafi strzelić bramki Fulham, ale przy tym, jak rozwija się sytuacja na innych stadionach, nie jest to potrzebne, bo oto WBA niespodziewanie strzela drugiego gola. Scholes i jest 0:4. Żal Boltonu, ale wciąż jest dopiero 45. minuta i wszystko może się jeszcze zmienić.

Zostały trzy doby.

Przedostatnia niedziela

Niech mi wybaczą kibice Chelsea (ale też: MU, MC, Arsenalu czy Tottenhamu…), bo ten ogromniaście wielki wpis muszę zacząć od pytania, dlaczego Puchar Anglii tak dramatycznie stracił na znaczeniu. Na temat despektu, jaki spotkał najstarsze rozgrywki piłkarskie świata, napisano w ostatnich dniach  sporo, koncentrując się jednak głównie na fakcie zorganizowania ich finału jeszcze przed zakończeniem sezonu ligowego, kiedy uwaga większości widzów skupiona jest bardziej na tym, kto zostanie mistrzem, kto zagra w Lidze Mistrzów, kto spadnie itd. Sam mam poczucie, że zaczynając od meczu na Wembley występek tego bloga składa hołd cnocie, byle szybciej przejść do tego, co z mojej (naszej) perspektywy najważniejsze: kwestii pierwszej czwórki w ligowej tabeli.

Nie znaczy to oczywiście, że nie byłem poruszony, słuchając „Abide with me” albo obserwując kapitanów Chelsea i Liverpoolu przedstawiających swoje drużyny gościowi honorowemu finału, Jimmy’emu Armfieldowi (byłem poruszony tym bardziej, że po raz pierwszy finał FA Cup oglądał ze mną mój starszy syn, dzięki czemu wszystkie rytuały objaśniane mu rytuały zyskały dla mnie nieoczekiwaną świeżość). Nie kwestionuję także, że dla takiego Kenny’ego Dalglisha (z Harrym Redknappem skądinąd byłoby pewnie podobnie) był to najważniejszy dzień w roku, no ale wiadomo: Kenny czy Harry to relikty innej epoki. Owszem, Drogba uwielbia Wembley, owszem, Terry czy Lampard znają historię tych rozgrywek i swojego klubu, a i Roberto di Matteo wygrywał dwukrotnie Puchar Anglii jako piłkarz (raz zresztą strzelając na tym stadionie gola), ale nie oszukujmy się: priorytetem dla trenera Chelsea i jego starej gwardii jest Liga Mistrzów. Podejrzewam nawet, że wczorajszy skład londyńczyków wydawał się mocny jedynie dlatego, że część z tych piłkarzy i tak nie zagra w Monachium, zawieszona za kartki.

O samym finale Pucharu Anglii nie ma się co rozpisywać, zwłaszcza że sędziowie nie pomylili się podczas oceny, czy po uderzeniu przez Carrolla piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową. Przed meczem wydawało się, że Dalglish kombinował dobrze: że ustawienie za Suarezem szybkich Bellamy’ego, Downinga i Gerrarda pozwoli rozmontować wolną obronę Chelsea. Nic podobnego się nie stało, ale moim zdaniem dlatego, że po serii błędów Spearinga, Skrtela i Reiny Ramires (skądinąd: świetny sezon tego piłkarza…) strzelił gola dla Chelsea – w zasadzie w pierwszej interesującej akcji meczu przypominającego wcześniej spotkanie dwóch ostrożnie obwąchujących się psów. Liverpool musiał zmienić taktykę i kiedy zaczął grać dwójką napastników przestał być tłem dla rywala, a prawdziwym przełomem było pojawienie się na boisku Andy’ego Carrolla. Czy Dalglish popełnił błąd, nie wystawiając Anglika od pierwszej minuty? Wiem, że wydarzenia ostatniej półgodziny skłaniają do odpowiedzi pozytywnej, pamiętajmy jednak: to był mecz finałowy, w którym pierwotna taktyka Liverpoolu podporządkowana była przede wszystkim zabezpieczaniu tyłów. Gdyby nie kontra Chelsea i gol Ramiresa, gdyby w meczu dłużej utrzymywał się wynik remisowy, być może Suarez znalazłby w którymś momencie trochę miejsca na wymanewrowanie Terry’ego. Carroll wchodził przy stanie 2:0, kiedy jedni byli już nastawieni na bronienie, drudzy zaś na gonienie wyniku: od pierwszej minuty wcale nie musiał być aż tak groźny.

Co powiedziawszy, w poczuciu spełnionej powinności zapominam o Pucharze Anglii do stycznia, kiedy to dzięki występom zespołów amatorskich w trzeciej rundzie, dostarcza mi on największych emocji. Liga: tu się toczy prawdziwa gra. Tytuł, awans do Ligi Mistrzów i utrzymanie. Oraz – jak w przypadku takiego West Bromwich dziś czy Norwich wczoraj – własne dobre imię. Piłkarze Hodgsona i Lamberta (jasny punkt na firmamencie trenerskim, obok Pardew i Rogersa) osiągnęli przecież w tym sezonie nie tylko to, co mieli osiągnąć, ale dużo więcej. Teoretycznie mogli już myśleć o wakacjach, a do ostatnich chwil walczyli o wynik w meczach, w których decydowała się kwestia trzeciego miejsca i ligowego bytu ich rywali. Mam, oczywiście, wielką nadzieję, że Roy Hodgson wyrządzi przysługę pokonanemu w wyścigu o posadę selekcjonera Anglików Harry’emu Redknappowi i za tydzień urwie punkty również Kanonierom…

Co tu gadać, nieprawdopodobny sezon. Kiedy wreszcie się skończy, trzeba będzie postawić pytanie nie tylko o marne sędziowanie, ale także o to, dlaczego w tak wielu klubach kompletnie posypała się praca z obrońcami i co spowodowało, że menedżerowie MU czy Arsenalu nie zapanowali nad chaosem w końcówkach spotkań z Evertonem czy Norwich. Skąd niewiarygodne wpadki drużyn z czołówki: MC z Sunderlandem, MU z Blackburn i Wigan, Arsenalu i Tottenhamu z Norwich i QPR (a Kanonierów także z Wigan…), Chelsea z Aston Villą itd., itp. Michael Cox ćwierknął dziś na twitterze, że MC i MU nie zasługują na mistrzostwo, a Arsenal i Tottenham na Ligę Mistrzów – i coś w tym jest, może wyjąwszy fakt, że Manchester City dowiódł swojej wyższości w bezpośrednich pojedynkach z MU (ale też potrafił, w rozstrzygającym momencie, wygrać z Newcastle…). Wiem, że zaledwie miesiąc temu ogłaszałem klapę mistrzowskich aspiracji drużyny Manciniego i że został jej jeszcze ten jeden ostatni krok za tydzień, a Alex Ferguson już rozpoczął swoje mind games, przypominając, jak nieetycznie sąsiedzi pozbyli się obecnego menedżera QPR (to z walczącym o utrzymanie klubem Marka Hughesa MC zagra w przyszły weekend…), ale dziś – co również przyznał sir Alex – to oni obiema rękami ściskają puchar za zwycięstwo w Premier League.

Niesamowity ten Yaya Toure, prawda? Kiedy Tevez czy Balotelli stroili fochy, kiedy przygasł Silva, to on – wraz z Kompanym, Barrym czy Hartem – wziął na siebie odpowiedzialność za losy manchesterskiego wyścigu. To zaiste paradoksalne: kiedy dziś patrzę wstecz na cały sezon, widzę że właśnie ci zawodnicy, bardziej niż supersnajperzy, zaprowadzili City aż tak daleko. Ileż to razy dzięki ich heroizmowi zespół nie tracił bramki albo tracił o jedną mniej niż przeciwnik. A dziś jeszcze najważniejszy z nich zapewnił gole… Manciniego trzeba pochwalić za znakomitą zmianę: de Jong za Nasriego to nie był ruch defensywny, przeciwnie: uwolniony przez Holendra od zadań przed własną linią obrony Yaya Toure mógł wreszcie ruszyć do przodu. W wybieraniu piłkarza roku też mieliśmy niejeden zwrot akcji (David Silva długo nie miał sobie równych), a Robin van Persie dołożył wczoraj kolejne dwie bramki, ale z pewnością można powiedzieć, że pomocnik MC zmieściłby się na pudle.

W kwestii sezonu Tottenhamu, jak w kwestii jego dzisiejszego meczu z AV, szklanka pozostaje w połowie pełna. Jest (i – tfu, odpukać – powinno być) czwarte miejsce, ale przecież mogłoby być trzecie. Jest remis, wywalczony w dziesiątkę, po odrobieniu jednobramkowej straty, ale w meczu, podczas którego rywal niemal nie zagroził bramce Friedela, a gola zdobył fuksem, po potężnym rykoszecie; i w którym piłkarze Redknappa nawet grając w osłabieniu mieli miażdżącą przewagę. Weźmy statystyki: posiadanie piłki 37,2-62,7 proc., strzały 2-14, podania 291-491, rogów Tottenham bił ze 20… Jak to często w przypadku mojej drużyny: dobra gra, fajne akcje do linii pola karnego i brak wykończenia. Szkoda, że wpadł gol dla gospodarzy, bo w szybkim ataku z Lennonem i Bale’m grałoby się o wiele łatwiej niż goniąc wynik w ataku pozycyjnym. I szkoda, że kiedy drużyna była w gazie, a z Newcastle dochodziły wieści o prowadzeniu MC, Redknapp nie zdecydował się na wpuszczenie (rozebranego już i stojącego przy linii) Jermaina Defoe, a potem zdjął jeszcze van der Vaarta i wprowadził w jego miejsce Parkera. W końcu tak czy inaczej ostatni mecz wygrać trzeba, stosunek bramek jest lepszy niż Newcastle, a walka toczyła się o miejsce trzecie. Ktokolwiek skończy na czwartym, dobrym występem w Monachium Chelsea może odebrać mu Ligę Mistrzów. A wtedy szklanka okaże się boleśnie pusta.

PS Ćwierknąłem w trakcie meczu Arsenalu z Norwich, że niesamowita pewność siebie wyniosła Wojciecha Szczęsnego tam, gdzie jest, i żeby pójść wyżej, potrzebuje pokory. Czuję, że zdanie powinienem rozwinąć, ale może zrobię to jakoś bliżej Euro. W największym skrócie: podziwiam Polaka za to, jak się odnalazł na boiskach Premier League, jak od pierwszego meczu wrzeszczał na starszych i utytułowanych kolegów, jak z tego głównie powodu przeskoczył w klubowej hierarchii lepiej wyszkolonego technicznie, ale słabszego psychicznie Fabiańskiego. Szczęsny nie pęka, wierzy w siebie, uwielbia rywalizować, i wszystko to są niezbędne składniki przepisu na wielkiego zawodnika. Kłopot w tym, że czasem czuje się zbyt pewny. Pamiętam mecz z Tottenhamem, sprzed roku, kiedy wsławił się dwoma ostrymi wejściami w bohatera chwili, Garetha Bale’a (a sławę mołojecką powiększył puszczonym okiem do obrońców):  kilkanaście minut później spróbował powtórzyć sztuczkę z Aaronem Lennonem i dał Tottenhamowi karnego. Wrócę do tematu, jako się rzekło…

Wieża Babel

No to teraz trzeba tylko wygrać z Newcastle i QPR. Tylko? Są tacy, którzy mówili przed meczem, że United przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Czy powtórzyliby swoją teorię teraz, w oparciu o to, jak zagrały obie drużyny w poniedziałkowy wieczór? Jasne: ten sezon, jak żaden w historii Premier League, obfitował w niewiarygodne zwroty akcji (sam przed miesiącem w sposób niezwykle przekonujący uzasadniałem, dlaczego piłkarze Manciniego nie sięgną po tytuł…), ale dziś wypada przyznać: jest w Manchesterze klub prezentujący mistrzowską formę. I nie jest to klub Alexa Fergusona.

To nie była tylko kwestia ostrożnej taktyki (z ukrytym założeniem gry na remis) czy doboru ludzi odpowiedzialnych za jej realizację: czemu Nani, a nie Valencia, dlaczego Park zamiast Welbecka lub zamiast Giggsa, jeśli już menedżer MU nie chciał zrezygnować ze sprawdzonego tylekroć w meczach o wielką stawkę Koreańczyka… To była także kwestia wyraźnego zmęczenia, dekoncentracji i prostych błędów – przydarzających się nawet Rooneyowi (a pamiętacie fatalne dośrodkowanie przez nikogo nieatakowanego Jonesa?). Może także kwestia pecha: generalnie bardzo dobry w tym roku Evans nie mógł wystąpić z powodu kontuzji, jego miejsce zajął niegrający od dwóch miesięcy Smalling, no i ten właśnie zawodnik zagapił się przy kryciu Kompany’ego w 46. minucie. Szybkość, siła, świetne odnajdywanie miejsca między liniami MU przez Nasriego i Silvę, rozciąganie defensywy mistrzów Anglii przez pracowitych Teveza i Aguero, Zabaleta wykorzystujący hektary wolnego pola, zostawianego po lewej stronie MU przez schodzącego do środka Giggsa – dużo atutów było dziś po stronie MC.

Zaiste: gospodarze musieli ten mecz wygrać. Ale wygrać chcieli, i wiedzieli, jak to zrobić. Trudno o większy kontrast, niż ten między nieruchawymi Scholesem i Carrickiem w drugiej linii MU a Yaya Toure, z łatwością stającym za tamtych dwóch w pomocy MC. Trudno o lepszy sposób na pokazanie krytykom, na co naprawdę ich stać, niż ten, który wybrali Samir Nasri czy Carlos Tevez. Wszyscy: od Aguero po mającego być podobno najsłabszym ogniwem w zespole gospodarzy Clichy’ego, mają swój udział w tym zwycięstwie; wszyscy poza Hartem, bo goście nie oddali na jego bramkę ani jednego celnego strzału.

Myślałem przed spotkaniem o tym, jak długo jeszcze Alex Ferguson będzie potrafił powstrzymywać „hałaśliwych sąsiadów”. Przy wszystkich jakże słusznych uwagach krytycznych na temat kosmicznych pieniędzy wpompowanych przez szejków w Manchester City, wypada zauważyć, że są to pieniądze inwestowane o niebo rozsądniej niż, powiedzmy, przez Abramowicza w Chelsea. Klub buduje supernowoczesny ośrodek treningowy, ma fachowców w zarządzie i na zapleczu pierwszej drużyny, właściciele trzymają się tego samego menedżera już dwa i pół roku, i nawet w ciągu ostatnich kilku dni potrafili wytworzyć wokół niego atmosferę względnego komfortu. Klocek do klocka, ta wielojęzyczna wieża Babel (arabscy właściciele, włoski menedżer, napastnicy z Argentyny, klub z Anglii itd.) robi się coraz wyższa: przed rokiem awans do Ligi Mistrzów, teraz co najmniej drugie miejsce… Jeśli zdobędą mistrzostwo Anglii, oznaczać to będzie przełom nie tylko psychologiczny. Za rok, z jeszcze mocniejszym składem… no dobra, nie chcę się zagalopować po raz kolejny, bo naprawdę wcześniej trzeba wygrać z Newcastle.

Być może więc rację mieli ci, co mówili, że MU przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Być może będziemy jeszcze mówić o kunszcie szkockiego menedżera, który sięgnął po tytuł nawet w czasie tak gruntownej przebudowy drużyny. Na razie jednak widzimy jego poszarzałą twarz i po raz kolejny opędzamy się od wrażenia, jakby projekt Fergusona z wolna, ale w sposób nieodwracalny, wytracał impet. Przegrane dwa finały Ligi Mistrzów i przedwczesne odpadnięcie z tych rozgrywek w bieżącym sezonie, straszliwe baty od MC na Old Trafford, wypuszczona w końcówce meczu z Evertonem dwubramkowa przewaga, a dziś bolesne wrażenie, że cechy, którymi zwykle opisuje się jego zespół: determinacja, zaangażowanie, waleczność itd., zostały przejęte przez rywala…

Jak budowano Manchester City? “Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej,
rzekli: Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba”. Po awanturach z Tevezem czy Balotellim wydawało się, że ktoś pomieszał im języki, ale dali sobie radę.

Zostały jeszcze dwa piętra.

Hodgson: wiele hałasu o nic

Przygotujcie się na burzę, jeśli nie teraz, to z pewnością po mistrzostwach Europy. Roy Hodgson, nie Harry Redknapp i nie Alan Pardew. Roy Hodgson, nie Pep Guardiola, Jose Mourinho czy Arsene Wenger. I nie Stuart Pearce, rzecz jasna. FA zdecydowała, że posadę trenera reprezentacji zaproponuje menedżerowi West Bromwich Albion; człowiekowi, który stosunkowo niedawno poniósł spektakularną porażkę w Liverpoolu, ale który później zapewnił West Bromwich dwa kolejne utrzymania w lidze, a wcześniej to samo zrobił z Fulham, z którym zaliczył również pucharową przygodę życia. Jego kariera trenerska jest oczywiście dużo bogatsza niż tych kilkadziesiąt miesięcy: zaczyna się w połowie lat 70. w Szwecji, jednym z przystanków jest Mediolan, gdzie Hodgson trafia z Interem do finału Pucharu UEFA, ale w kontekście dzisiejszej decyzji kluczowe jest doświadczenie i względne sukcesy podczas pracy z kilkoma reprezentacjami.

To ono zapewne przeważyło, kiedy działacze FA porównywali Hodgsona z Redknappem: menedżer WBA był już na mistrzostwach świata ze Szwajcarami (na mundialu w USA poszło mu całkiem nieźle, jak na możliwości tego małego kraju: wyszedł z grupy) i wywalczył z nimi awans na mistrzostwa Europy. Wie, czym się różni bycie z piłkarzami dzień w dzień przez dziesięć miesięcy od oglądania ich przez paręnaście dni w roku; wie także, jak to jest być z nimi podczas wielkiego turnieju.

Był zapewne również drugi argument: finansowy. Kontrakt Hodgsona w West Bromwich dobiega końca – nie trzeba więc będzie płacić klubowi potężnej rekompensaty, co z pewnością miałoby miejsce w przypadku Tottenhamu i Redknappa. Wiem, że ta kupiecka strategia jest ostatnią rzeczą, z jaką kojarzy się dumny Albion, ale bądźmy szczerzy: dumny Albion przynajmniej od czasu powieści Le Carrego to nie jest kategoria, którą powinniśmy traktować serio. Gdybyż zresztą autor „Ze śmiertelnego zimna” opisywał nie działania wywiadu, a federacji piłkarskiej… ech, to byłby dopiero Cyrk.

Czy cyrk porównywalny z tym, który w ostatnich miesiącach był udziałem Harry’ego Redknappa i Tottenhamu? W lutym menedżer Londyńczyków wydawał się pewnym kandydatem do przejęcia reprezentacji: głośno popierali go piłkarze, ciepło mówili o nim dziennikarze. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że Redknapp nie cieszy się względami władz angielskiej piłki (z Trevorem Brookingiem skonfliktował się w West Hamie), no i trzeba przyznać, że w tzw. międzyczasie FA dostała do rąk mocne argumenty. Dwa miesące temu niewybranie Redknappa skończyłoby się medialnym linczem, dziś – po spektakularnym załamaniu formy Tottenhamu – przyjmowane jest co najwyżej wzruszeniem ramion, jeśli nie ulgą… Nie dowiemy się, oczywiście, czy decyzja FA byłaby podobna, gdyby Koguty nadal biły się o mistrzostwo i Puchar Anglii. Z drugiej strony: czy dwa nieudane miesiące mogą przekreślić wcześniejsze pasmo sukcesów, w lidze, w pucharach, a także w Lidze Mistrzów?

Nazwano już wybór Hodgsona „konserwatywnym”, nazwano „bezpiecznym”, co w gruncie rzeczy oznacza: średnim. Problem w tym, że rezygnując z walki o kolejnego wybitnego szkoleniowca z kontynentu i deklarując, że sięgną po Anglika, działacze federacji z góry skazali się na taki wybór i jeśli czegoś można żałować, to tego, że nie starczyło im odwagi na powierzenie kadry Stuartowi Pearce’owi (zrobią to wreszcie po nieudanym Euro?).

Nie odmawiam Hodgsonowi wiedzy i doświadczenia, ale myślę, że dla oceny szans jego reprezentacji kluczowy okaże się epizod liverpoolski. Przecież nie wiedzy i doświadczenia zabrakło na Anfield dawnemu trenerowi Fulham, tylko umiejętności znalezienia wspólnego języka z grupą lekko przechodzonych, ale jednak supergwiazd angielskiego futbolu. Można i trzeba krytykować taktyczne kompetencje Harry’ego Redknappa (a Hodgson to niby lepszy?), ale trudno zaprzeczyć, że z piłkarzami potrafi się dogadywać; że wytwarza świetną atmosferę, że motywuje i porywa. Wiele razy słyszałem, jak reprezentanci Anglii mówili o presji, pętającej im nogi w tunelu Wembley – jeśli w takich sytuacjach ktoś potrafiłby im pomóc, to menedżer Tottenhamu.

Anglicy przyjadą więc do Krakowa ze średnim selekcjonerem. Inna sprawa, że poza bramkarzem, może lewym obrońcą i zdyskwalifikowanym na dwa pierwsze mecze napastnikiem, oni sami są średni. Czy ktoś poza Wyspami serio uważa, że obecne pokolenie angielskich piłkarzy może osiągnąć na mistrzostwach Europy coś więcej niż wyjście z grupy?

PS O lidze jutro. Czyli dzisiaj.

Guardiola, czyli klasa

1. Dla mojego pokolenia, wczesnych roczników 70., to była najwspanialsza drużyna w historii piłki nożnej. Dwunastu apostołów Ajaxu głosiło swoją dobrą nowinę akurat wtedy, gdy przychodziliśmy na świat, o 10 lat wcześniejszą historię Realu Puskasa i di Stefano poznawaliśmy z wyblakłych książeczek, zarysowanych kolorowymi kredkami przez naszych ojców i wujów, a zespoły, których wzrost i zmierzch obserwowaliśmy już na własne oczy: Milan Sacchiego, a potem Capello, Bayern Hitzfelda, MU Fergusona (ten z końca lat 90.), Ajax van Gaala, także Barcelona Cruyffa, nie sięgnęły jednak tego poziomu.

2. To była najwspanialsza drużyna w historii piłki nożnej nie tylko dlatego, że do minionego tygodnia wydawała się niepokonana. Że grała najpiękniej. Że jej styl – którego słowem-kluczem było posiadanie piłki, ale także niestrudzona walka o odbiór po stracie, a którego symbolem była ćwiczona do znudzenia na treningach gra „w dziada” – wydawał się unikalny, zaś taktyka, ewoluująca stopniowo w stronę trójki obrońców, w tym jednego przekwalifikowanego z linii pomocy (zdarzały się mecze, w których w pierwszym składzie nie wychodził ani jeden nominalny stoper) – nowatorska. To była najwspanialsza drużyna w historii piłki nożnej także dlatego, że budowano ją niemal od podstaw we własnej szkółce i że robił to szkoleniowiec, który był krwią z jej krwi i kością z jej kości: zaczynał tu przecież jako chłopiec do podawania piłek… Trudno zresztą nie podziwiać konsekwencji klubu, który następcą Guardioli ogłasza jego dotychczasowego asystenta Tito Vilanovę, również w przeszłości wychowanka, choć o nieporównywalnie mniejszych sukcesach.

3. To jest jeden z najciekawszych momentów w historii futbolu ostatnich lat. Co stanie się z „małymi wielkimi ludźmi”, jak nazwał ich kiedyś w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk, bez Guardioli? Oglądałem jego pożegnalną konferencję prasową: uczestniczący w niej piłkarze wyglądali na przytłoczonych nagłym osieroceniem, załamany Messi nie był w stanie stanąć przed dziennikarzami… Geniusz trenera czy genius loci: co okaże się rozstrzygające, nie będę ryzykował odpowiedzi.

4. Spróbuję jednak odpowiedzieć na inne pytanie: co stanie się z tym niewiarygodnie utalentowanym szkoleniowcem? Pójdzie do Chelsea? Do Manchesteru City? Zostawmy na boku kwestię, czy jego przepis na sukces wiąże się z katalońskim mikroklimatem, czy będzie się dał zastosować w kulturze innego klubu (zwłaszcza angielskiego) – na mój nos Guardiola nie będzie się spieszył z podjęciem decyzji, nawet kuszony niewyobrażalnie wysokimi kontraktami. Scenariusz rocznego urlopu, wyciszenia, podróży dookoła świata itd. wydaje się realniejszy niż błyskawiczna przesiadka z jednej karuzeli na drugą – zwłaszcza w kontekście jego słów na konferencji prasowej, że od miesięcy czuł się wypalony i że o swoim odejściu powiedział Sandro Rosselowi już na początku sezonu. Jak mówił o nim Xavi: „Jeśli Pep chciałby być muzykiem, byłby dobrym muzykiem. Jeśli chciałby być psychologiem, byłby dobrym psychologiem. Chce, żeby wszystko było doskonałe. Wymaga od siebie strasznie dużo…”. „Cztery lata trenowania Barcelony to wieczność…”, „życie nie kończy się na piłce…” – to już cytaty z dzisiejszej konferencji Guardioli, a dodajmy do tego wcześniejsze żarty (?) o traceniu na wadze i łysieniu: Guardiola-profesjonalista, Guardiola-obsesjonat szczegółu, Guardiola-innowator był zmęczony.

5. Z pewnością styl, w jakim toczyła się rywalizacja z Realem Mourinho, musiał zwiększać poczucie zmęczenia futbolem (o tym zresztą również mówił) – podobnie jak choroby i operacje Abidala i Vilanovy musiały przywracać hierarchię ważności spraw. Z pewnością skala rewolucji, której wymaga np. Chelsea, woła o świeżość i pasję. W Barcelonie, w gruncie rzeczy, Guardiola rewolucjonistą być nie musiał – choć zrobił także rzeczy rewolucyjne, np. zmieniając Messiemu pozycję na boisku.

6. Padło tu nazwisko Mourinho, ale równie dobrze mogłyby paść inne: słynnych, utalentowanych i utytułowanych szkoleniowców, którzy w momencie porażki zachowywali się okropnie. Guardiola inaczej: kiedy przegrywał, pokazywał klasę. Dzisiejsza decyzja jest tego kolejnym dowodem.

7. Zostają wspomnienia. 4:0 z Wisłą. 6:2 z Realem na Bernabeu i 5:0 na Camp Nou. Gol Iniesty na Stamford Bridge. Dwa finały z Manchesterem United, ten sprzed trzech lat (pamiętacie historię motywacyjnego wideo, pokazanego przez Guardiolę piłkarzom przed meczem?) i ten sprzed roku, pojedynki z Arsenalem wreszcie. Sześć pucharów w jednym sezonie. Będzie co oglądać dziś wieczorem przy kieliszku priorat…

Zepsuli mi narrację

Zepsuli mi narrację. Najpierw wczoraj, bo przecież to miało być starcie Realu z Barceloną. Potem dzisiaj, bo przecież to miało być ostatnie starcie Chelsea Mourinho z jego Realem (za rok drużyna z Londynu nie będzie już miała tak silnego piętna Portugalczyka). W obu przypadkach zmęczenie po Gran Derbi rzucało się w oczy… W obu przypadkach szybko strzelone dwie bramki nie wystarczyły. Ba, Barcelona nie dała rady, mimo iż przez 50 minut grała w przewadze i mimo iż przez ponad godzinę na środku obrony Chelsea grał Bosingwa…

Z pewnością finał Chelsea-Bayern nie jest tym, który porusza wyobraźnię mas – także w świetle osłabień obu drużyn, spowodowanych kartkami (finał bez Terry’ego: trudno nie żałować, mając w pamięci wydarzenia z Moskwy, ale też kapitan Chelsea zachował się wczoraj idiotycznie…). Co charakterystyczne: kluby z Londynu i Monachium nie walczą już o mistrzostwo w swoim kraju (Real i Barcelona do soboty walczyły…). A w przypadku Chelsea mamy do czynienia z powtórką z historii w tym sensie, że do finału Ligi Mistrzów wprowadzają ją trenerzy dość w sumie anonimowi. Jasne: di Matteo był świetnym piłkarzem, ale jako szkoleniowiec został zwolniony z WBA, którego omal nie spuścił do Championship; o Awrama Granta przez lata się tu spieraliśmy. Czy Włoch dostanie szansę od Abramowicza, czy przeciwnie: rosyjski właściciel będzie chciał ściągnąć do klubu jakąś trenerską megagwiazdę? Guardiolę? Mourinho? W świetle wyników półfinałów eksplozja spekulacji na temat przyszłości obu panów jest przecież nieunikniona (już czytam, kompletnie absurdalne moim zdaniem, nagłówki o tym, że koncepcja budowania drużyny, prezentowana przez obecnego menedżera Barcy, rzekomo się wyczerpała)…

Darujmy sobie jednak retoryczne pytania. Mam nieodparte wrażenie, że o tym, kto zagra w finale Ligi Mistrzów zdecydował w tym roku… komputer układający listę spotkań w Primera Division.

PS Tekst o Mourinho, inspirowany biografią Patricka Barclaya, znajdziecie na back pages ostatniego numeru Tygodnika Powszechnego. Fragmencik już dostępny na stronie internetowej TP.

Anatomia zwycięzcy

A więc nie widziałem tego, co pewnie wszyscy widzieliście. Nie widziałem, bo choć przez ostatnich parę dni nadal zajmowałem się piłką nożną (w dodatku poniekąd piłką angielską), to zostałem skutecznie odciągnięty od wydarzeń bieżących. To znaczy owszem: obejrzałem wczorajsze spotkanie Arsenalu z Chelsea, a potem obejrzałem, niestety, mecz QPR z Tottenhamem, ale dawanie teraz jakichś zdań na ich temat przekracza moje możliwości (w pierwszym przypadku: nie warto, w drugim: za bardzo boli…). Podobnie jak rozpisywanie się o obejrzanym po wszystkim meczu Realu z Barceloną.

No dobra, to już powiem: Gran Derbi czy też El Clasico obejrzałem służbowo, jako element researchu do portretu Jose Mourinho, który mam zamiar opublikować w najbliższym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Moment jest dobry podwójnie: po pierwsze Wyjątkowy jest o krok od mistrzostwa Hiszpanii, a zakładam, że uda mu się również odrobić straty z Monachium i awansować do finału Ligi Mistrzów. Po drugie, w Polsce ukazała się właśnie jego biografia, pióra Patricka Barclaya.

Polskie wydanie „Anatomii zwycięzcy” jest jak sam bohater: tyleż sensacją, co skandalem. Sensacją, bo rzadko na naszym rynku pojawiają się poważne propozycje na temat piłki nożnej, zaś biograf trenera Realu (a wcześniej Alexa Fergusona) to jeden z najlepszych angielskich dziennikarzy, który przez lata kariery zdążył publikować we wszystkich czterech najpoważniejszych tytułach Fleet Street: „Timesie”, „Guardianie”, „Independencie” i „Daily Telegraph”. Skandalem, ze względu na jakość przekładu, redakcji i redakcji merytorycznej, co zamierzam wykazać w „Tygodniku”. Kibice-inteligenci wciąż są w Polsce traktowani jak obywatele drugiej kategorii…

To tyle na razie, tytułem usprawiedliwienia. Wpadłem na chwilę, wytłumaczyłem się, mam nadzieję, a teraz pędzę obejrzeć nagranie thrillera z Old Trafford. Jeżeli zaś przy okazji narobiłem Wam smaka na esej o „Księciu” (książka Barclaya jest, rzecz jasna, jedynie pretekstem), to pamiętajcie: we środę w kioskach, we wtorek na smartfonach i czytnikach z aplikacją Kindle

Didier, kilka lat później

Football, bloody hell… Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało. Barcelona wymieniająca podania na połowie Chelsea, pyk, pyk, pyk, próbująca rozciągnąć jej szyki obronne wzdłuż i w poprzek wąskiego skądinąd boiska, szukająca miejsca w tłoku dla Messiego, pyk, pyk, pyk, próbująca zgubić serią zagrań z pierwszej piłki gęsto zastawione szyki obronne gospodarzy. Chelsea nastawiona na kontrataki i stałe fragmenty, grająca długie piłki do samotnie walczącego z przodu Drogby. Teatralne upadki tego ostatniego. Krótko prowadzący piłkę przy nodze i faulowany tuż przed polem karnym Messi. Szokująca dysproporcja w posiadaniu piłki, liczbie podań (Chelsea: 158 celnych z 209, Barcelona: 754  celne z 814; podania Chelsea w strefie obronnej Barcelony: 17, Barcelony w strefie Chelsea – 214) i stwarzanych sytuacji, słowem: różnica klas. Różnica klas, kompletnie nieprzekładająca się na wynik.

Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało, a jednak wszyscy jesteśmy zaskoczeni. Jeszcze dwa miesiące temu drużyna gospodarzy była w kompletnej rozsypce, bez szans, wydawałoby się, na awans do półfinału Ligi Mistrzów czy odrobienie straty do czołówki Premier League. Jeszcze pół roku temu stara gwardia Chelsea – Czech, Terry, Cole, Lampard, Drogba – stała na straconych pozycjach w konflikcie z Panem Projektem, czyli z obdarzonym misją przebudowy zespołu Andre Villas-Boasem. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu człowiek, który powiódł ją do dzisiejszego zwycięstwa w meczu z Barceloną stracił pracę w słabiutkim West Bromwich Albion, które było wtedy na najlepszej drodze do spadku z Premier League…

Przed meczem Roberto di Matteo mówił, że aby awansować, jego drużyna musi zagrać dwa doskonałe spotkania. Pytanie, oczywiście, jak rozumiał „doskonałość”: sądząc z przetaczającej się właśnie nad moją głową internetowej burzy komentarzy o „parkującej autobus” we własnym polu karnym Chelsea, większość obserwatorów uważa, że to, co dziś zobaczyło, było dalekie od doskonałości. Problem w tym, że inaczej z Barceloną grać nie sposób. Owszem, pomogły słupki, pomogły złe decyzje Fabregasa czy Sancheza w polu karnym, wybijanie z pustej bramki, kapitalnie interweniujący Czech… Owszem, na Camp Nou będzie trudniej nie tylko dlatego, że chodzi o mecz wyjazdowy: murawa w Barcelonie jest o blisko dwa metry szersza od tej w zachodnim Londynie…  Mimo wszystko jednak jednobramkowe zwycięstwo bez straty gola było w perspektywie przyszłotygodniowego rewanżu scenariuszem optymalnym.

Dlaczego włoskiemu szkoleniowcowi Chelsea idzie tak dobrze? Zaryzykowałbym tezę, że kluczowy jest brak presji i brak celów o horyzoncie odleglejszym niż najbliższe kilka tygodni. Di Matteo nic nie musi i wszystko może. Nie musi myśleć o przebudowie zespołu, nie musi integrować młodych ze starymi, przeprowadzając w sposób mniej lub bardziej subtelny wymianę pokoleniową, nie musi dbać o kondycję psychiczną Torresa itd., itp. Nawet mimo świetnych statystyk, mimo awansu do finału Pucharu Anglii, wygranych z Napoli czy Barceloną w Lidze Mistrzów, wszystko wskazuje na to, że po wakacjach szkoleniowcem Chelsea będzie już ktoś inny.

Podobnie rzecz ma się z kluczowymi zawodnikami tej drużyny: z Czechem, Terrym, Cole’m, Lampardem czy Drogbą. W niedzielę i wczoraj pokazali wszystkim (z poprzednim szkoleniowcem na czele), że potrafią rozegrać dwa świetne spotkania w ciągu zaledwie kilku dni. Każdy z nich gra w ostatnim czasie tak, jakby mecz, w którym akurat występuje, był tym ostatnim, jakby chciał zostawić po sobie jak najlepsze wspomnienia, a może – kto wie – chciałby po raz ostatni powalczyć o to, czego nie udało się osiągnąć przez wszystkie te złote lata z Jose Mourinho: o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Czech obronił główkę Puyola. Terry (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu pierwszy w życiu mecz tej rangi Gary’emu Cahillowi) zaliczał wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Cole (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu nie po swojej stronie Ramiresowi) wyłączył Daniego Alvesa i dzielnie wspierał stoperów, wybijając piłkę z pustej bramki po strzale Fabregasa. Lampard również nie bał się wślizgów, a jeden – dzięki któremu odebrał piłkę Messiemu – przyniósł w konsekwencji gola. Drogba strzelił bramkę, wybijał z rytmu Barcelonę licznymi symulacjami, ale też wracał do obrony, gdzie już nie wywracał się z taką łatwością. Co ciekawe, nie zawiedli też, często w tym sezonie nierówni, zawodnicy środka pola: Mikel i Meireles.

Wysiłek, dobra organizacja (trzech defensywnych pomocników, no, no), szczęście: wszystko to przemawiało dziś za Chelsea. Barcelona? Może jednak szkoda, że zamiast wyraźnie słabszego Fabregasa nie zagrał któryś z piłkarzy grających bliżej linii (Cuenca?), żebyśmy w środku pola mogli częściej oglądać Iniestę. Może jednak szkoda, że raz czy drugi po polu karnym gospodarzy zanadto kombinowali, zamiast po prostu haratnąć w gałę. W sumie nie moje zmartwienie. Niby byłem w tym meczu doskonale neutralny, ale nie uwolniłem się, jak widać, od poczucia, że coś się tej Chelsea należało za tamten wieczór sprzed trzech lat.

Jeżeli jednak coś się jej należało, to teraz są kwita. Ciąg dalszy na Camp Nou.

Bez tytułu

Ktoś niedawno na mnie narzekał, że zamiast kibicować, wybrzydzam na swoją drużynę. Że sprawiam wrażenie, jakby futbol mnie już nie cieszył. Że próbuję obiektywizować albo że – co już wydaje się kompletnym skandalem – rozpisuję się o klasie rywala. No więc tym razem niech się nie spodziewa niczego podobnego. Żadnych zachwytów nad wolejem Drogby, precyzją rzutu wolnego Lamparda albo klasą jednego czy drugiego podania Maty. Zamierzam dać upust wściekłości, co gorsza bezsilnej. Może będę miał z tego chociaż tyle, że mi ulży i nie umrę na wrzody.

Nienawidzę być moralnym zwycięzcą – sto razy bardziej wolałbym być po prostu zwycięzcą. I cóż mi z tego, że fani Tottenhamu podczas minuty ciszy nie zachowali się tak haniebnie jak kibice rywala? Co mi po satysfakcji, że w 35. minucie dwukrotnie faulowany w polu karnym Chelsea Lennon utrzymał się na nogach i walczył o piłkę, zamiast spokojnie się przewrócić, czekając na gwizdek Martina Atkinsona? Że zagraliśmy bardzo dobrą pierwszą połowę, w której naszej grze w piłkę i piłką (ta wymiana podań w 36. minucie, po której Terry wybijał z pustej bramki główkę van der Vaarta!) Chelsea potrafiła przeciwstawić jedynie długie wykopy do Drogby? Że cały świat widział, jak w 92. minucie leżący na ziemi Mikel kopał w łydkę Parkera?

Ten mecz przestał dla mnie istnieć w 50. minucie, kiedy sędzia przyznał Chelsea drugiego gola. I nie chce mi się o tym gadać: że nie dość, iż John Terry leżący na linii bramkowej faulował dwóch piłkarzy (w tym bramkarza) Tottenhamu, to jeszcze piłka po strzale Maty zatrzymała się przed bramką. Tak, wiem, że po tej niewiarygodnej pomyłce sędziego piłkarze Redknappa strzelili kontaktowego gola, czyli teoretycznie mogli jeszcze odwrócić losy spotkania, a tymczasem dali sobie wbić kolejne bramki. Ale jak na nich patrzyłem, nawet po golu Bale’a wydawali się kompletnie wytrąceni z równowagi okolicznościami, w jakich kilka minut wcześniej sędzia pokazał na środek boiska. Po czymś takim ten mecz się po prostu nie mógł skończyć dobrze.

Innymi słowy: nie zamierzam tu nic analizować. Ani pomyłek Gallasa, ani decyzji Redknappa, że we wszystkich meczach pucharowych broni Cudicini (Friedel obroniłby strzał Lamparda, o lepszym ustawieniu muru nie wspominając…), ani tego, jak okoliczności tej porażki mogą wpłynąć na formę zespołu w pięciu ostatnich meczach ligowych. Nie będę apelował o wprowadzenie powtórek wideo ani nie będę wyliczał błędów angielskich sędziów – zresztą te z ostatnich tygodni wystarczyłyby na całkiem długi tekst, w którym Martin Atkinson byłby bohaterem szczególnym: w końcu dziś uznał gola, którego nie było, a całkiem niedawno nie uznał QPR bramki, która była, plus nie wyrzucił z boiska Balotellego za wejście w Songa. Nie będę. Jestem wściekły. Nie interesuje mnie, co powiedzieli po meczu Redknapp czy di Matteo, co napisali Winter czy McNulty. Ukochany pamiętniczku, który tyle razy mi pomogłeś w trudnych sytuacjach – dziękuję ci, że jesteś, i wyłączam komputer.

PS No dobra, może najbardziej wścieka mnie to, że drużyna, której kibicuję, tak jawnie skrzywdzona rozsypała się, zamiast zacisnąć zęby i podwójnie walczyć o swoje. Co nie wróży dobrze w końcówce sezonu niestety.

Pardiola

I oto nagle wszystko zrobiło się niezmiernie skomplikowane. Miałem wymyślony tekst o menedżerze roku Brendanie Rodgersie – i Swansea zaczęła przegrywać. Miałem zaczęty kawałek o menedżerze roku Alexie Fergusonie, który w sezonie, wydawałoby się, przejściowym, bo związanym z wielką przebudową MU zdołał sięgnąć po mistrzostwo Anglii (miał to być tekst o ręce Szkota do młodych, ale też o fenomenalnym pociągnięciu, jakim okazało się przekonanie Paula Scholesa do powrotu z emerytury), i Czerwone Diabły w fatalnym stylu przegrały z Wigan. Dawno już zarzuciłem myśl pisania o Harrym Redknappie jako menedżerze roku, a przecież są jeszcze – każdy z sukcesami na swoją miarę – Arsene Wenger, David Moyes, Paul Lambert, Martin Jol czy Martin O’Neill.

W tej sytuacji zostaje Alan Pardew. Przeglądam fiszki z okresu przygotowań do sezonu i te jeszcze dawniejsze, z czasu gdy został zatrudniony przez Newcastle. Otóż nikt, ale to literalnie nikt z ekspertów (a pewnie i z nawet najbardziej optymistycznie nastawionych kibiców Srok) nie spodziewał się, że na pięć kolejek przed końcem ta drużyna nie będzie tracić nawet punktu do miejsca premiowanego grą w Lidze Mistrzów. I jasne: wśród tych pięciu meczów, które jeszcze im zostały, są wyjazdy na Stamford Bridge i Goodison Park oraz spotkanie z MC u siebie, ale nawet jeżeli Newcastle przegra wszystkie trzy i zakończy sezon na miejscu szóstym, będzie to fenomenalne osiągnięcie.

Warto przypomnieć sobie ten moment: niedługo po odejściu Andy’ego Carrolla, pożegnanie z klubem Kevina Nolana, Joeya Bartona i Jose Enrique. Warto odtworzyć komentarze zawodników, sfrustrowanych tymi osłabieniami i brakiem (?) wzmocnień. Warto przywołać notoryczny stan niezadowolenia kibiców – od dobrych paru lat domagających się odejścia kontrowersyjnego właściciela. Warto wspomnieć trenerską karuzelę stanowisk i – całkiem przecież niedawny – spadek z ekstraklasy. Warto wypowiedzieć nazwisko Chrisa Hughtona, bezceremonialnie zwolnionego z pracy, żeby zrobić miejsce Alanowi Pardew – choć wyników Irlandczyk wcale nie miał złych (kiedy otrzymał dymisję, klub był na 11 miejscu w tabeli, jego następca skończył tamten sezon na 12) i choć klub coś był mu winien za przeprowadzenie drużyny przez Morze Czerwone Championship. Warto, żeby pokazać fenomen Newcastle z ostatnich kilku miesięcy.

Elementów, jakie złożyły się na sukces „Pardioli”, jest parę, ale najważniejsze wiążą się z nazwiskiem klubowego szefa skautów, Grahama Carra. Facet, którego – niestety – wypuścił przed laty mój Tottenham, wyszperał i zarekomendował sprowadzenie nad rzekę Tyne m.in. Cheikha Tiote, Hatema ben Arfy czy Yohana Cabaye, doradzał kupno Demba Ba, a zupełnie niedawno – Papissa Cisse. Przy czym warto dodać, że tego ostatniego obserwował przez pięć lat, a Tiote – cztery, w obu przypadkach czekając, aż wzrost umiejętności piłkarza korzystnie zbilansuje się z jego ceną (Cisse wyceniany był na 15 milionów funtów, kiedy pierwszy raz o niego pytali, 12 za drugim razem, a ostatecznie kupili go za 8,5 miliona; wartość Cabaye szacowano na 10 milionów, ale miał klauzulę w kontrakcie, dzięki której Newcastle zapłaciło tylko 4,5 miliona). Wszystkie kluczowe transfery klubu mieszczą się w widełkach 3-10 milionów, co może być memento dla Damiena Comollego, zwolnionego właśnie z pracy na Anfield i  straszliwie przepłacającego dyrektora sportowego Liverpoolu.

Dalej mamy samego Alana Pardew i jego styl prowadzenia drużyny: surowy, jeśli idzie o kwestie pozaboiskowe (w klubie skończyły się problemy dyscyplinarne), choć przecież pozwalający piłkarzom np. na urządzanie w klubowej kantynie dni argentyńskich (Coloccini i Gutierrez cieszą się wtedy narodowymi potrawami) lub afrykańskich (Cisse po transferze witała w Newcastle ukochana Yassa, senegalski kurczak marynowany w przyprawach). Metodyczny i przywiązany do detali podczas treningów, ale zostawiający artystom futbolu, do jakich niewątpliwie należy ben Arfa, swobodę wyrażania się na boisku („Sukces prowadzenia Hatema? Nie wtrącaj się w to, co robi, kiedy ma piłkę” – mówi menedżer Srok). Budujący drużynę w zasadzie na ustawieniu 4-4-2, co bywa czasem źródłem przykrych rozczarowań (patrz lutowy pogrom na White Hart Lane), ale generalnie się sprawdza – głównie dzięki temu, że kiedy przychodzi im walczyć przeciwko zespołowi z trójką środkowych pomocników, biegający za dwóch i przypominający Essiena z najlepszych czasów Tiote niweluje różnicę (akurat tego piłkarza w meczu przeciwko Tottenhamowi zabrakło…).

Taktycznie więc Pardew nie kombinuje. Z przodu ma silnych fizycznie, ruchliwych napastników, do których aż prosi się zagrać długą piłkę, z tyłu – świetnego bramkarza i doświadczonych obrońców, w środku mistrza wślizgów (Tiote) i mistrza podań (Cabaye), pomiędzy nimi zaś – nieprzewidywalnego dla rywali ben Arfę. Na ławce menedżera wspiera znający klub i miasto jak mało kto John Carver – przed laty asystent samego Bobby’ego Robsona. Zespół jest nauczony pressingu i szybkich kontr, ale z miesiąca na miesiąc coraz lepiej kontroluje grę i coraz dłużej utrzymuje się przy piłce. Siła, szybkość, technika, zabójcza skuteczność piłkarzy plus ojcowska (w sensie: opiekuńcza, ale jak trzeba karcąca) dłoń trenera – przepis na piłkę nożną okazuje się niewiarygodnie prosty.

52 tysiące kibiców na pięknym stadionie znów ma się czym zachwycać. Pytanie tylko, jak długo. Czy po udanym sezonie gwiazdy Newcastle nie zostaną wyprzedane? Czy po menedżera nie zgłosi się klub (lub, ehm, reprezentacja) z jeszcze większymi ambicjami? Nie martwmy się na zapas: zanim wszystko znów zrobi się niezmiernie skomplikowane warto docenić chwilę, w której wszystko wydaje się na swoim miejscu. Takie rzeczy nie zdarzają się przecież często – nie tylko w Newcastle.