Archiwum autora: michalokonski

Cierpliwości

Zrobiłem sobie przerwę od angielskich gazet, i dobrze – nie wiem teraz, od jak dawna pompują one temat rzekomego niezadowolenia Romana Abramowicza z przekazania Chelsea w ręce Andre Villas-Boasa. Czy Rosjanin jest zadowolony z Portugalczyka, nie wiem oczywiście również (choć mam poczucie, że jak na 12 meczów w lidze 4 porażki to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli dwie z nich, i to z rzędu, poniósł na własnym stadionie), choć nie sądzę, by cokolwiek wiedzieli o tym nawet najlepsi tropiciele z Fleet Street. Przypominam tylko: tym razem to miała być inwestycja na trzy lata, a nie na trzy miesiące, z wkalkulowanymi kosztami, wśród których była zarówno adaptacja młodego menedżera w Premier League, jak transformacja starzejącej się drużyny. Jedyne, co w tym punkcie mnie zastanawia, to konsekwencja transformacji (z Liverpoolem, w porównaniu z kadrą ubiegłoroczną, w pierwszym składzie wybiegł jedynie Mata, a Meireles i Sturridge usiedli na ławce). Ach tak, pamiętam, miał tu grać niejaki Modrić…

Paradoksalne zresztą z tymi transferami. Miał Fernando Torres odmienić oblicze Chelsea, miał Andy Carroll godnie zastąpić go w Liverpoolu, a obaj jeden z ważniejszych meczów sezonu zaczynali jako rezerwowi, zaś statystyki, które przy okazji przypomniano, kwestionowały sensowność zainwestowanych w obu milionów (już najbardziej cieszy się Mike Ashley z Newcastle…). Tak czy inaczej o niezadowoleniu Abramowicza raczej będzie teraz głośniej (menedżer Chelsea już powiedział, że nie po to właściciel wydał fortunę na jego sprowadzenie, by teraz wydawać kolejną na jego wyrzucanie…), a kibicom Chelsea przyjdzie się pocieszać, że dwa miesiące temu dokładnie tak jak Villas-Boasa przypiekano Wengera.

Paradoksalne zresztą także z tymi porażkami. Druga połowa meczu z Liverpoolem była w wydaniu Chelsea bardzo dobra. Wprowadzenie Sturridge’a na prawe skrzydło i zmiana ustawienia na 4-2-3-1 natychmiast pozwoliły odzyskać inicjatywę, przyniosły wyrównanie, a w ślad za nim – szanse na kolejne gole. Przyciskana wreszcie obrona Liverpoolu gubiła się tak, jak obrona Chelsea w pierwszych 45 minutach. Do honorowego remisu, pozostawiającego w dziennikarzach i fanach wrażenie, że drużyna ma potencjał, a menedżer wie, co robi, zostały trzy minuty…

A może to lepiej, że w 88. minucie Ashley Cole (a po nim, czy też wraz z nim Malouda) zagapił się po raz kolejny (zwróćcie uwagę, że większość akcji Liverpoolu szła właśnie prawą stroną – to jeden z elementów dobrze odrobionej lekcji przez Kenny’ego Dalglisha)? Może będzie okazja solidnie popracować nad organizacją gry obronnej: nad koncentracją Terry’ego i Cole’a czy nad ustawianiem się Luiza i Ivanovicia. Wśród rozlicznych problemów, jakie się z tym wiążą, jest i forma Mikela, który zawalił pierwszą bramkę: porównajcie jego występ z występem Lucasa i doceńcie, jaką asekurację może dać swojej linii klasowy defensywny pomocnik.

O Davidzie Luizie trudno powiedzieć więcej, niż zrobił to kilka tygodni temu Alan Hansen, punktując w Match of the Day wszystkie momenty nieuwagi, brawury czy zwyczajnego szaleństwa, jakie przydarzyły się Brazylijczykowi w jednym tylko meczu (dawny legendarny obrońca Liverpoolu docenił, owszem, Luiza, za rajdy z piłką i strzały na bramkę – proponował więc szkoleniowcom Chelsea przekwalifikowanie go na ofensywnego pomocnika, he, he). Pytanie brzmi, co powiedzieć o Terrym: czy przyczyną obniżki formy kapitana Chelsea są jakieś kłopoty pozaboiskowe, czy Anglik zwyczajnie nie stanie się już młodszy, czy może właśnie szwankuje praca sztabu szkoleniowego. Jeśli ta ostatnia odpowiedź jest prawdziwa, to jest ktoś, kto zna klub i piłkarzy, i mógłby zrobić z tym porządek. Problem w tym, że jest asystentem menedżera Liverpoolu…

O przygotowaniu szkoleniowców gości do tego meczu wypadałoby zresztą napisać kilka słów: za odświeżenie przewidywalnego ostatnio składu, posadzenie na ławce zarówno Hendersona, jak i Downinga, wyjęcie z zamrażarki rewelacyjnego w końcówce poprzedniego sezonu Maxiego Rodrigueza oraz szybkiego i pracowitego Craiga Bellamy’ego. Liverpool grał szybciej i szerzej niż ostatnio, nawet jeśli ta szybkość przejawiała się głównie w kontratakach, a ataki pozycyjne Chelsea niwelował dzięki Lucasowi i Adamowi (ocenę występu tego drugiego obniżają jedynie fatalnie wykonywane stałe fragmenty gry). Wymiana podań przed golem Maxiego była przedniej urody, podobnie jak podanie Adama i szarża Johnsona przy golu numer dwa.

Wiem, zabrzmi to okropnie staroświecko, ale będę konsekwentny: szukanie teraz nowego menedżera Chelsea jest równie bez sensu jak szukanie nowego menedżera Arsenalu. Albo jak szukanie nowego menedżera Blackburn czy Wigan. Żebyż to było takie proste.

Serce Harry’ego

Będę z Wami najzupełniej szczery: na skutek głośnej w tych dniach decyzji prowincjała Zgromadzenia Księży Marianów, nakładającej na mojego redaktora seniora zakaz wystąpień publicznych poza łamami macierzystego pisma, zdołałem obejrzeć w ten weekend zaledwie jedno spotkanie. W niedzielę o siedemnastej, po zamknięciu przyspieszonego o jeden dzień wydania „Tygodnika Powszechnego”, zasiadłem przed monitorem, by popatrzeć, jak Tottenham radzi sobie bez Harry’ego Redknappa w starciu z drużyną prowadzoną przez menedżera, który zostawił na White Hart Lane kawał zdrowia – Fulham Martina Jola.

Zwycięstwo Tottenhamu było tak niesprawiedliwe, jak niesprawiedliwy potrafi być tylko futbol (i władze marianów). To Fulham w tym meczu grało w piłkę (i piłką), to Fulham bombardowało pole karne gości niezliczoną ilością dośrodkowań, to Fulham zagrażało ze stałych fragmentów gry (każdy rzut rożny powodował panikę), to Fulham zmusiło Brada Friedela do wielu znakomitych interwencji, a jakby tego było mało Luka Modrić wybijał piłkę z pustej bramki, zaś Ledley King desperackim wślizgiem blokował zmierzający do siatki strzał Dempseya. Pomijając statystyki (23 sytuacje bramkowe Fulham tylko w drugiej połowie, w tym 13 celnych strzałów), najlepszym podsumowaniem rozpaczliwej obrony Częstochowy, jaka stała się udziałem gości w tym meczu, była sytuacja z 91. minuty, gdy w potwornym chaosie piłkarze Tottenhamu bodaj sześciokrotnie blokowali strzały gospodarzy, a leżący już na ziemi Kyle Walker objął piłkę dwoma rękami (tak jest, Fulham należał się rzut karny). No i dawno nie widziałem meczu, w którym duet Modrić-Parker byłby równie nieefektywny.

Są oczywiście pozytywy. Siedem zwycięstw i remis w ośmiu ostatnich meczach ligowych umocniło Tottenham na piątej pozycji, z tą samą liczbą punktów co czwarta Chelsea i trzema punktami straty do trzeciego Newcastle, ale z jednym meczem rozegranym mniej. Wracający po kontuzji Aaron Lennon po dwóch meczach ligowych ma na koncie gola i trzy asysty, a jego wymienność pozycji z Bale’m okazuje się jedną z najskuteczniejszych broni Tottenhamu. Owszem, już po raz czwarty zespół nie potrafił utrzymać dwubramkowej przewagi, ale po raz trzeci potrafił w takim przypadku obronić zwycięstwo. Owszem, nie grał dobrze, ale i tak wygrał – co ponoć zdarza się jedynie klasowym drużynom. No i owszem, walczył o komplet punktów heroicznie, czego złamany nos Parkera może być najlepszym dowodem.

Są i kwestie, które martwią. Wspomniana nieumiejętność bronienia bezpiecznego rezultatu, oddanie inicjatywy po przerwie w kolejnym już meczu z pewnością nie zrobiły dobrze mojemu sercu – a cóż dopiero mówić o wracającym do zdrowia po operacji serca właśnie Harrym Redknappie. Frustrowała bierność ławki trenerskiej: to, że na boisko powinien wejść Sandro, było oczywiste od 50. minuty, a zastępujący Redknappa Joe Jordan i Kevin Bond czekali jeszcze ponad 20 minut. Frustrowała nieefektywność znakomitego ostatnio (zwracam honor!) van der Vaarta.

No dobra, dłużej nie będę narzekać. Tabela wygląda fantastycznie, rywale w walce o pierwszą czwórkę przeżywają swoje dołki (tym razem nieprzyjemnie zaskoczył Liverpool), a Newcastle zacznie w końcu grać z mocniejszymi rywalami. Luka Modrić znów gra z uśmiechem na ustach, Parker wzorowo asekuruje defensywę kierowaną przez niezawodnego Kinga, Friedel jest tak solidny, jak niesolidny bywał Gomes, Adebayor jak nie strzela, to świetnie podaje, van der Vaart świetnie podaje i jeszcze lepiej strzela, na skrzydłach błyszczą Lennon i Bale, przed nami przerwa na reprezentację, podczas której kolejni kontuzjowani mają szansę wrócić do zdrowia. Tylko co z Redknappem, o którym mówi się, że musi odpocząć od piłki co najmniej miesiąc? Jak patrzyłem dziś na jego współpracowników, to pomyślałem, że dla serca Harry’ego najzdrowiej byłoby wrócić jak najszybciej.

Sztuka defensywy

Ciekawe, czy ci spośród nas, którzy jeszcze parę tygodni temu wieszczyli ostateczny koniec Arsenalu, będą dziś wieszczyć ostateczny koniec Chelsea. Co do mnie, tak jak wtedy broniłem się przed dopuszczeniem do siebie obrazów Apokalipsy, unoszącej się rzekomo nad Emirates Stadium, tak teraz również nie uderzę w katastroficzne tony, mimo iż Andre Villas-Boas poniósł właśnie drugą ligową porażkę z rzędu. Za wcześnie na mówienie o kryzysie Chelsea i odrodzeniu Arsenalu – problemy, jakie obie drużyny przeżywają od początku sezonu, na jakiś czas przesłaniane fenomenalnymi występami Szczęsnego czy van Persiego, Lamparda czy Maty, nie chcą ustąpić na dobre.

Henry’ego Wintera cenię za to, że umie odpowiednie dać rzeczy słowo: wczoraj napisał, że mecz Chelsea-Arsenal nie powinien się skończyć gwizdkiem sędziego, tylko szkolnym dzwonkiem – tyle w nim było sztubackich zaiste błędów linii defensywnych. Obie drużyny próbowały wysoko się bronić, co zwłaszcza w przypadku Chelsea, z wolnymi środkowymi obrońcami (Terry!) naprzeciwko niezwykle szybkich graczy ofensywnych Arsenalu (van Persie, Gervinho i Walcott) musiało się skończyć katastrofą. Ale Mertesacker był przecież jeszcze wolniejszy niż Terry, a choć Santosa można chwalić za ciąg na bramkę rywali, to nie sposób nie być przerażonym jego postawą pod bramką własną.

Co powiedziawszy, może wypada postawić (w tym przypadku za Winterem, ale w ubiegłym sezonie trochę już o tym dyskutowaliśmy) pytanie szersze: o zanik sztuki defensywnej w klubach Premier League. To chyba nie przypadek, że wyjąwszy Manchester City każda z drużyn czołówki przegrywała już w tym sezonie tracąc cztery, pięć, nawet osiem bramek, a wśród zagapiających się obrońców byli piłkarze tej miary, co dwaj kolejni kapitanowie reprezentacji Anglii. Nad taką kwestią rozmawia się chyba ciekawiej niż nad poszczególnymi przypadkami. Angielska prasa, szukająca łatwej narracji, uczepiła się dziś stopera Chelsea, którego kryzys formy miałby się wiązać z ubiegłotygodniowym incydentem o rasistowskim ponoć podtekście podczas meczu z QPR. Na podobnej zasadzie bohaterem mediów jest fenomenalny zaiste Robin van Persie. Jednak mówienie o Arsenalu, że to drużyna jednego piłkarza, jest w kontekście wczorajszego występu kompletnym nieporozumieniem: obok Holendra w ataku świetnie wypadli Gervinho i Walcott, w pomocy zaś  Ramsey, dzielnie wspierany przez Songa. No i był chwalebny wyjątek wśród obrońców, Koscielny, o którym myślę, że po powrocie Vermaelena utrzyma miejsce w pierwszej jedenastce, spychając na ławkę Mertesackera…

Mam jednak problem z Arsenalem, zarówno kiedy wygrywa 3:5 z Chelsea, jak kiedy przegrywa 8:2 z MU. Problem ów polega na tym, że bardzo wielu piłkarzy (wyliczmy pierwszych z brzegu: Arszawina, Walcotta, Songa, Koscielnego) potrafi mecze znakomite przeplatać z beznadziejnymi i chyba nawet Arsene Wenger nie wie, od czego to zależy. I może także na tym, że zaskakująco wielu Kanonierów ma kłopoty z dyscypliną – wczoraj Wojciech Szczęsny mógł mówić o wielkim szczęściu, bo większość sędziów pewnie wyrzuciłaby go z boiska.

Przede wszystkim interesuje mnie jednak sztuka defensywy. Także dlatego, że dziś w meczu Tottenhamu z QPR kolejny raz w tym sezonie zobaczyłem przykład wzorowy: Scotta Parkera. Jeżeli piłkarzom Harry’ego Redknappa uda się odwojowanie miejsca w pierwszej czwórce, to dzięki temu, że za plecami całej tej bajecznej kombinacji ofensywnej wypluwa płuca i rzuca się pod nogi rywali ten niewysoki facet z idiotycznym przedziałkiem. Naprawdę, gdyby grał w tym sezonie dla Arsenalu, wszystko byłoby prostsze.

Sześć w wielkim mieście

Od czego zacząć? Jak nie ugrzęznąć w łatwych uogólnieniach? Jak nie ukryć własnego pomieszania w mnożeniu retorycznych pytań, a o to o zmianę hierarchii manchesterskich potęg, a to o schyłek Alexa Fergusona, który nie pierwszy chyba raz w tym sezonie popełnił błędy przy doborze zawodników i który nigdy w życiu nie przegrał meczu tak wysoko? Jak napisać tekst, który sprosta wydarzeniom historycznego popołudnia, 23 października 2011 roku?

Statystycy już policzyli: takiej klęski na własnym stadionie MU nie doznał od ponad pół wieku, od równie bolesnej porażki w derbach minęło 85 lat. Żeby jednak zachować trzeźwość umysłu, nie sposób nie zauważyć, że ostatnie trzy gole padły w końcówce i że City całą drugą połowę grało w przewadze jednego zawodnika – zasadnie można więc powiedzieć, iż szokujący wynik 1:6 jest bardziej efektem tych dwóch okoliczności (a także tej, że i tak ofensywnie ustawione MU otworzyło się jeszcze po golu Fletchera) niż rzeczywistej różnicy poziomów między dwoma drużynami. Chociaż…

Dzisiaj i tylko dzisiaj (pamiętamy mecz o Tarczę Wspólnoty…) praktycznie w każdej piłkarskiej kategorii różnica klas między MU i MC była uderzająca, może poza pierwszym kwadransem, kiedy gospodarze zdobyli przewagę w posiadaniu piłki, ale przewagi tej nie potrafili przełożyć na  akcję zakończoną celnym strzałem. Świetna organizacja gry obronnej, ogromna koncentracja, pressing tam, gdzie pressingu MU nie było, zabójczy szybki atak, chirurgiczna precyzja podań, zwłaszcza wyrastającego o dwie głowy nad rywali i kolegów z zespołu Davida Silvy, bijąca z piłkarzy pewność siebie, mówiąca że tym razem po objęciu prowadzenia może być tylko jeden zwycięzca, strzelecka skuteczność wreszcie – doprawdy nie wiadomo, gdzie skończyć tę wyliczankę.

Można też porównywać poszczególnych piłkarzy, np. Richardsa i Smallinga, Kompany’ego i Evansa (nigdy nie miałem zaufania do tego ostatniego; jeśli myślę o jakichś błędach personalnych sir Alexa w tym meczu, to wystawienie Evansa zamiast Jonesa było jednym z nich), Milnera i Andersona (tu już była prawdziwa przepaść…), pracowitego, ale nieotrzymującego podań Welbecka i Balotellego czy Dżeko… Wyliczać dalej nie ma sensu, choć na pewno warto zwrócić uwagę na znakomity występ Milnera (nie chodzi tylko o udział przy najważniejszych, bo pierwszych dwóch bramkach, ale o statystyki podań, odbiorów itd.) i równie dobry – Richardsa. Czasem bywa tak, że mecze wygrywa jeden piłkarz, powiedzmy jak ostatnio van Persie w Arsenalu, ale przeważnie rozstrzygają bohaterowie drugiego planu – nawet Clichy, który w zasadzie wyłączył Naniego, przyczynił się do tego historycznego triumfu.

Co będzie dalej? MU zapewnie odbije sobie tę porażkę przy najbliższej sposobności, a MC potknie się w Lidze Mistrzów. W styczniu zapewne sir Alex zrobi to, czego nie zrobił w sierpniu: rozejrzy się za kreatywnym środkowym pomocnikiem. A Roberto Mancini będzie się rozglądał za kimś, kto uwolni go od Carlosa Teveza. To niezwykłe, oglądać zespół, w którym piłkarz tej klasy wydaje się całkowicie niepotrzebny. Najważniejsza przeszkoda, która miała powstrzymywać MC w drodze po tytuł, wiązała się właśnie z nadmiernym ego poszczególnych gwiazd i gwiazdeczek. Tyle że Adebayor i Bellamy odeszli,  Tevez zapewne pójdzie ich śladem, a wśród pozostałych szacunek dla Roberto Manciniego znacznie się po takim dniu zwiększy. Z pewnością Włoch nie wygrał dziś mistrzostwa, ale może wygrał coś, co w perspektywie może mu przynieść także mistrzostwo – spokój, szacunek i niepodważalną pozycję w klubowej hierarchii.

Nieobecny usprawiedliwiony

A gdyby ktoś pytał, dlaczego ani przedwczoraj, ani wczoraj nie kwitowałem angielskich sukcesów w Lidze Mistrzów (sukcesów, może poza Arsenalem, spodziewanych, choć pewnie nie w tak dramatycznych okolicznościach, jak podczas meczu MC z Villarealem), tu znajdzie odpowiedź. Dla „Gazety w Krakowie” napisałem krótką historię dzisiejszego rywala Wisły, potem zaś, zamiast siedzieć w domu i patrzeć na Arsenal albo na Chelsea, wybrałem się na konferencję prasową Martina Jola, a zaraz po niej patrzyłem, jak piłkarze Fulham biegają sobie dookoła boiska przy Reymonta. Co gorsza, choć na mecz Londyńczyków z Wisłą się wybieram, nie zapowiada się, żebym mógł napisać o nim jeszcze dzisiejszego wieczora. Podobnie zresztą o meczu Tottenhamu, co do którego – od razu mówię – pełen jestem jak najgorszych przeczuć (Rubin Kazań to najmocniejszy z dotychczasowych rywali zespołu Redknappa w Lidze Europejskiej, a wystawienie przeciwko niemu eksperymentalnie zestawionej defensywy – na środku obrony zagra prawdopodobnie występujący dotąd jedynie w pomocy Jake Livermore – wróży bardzo źle). I o skandalicznym zaiste pomyśle szybkiej ścieżki, jaką zapewniły sobie kluby Premier League w wyścigu po zdolną młodzież.

Pozwólcie, że wytłumaczę, bo sprawa dotyczy naszego blogowania. W styczniu 2010, zaraz po porażce Liverpoolu z Reading w Pucharze Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem, że Rafa Benitez nie będzie pracował na Anfield Road w sierpniu 2010, kiedy rozpocznie się kolejny sezon Premier League. Zakład – o dobre wino – oczywiście wygrałem, a następnych kilkanaście miesięcy upłynęło nam z Rafałem na poszukiwaniu nie tylko odpowiedniego szczepu i rocznika, ale także odpowiedniej okazji. Wizyta w Krakowie angielskiej drużyny, prowadzonej w dodatku przez trenera, do którego mam zadawnioną słabość, przyszła w samą porę, proszę więc dzisiejszego wieczora uznać mnie za nieobecnego usprawiedliwionego.

Szkoła rzutów wolnych

Menedżerowie nie znoszą przerw na reprezentację. Bo zważmy: drużyna była w gazie, wygrywała mecz za meczem, a tu nagłe wyrwanie z rutyny. Albo przeciwnie: drużynie nie szło, przegrywała kolejne spotkania, i okazja do jak najszybszego odegrania się została odsunięta w czasie. Wszyscy najlepsi wyjechali, a czy wrócą cali i zdrowi – tego nie dowiesz się do ostatniej chwili. Ktoś podróżował przez ocean, bolą go kości po kilkunastogodzinnym locie albo nie potrafi się przestawić po zmianie czasu. Ktoś dostał czerwoną kartkę i znów jest na ustach wszystkich. Ktoś nie strzelił karnego, decydującego o awansie na Euro i stał się kozłem ofiarnym w swoim kraju. Przed wyjazdem na mecz można przeprowadzić jeden, góra dwa wspólne treningi, równocześnie weryfikując plan gry, układany zwykle przy założeniu, że wszyscy najlepsi nadają się do gry.

Rozumiecie już, dlaczego Rooney, Hernandez czy Nani zaczęli spotkanie z Liverpoolem na ławce rezerwowych, a Phil Jones występował teoretycznie w roli defensywnego pomocnika (napisałem teoretycznie, bo wiele było takich akcji, w których Giggs i Fletcher asekurowali obronę, a Jones zapędzał się pod bramkę Reiny)? Sytuacja raczej niewyobrażalna, skoro chodzi o mecz z jednym z największych rywali – nawet jeśli zważyć, że w tyle głowy menedżera United musi być również wtorkowy mecz w Lidze Mistrzów, a zwłaszcza przypadające w przyszły weekend derby Manchesteru.

Tyle tytułem usprawiedliwienia Alexa Fergusona za zostawienie gwiazd na ławce (ale też Roberto Manciniego, który zostawił w rezerwie Silvę i Dżeko) i „negatywną” taktykę. Mecz faktycznie nie zachwycił, przynajmniej do momentu, w którym goście stracili bramkę (co ciekawe: po błędach dwóch najbardziej doświadczonych zawodników tej drużyny: Ferdinanda, który przejechał końcem buta po kostce szarżującego Adama, i Giggsa, który fatalnie zagapił się w murze przy rzucie wolnym Gerrarda). Niemal lustrzane ustawienie obu drużyn powodowało, że poszczególni piłkarze pilnowali się nawzajem, żaden z zespołów nie forsował tempa, gole padły po stałych fragmentach, a jedyne momenty prawdziwej ekscytacji wiązały się z udanymi interwencjami de Gei. Zdumiewała liczba niecelnych podań – zwłaszcza przy wspomnianym wolnym tempie gry. W sumie: rozczarowanie hitem, w którym tak naprawdę zabłysnął wyłącznie hiszpański bramkarz i którego pomeczowe komentarze zdominowała sprawa mniemanych rasistowskich odzywek Suareza pod adresem Evry. Alex Ferguson, owszem, ma zdolną młodzież, od bramki i obrony (Smalling) po atak (Welbeck), ale po tym meczu rozczarowany musi być Kenny Dalglish – zwłaszcza że MU zwykł ostatnio na tym stadionie przegrywać.

Inna rzecz, że Czerwone Diabły mają już poważniejszego rywala, nie tylko, by tak rzec, historycznie i nie tylko lokalnie. Od czasu monachijskiego skandalu z Tevezem Manchester City, który wczoraj przeskoczył MU w tabeli, grał dwa razy i strzelił osiem bramek, a kolejnym napastnikiem przypominającym menedżerowi o swoim istnieniu – tym razem również w aspekcie sportowym – został Mario Balotelli. Tu także menedżer miał niezły orzech do zgryzienia (derby za tydzień, kluczowy mecz w Lidze Mistrzów w tygodniu), ale wybrnął wzorowo i spotkanie z niezłą przecież – i groźną w pierwszej fazie meczu, kiedy okazje mieli Agbonglahor i dobijający jego strzał Warnock – Aston Villą okazało się jeszcze jednym spacerkiem.

Niewiele bardziej namęczyła się Chelsea, w której forma Juana Maty budzi we mnie nadzieję, że w styczniu klub nie wróci do pomysłu odkupywania z Tottenhamu Modricia. David Moyes ma zupełną rację, kiedy mówi, że Mata odmienił Chelsea, jak Silva odmienił MC: w sobotę był wszędzie, asystował, strzelał, podawał, dryblował, a nam ręce składały się do oklasków. Ani słowa więcej o starzejącej sie drużynie.

Nieoczekiwanie natomiast – zwłaszcza w kontekście bramki zdobytej już w pierwszej minucie gry – namęczył się Arsenal. Choć może należałoby powiedzieć: w tym sezonie Kanonierów nic już nie będzie niespodziewane. Spodobało mi się ćwierknięcie jednego z dziennikarzy po tym, jak Szczęsny obronił strzał Cattermole’a, że Polak jest za dobry dla tej drużyny i że lepiej do jej obecnego profilu pasowałby Almunia. Tym razem jednak Arsenal miał innego niiż bramkarz bohatera: rzadko się zdarza z pełnym przekonaniem powiedzieć, że o losach spotkania przesądził jeden piłkarz. A kibice Arsenalu równie jak formą van Persiego zachwyceni być muszą jego deklaracjami przywiązania do klubu – zwłaszcza że o zainteresowaniu MC coraz głośniej. Przy rzutach wolnych, jakie obejrzeliśmy w meczu na Emirates nie sposób dyskutować o ustawieniu muru…

Remis Tottenhamu na St. James’ Park wziąłbym przed meczem w ciemno, więc także teraz nie zamierzam narzekać – zwłaszcza po tym, jak już w pierwszej połowie z kolejną kontuzją boisko opuszczał Ledley King. Zwrócę tylko uwagę, że w silnym kadrowo Newcastle (brawa dla szefa skautów, Grahama Carra, którego francuskie kontakty są ponoć lepsze od kontaktów Wengera i którego kolejne ciche transfery przynoszą narodziny kolejnych gwiazd) znów rewelacyjne spotkanie rozegrał Cheikh Tiote. Do tej pory Sroki nie miały przesadnie mocnych rywali, ale z meczu na mecz prezentują się coraz solidniej, tworząc bardzo angielską mimo tylu obcokrajowców mieszankę techniki z siłą. Jeśli Mike’owi Ashleyowi kolejny raz nie odbije i ni stąd, ni zowąd nie wyrzuci z pracy Alana Pardew tak samo jak zrobił to z Chrisem Hughtonem – nad rzeką Tyne znów zaświeci słońce.

Głos futbolu

Na wiadomość o czterdziestoleciu pracy Johna Motsona w Match of the Day kolejny raz przeglądam umieszczane w internecie zbiory powiedzonek czy wpadek najsłynniejszych komentatorów piłkarskich. Skromność tych przy nazwisku legendarnego dziennikarza BBC wiele mówi o zawodowej klasie człowieka, słynącego raczej z precyzyjnych informacji statystycznych niż z kwiecistego języka. Zresztą czy zdanie „To nasze największe zwycięstwo nad Niemcami od czasów II wojny światowej” jest tak naprawdę lapsusem? Albo pamiętna, z pełnym przekonaniem wypowiedziana kwestia: „Żaden bramkarz na świecie by tego nie obronił” po tym, jak Ronnie Radford z amatorskiego Hereford United zdobył wyrównującą bramkę w meczu pucharowym z Newcastle w 1972 r. Oraz moje ukochane „Wciąż Ricky Villa! Co za fantastyczny rajd!! Gol!!!”, po solowej akcji Argentyńczyka przynoszącej Tottenhamowi zwycięstwo w powtórzonym finale Pucharu Anglii w 1981 r. (to na pamiątkę tamtej frazy jedna ze stron, na które czasem zaglądam, nosi nazwę „Co za fantastyczny rajd!”). I wreszcie dwa tylko słowa, dwa nazwiska „Arconada, Armstrong!”, wykrzyczane po tym, jak Gerry Armstrong z Irlandii Północnej uciszył stadion podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, strzelając gola bramkarzowi gospodarzy… I nieprzetłumaczalne „It’s delirious! It’s delightful! It’s DENMARK!”, gdy Duńczycy wygrali mistrzostwa Europy w 1992 roku…

Co ja tu robię, próbuję przełożyć nieprzekładalne – nie tylko nieprzekładalne z obcego języka, ale także z emocji, która stała się kiedyś naszym udziałem, a która nierozerwalnie związała się z głosem sprawozdawcy. Może zresztą na tym polega szczęście komentatora, kimkolwiek by nie był: chwila, która stała się dla nas najwspanialszą w życiu, nigdy już nie da się oddzielić od jego wołania, nawet jeśli w tamtym momencie był w stanie wykrzyczeć tylko nazwisko strzelca i nawet jeśli – to raczej polskie przypadki, nie angielskie – kompletnie nie zna się na piłce. To prawda, John Motson powiedział kiedyś: „Po bezbramkowej pierwszej połowie, wynik do przerwy brzmi 0:0”, ale i tak zawsze będziemy go kochali. To jak z własną matką. Pamiętam, jak przed laty wróciłem do domu, by obejrzeć retransmisję meczu rozegranego kilka godzin wcześniej. „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się bramek” – powiedziała, przynosząc mi herbatę.

Solidarność i samotność

Do opisanego tu parę dni temu pomysłu kampanii społecznej, w której przeciwko antysemityzmowi na trybunach wystąpiliby piłkarze klubów, których problem dotyczy, dorzucę drugi, jeszcze łatwiejszy do zrealizowania. W tamtym przypadku wzorowałem się na filmie „Y word”, nakręconym z udziałem m.in. Franka Lamparda, Kierana Gibbsa, Ledleya Kinga i Gary’ego Linekera, w tym – na wspólnym oświadczeniu Arsenalu i Tottenhamu po wczorajszych derbach Londynu.

Szczerze mówiąc nie potrafię ocenić, czy stężenie nienawiści na trybunach White Hart Lane było większe niż zwykle – podejrzewam, że było porównywalne z derbami, podczas których w barwach Arsenalu występował znienawidzony przez kibiców Tottenhamu ich dawny idol Sol Campbell. O Emanuelu Adebayorze fani Arsenalu śpiewali wczoraj pieśni przywołujące ubiegłoroczną tragedię jego reprezentacji, ostrzelanej w Angoli w drodze na Puchar Narodów Afryki: „Trzech martwych w Angoli, powinno być czterech, Adebayor, Adebayor”, „To powinieneś być ty, to ty powinieneś być zastrzelony w Angoli”. W podobny sposób kibice Tottenhamu życzyli niegdyś śmierci Campbellowi (śpiewali, że jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił). „Klasycznym” niejako repertuarem meczów derbowych są antysemickie piosenki pod adresem Tottenhamu i sugerowanie pedofilii menedżera Arsenalu.

„To wszystko jest chore” – mówił wczoraj Harry Redknapp i trudno się z nim nie zgodzić. Nie zamierzam jednak wracać do kwestii granic między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Tym, co wzbudziło dziś moją tęsknotę za Anglią było jasne – i wspólne – powiedzenie przez oba kluby, że podobne zachowania potępiają, że ani Arsenal, ani Tottenham nie tolerują rasizmu, homofobii czy obraźliwego słownictwa, i że będą współpracować w ściganiu winnych. Już rano usłyszeliśmy od rzeczniczki Tottenhamu, że kibice, którzy intonowali obraźliwe pieśni, zostali namierzeni dzięki systemowi monitoringu i usunięci ze stadionu jeszcze podczas trwania meczu. Kampania informacyjna przeciwko takim zachowaniom odbywa się w klubie nieustannie, nieustannie też promuje się serwis esemesowy, pod który można zgłaszać przypadki zachowań dyskryminacyjnych. Podobną politykę stosują Arsenal i Chelsea – nigdy dotąd jednak kluby nie działały wspólnie, jakby nie wpadły dotąd na tę prostą myśl, że od solidarności plemiennej ważniejsza jest ta bardziej podstawowa – solidarność ludzka.

Wisła i Cracovia, ŁKS i Widzew, Legia i Polonia wspólnie przeciw nienawiści… Bez zrzucania odpowiedzialności na tamtych, bez uników czy puszczania oka do organizacji kibicowskich. Jakież to się wydaje proste. I jakie nierealne. Nierealne?

Kto im dał skrzydła

Mam nadzieję, że przyzwyczailiście się już do sytuacji, w której szampański w gruncie rzeczy nastrój po zwycięstwie ukochanej drużyny nie przesłania mi przyrodzonej trzeźwości sądów… Tottenham wygrał czwarty mecz z rzędu, owszem, a pamiętając, że ma do rozegrania zaległy mecz z Evertonem, jest o włos od miejsca w pierwszej czwórce. W dodatku wygrał z Arsenalem, po raz pierwszy w historii Premier League przystępując do meczu w roli faworyta bukmacherów, choć do tej pory raczej z rywalami z dzielnicy raczej przegrywał lub remisował (dopiero w ostatnich dwóch-trzech sezonach fatalne statystyki zaczęły się poprawiać; osiągnięcia Redknappa z derbów północnego Londynu w ekstraklasie to 3 zwycięstwa, 3 remisy i porażka). Wygrał… no właśnie, czy wygrał zasłużenie?

Niewątpliwie wszystkie najlepsze sytuacje bramkowe w tym meczu stworzyli gospodarze, a Wojciech Szczęsny trzykrotnie ratował Arsenal z potężnych tarapatów (Parker i Adebayor byli sam na sam z Polakiem, van der Vaart próbował go zaskoczyć z najbliższej odległości po akcji prawą stroną – do tego trzeba doliczyć kilka uderzeń z dystansu, przede wszystkim Bale’a i Defoe’a). Owszem, także Kanonierzy wypracowali sobie tzw. dogodne okazje (pudło Gervinho, minimalnie niecelny strzał Walcotta), ale generalnie Bard Friedel nie miał wiele pracy. Z drugiej strony przez pierwszą godzinę można było odnieść wrażenie, że to Arsenal gra u siebie: zgodnie zresztą z przewidywaniami trójka środkowych pomocników  gości zdominowała dwójkę Tottenhamu, Kanonierzy lepiej i częściej operowali piłką, a Modricia niemal nie było widać (statystyki z całego spotkania: tylko 258 celnych podań gospodarzy i aż 446 gości). Harry Redknapp przyznał po meczu, że nad dokonaniem zmiany zastanawiał się już w przerwie, ale pomyślał, że skoro drużyna prowadzi, to lepiej poczekać, jak rozwiną się wydarzenia. Menedżer Tottenhamu jest cholernym szczęściarzem, bo gdyby piłkarze Arsene’a Wengera potrafili przełożyć dobrą grę piłką na sytuacje bramkowe…

Harry Redknapp ma problem, opisywany tu już kilkakrotnie. Van der Vaart jest piłkarzem, który do wielkich meczów podchodzi szczególnie zmotywowany i którego skuteczność strzelecka jest zaiste imponująca – to kolejny gol strzelony przez Holendra Szczęsnemu i kolejny przedniej urody (wiem, że wokół pierwszej bramki dla Tottenhamu toczy się ostry spór: była ręka, czy nie; muszę się niestety uchylić od zajęcia stanowiska, bo na moim niewielkim monitorze nie potrafiłem tego ocenić, a widzę, że większość dziennikarzy również powstrzymuje się od wydania opinii i po prostu cytuje pretensje Arsene’a Wengera). Z drugiej strony to po skrzydle van der Vaarta sunęła większość ataków Arsenalu, to on pozwalał Kieranowi Gibbsowi na liczne rajdy i to on ryzykował wyrzucenie z boiska, bo za wbiegnięcie w tłum kibiców po golu mógł obejrzeć drugą żółtą kartkę. Kiedy wreszcie Holendra zmienił Sandro, Tottenham po raz pierwszy w tym meczu przejął inicjatywę…

Czy więc Tottenham wygrał zasłużenie? Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia, zwłaszcza po dobrym występie Coquelina w środku pomocy i przyzwoitej grze Mertesackera z tyłu (wysoką notę Szczęsnego obniża rzecz jasna wpuszczenie gola Walkera); mam również wrażenie, że do momentu kontuzji Sagny niemal nie oglądaliśmy w tym meczu Garetha Bale’a. Krycie strefowe przy rzutach rożnych zastąpiono indywidualnym – i trzeba przyznać, że także to posunięcie okazało się udane. Z drugiej strony (ciągle to „z drugiej strony…”) stoperzy Tottenhamu niemal całkowicie wyłączyli z gry van Persiego, a i Walcott z Gervinho okazali się mniej groźni niż oczekiwano. Scott Parker jak zwykle imponował: najwięcej wślizgów i przejęć piłki, 88 proc. celnych podań, ale na sukces ciężko pracowali także napastnicy, dużo biegający Adebayor i Defoe (każdy z nich miał 5 udanych wślizgów), oraz ten niewiarygodny Ledley King, wspierany przez Kaboula (dziesięć wślizgów, wszystkie czyste; rzućcie okiem na wykres).

W sumie ten mecz rozstrzygnął się dzięki skrzydłom i na skrzydłach. Najpierw ziała wyrwa po prawej stronie Tottenhamu, załatana dzięki zejściu van der Vaarta i wejściu Sandro. Potem szanse na come back Arsenalu utrudniła kontuzja Sagny i fakt, że Jenkinson dawał się ogrywać rywalom jak dzieciak – w ciągu ostatniego kwadransa niemal wszystkie akcje Tottenhamu sunęły lewą flanką, nawet mimo iż Wenger szybko wysłał do pomocy Jenkinsonowi Benayouna. Dodajmy gola, zdobytego przez prawego obrońcę Kogutów…

Mam więc wrażenie, że Tottenham wygrał szczęśliwie albo – ostrożniej – że równie dobrze mecz mógł się skończyć wygraną gości, nawet jeśli Arsene Wenger półgębkiem przyznał, że przez kwadrans po wyrównaniu jego piłkarze wydawali się usatysfakcjonowani remisem. Zostaną w pamięcie dobre zmiany Redknappa oraz piękny gol Walkera – jak przed kilkunastoma miesiącami uderzenie Danny’ego Rose’a. Zostaną w pamięci, niestety, także potworne pieśni kibiców obu drużyn, zwłaszcza te pod adresem Adebayora, przywołujące zamach na piłkarzy Togo w Angoli, podczas Pucharu Narodów Afryki. Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni napiszę, że zimno się robi. W takich warunkach zwycięstwo jakby mniej smakuje.

PS Może się uda jeszcze wrócić do innych meczów tej kolejki. Dwa punkty kluczowe: popis skazywanego już na emeryturę Lamparda w Chelsea (Tevez mógłby się uczyć, jak się udowadnia trenerowi swoją przydatność) i niewątpliwy błąd Martina Atkinsona w derbach Liverpoolu. Z początku miałem poczucie, że mamy do czynienia z niebezpiecznym wejściem, być może na żółtą kartkę, później uznałem, że po wygarnięciu piłki zawodnik Evertonu wręcz usiłował cofnąć nogę, ale kiedy w Match of the Day zobaczyłem, jakie mianowicie wejścia w nogi piłkarzy sędzia tolerował w tym meczu, przestałem cokolwiek rozumieć. Szkoda, że sędzia pomylił się w meczu o taką stawkę.

Antysemityzm? Czas na głos piłkarzy

Wczoraj Warszawa, w sobotę Łódź czy Rzeszów, w niedzielę Białystok czy Kraków… – trudno nie czuć się zmęczonym, pisząc o problemie antysemityzmu wśród polskich kibiców. Z drugiej strony trudno się temu zmęczeniu dziwić, skoro problem przejmuje tak naprawdę jedną gazetę, jedną organizację społeczną i garstkę interesujących się futbolem inteligentów. Kiedy niedawno był u mnie TVN24, pytać czy sukcesy Maora Meliksona przyczynią się do poprawy sytuacji, uświadomiłem sobie, że nie tędy droga. Że zwalczenie przesądów wśród fanów piłki przerasta możliwości piszących o niej osób, podobnie zresztą jak przerasta możliwości wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania (choć od tych ostatnich słusznie oczekujemy reagowania w przypadku łamania prawa: w naszym kraju znieważanie lub nawoływanie do nienawiści na tle narodowościowym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym jest karalne na podstawie art. 256 i 257 Kodeksu Karnego). Nawet jeśli – co skądinąd byłoby fantastyczne – z trybun, w obawie przed ich zamknięciem, przed zakazami stadionowymi czy przed aresztowaniami, zniknęłyby te wszystkie wulgarne antyżydowskie hasła, problem by pozostał. W głowach.

Ja do tych głów nie dotrę. Nie dotrą do nich moi koledzy dziennikarze. Nie dotrą politycy, nie dotrą prezesi klubów. Może dotarłby Jurek Owsiak, może dotarłoby kilku muzyków, nie wiem. Z całą pewnością dotarliby natomiast piłkarze, za których ryczący antysemickie bluzgi kibole poszliby w ogień. W walkę z antysemityzmem na stadionach trzeba wciągnąć gwiazdy polskiej piłki.

Z podobnego założenia wyszli twórcy kampanii społecznej przygotowanej dla angielskiego KickItOut. Pomysł na film „Y word”  jest najprostszy z możliwych: o tym, dlaczego antysemickie odzywki są niedopuszczalne, mówią piłkarze klubów, których problem dotyczy. Najpierw oglądamy kibiców Chelsea i Arsenalu, śpiewających „Spurs are on their way to Auschwitz”, potem zaś piłkarzy i piłkarkę Chelsea i Arsenalu potępiających takie zachowania. Oprócz Franka Lamparda, Kierana Gibbsa i Rachel Yankey w minutowym filmie występuje m.in. Gary Lineker: jeden z najlepszych napastników w historii angielskiej piłki, a zarazem gospodarz najważniejszego telewizyjnego programu o futbolu tłumaczy niezorientowanym, co mianowicie stało się z milionami Żydów podczas drugiej wojny światowej.

Podobny film musi powstać w Polsce. Nie wiem, jakich piłkarzy poprosić o wzięcie w nim udziału, ale na pewno powinni być wśród nich obdarzani autorytetem zawodnicy z klubów, których trybuny mają problem z antysemityzmem, a także kojarzone jednoznacznie pozytywnie ikony polskiej piłki. Wbrew pozorom znalazłoby się takich parę – naszym Linekerem mógłby być np. Jerzy Dudek, może można by poprosić Wojciecha Szczęsnego (wspólnie z ojcem?), może Tomasza Frankowskiego… Zwłaszcza ci, którzy spędzili parę lat na Zachodzie, wiedzą, że zaangażowanie sportowca w działalność społeczną jest oczywistością.

Jestem przekonany, że znalazłaby się agencja reklamowa, która popracowałaby nad scenariuszem i produkcją takiego filmu. Że swoją wiedzę i poparcie przy jego tworzeniu dałyby organizacje antyrasistowskie, ale też Polski Związek Piłki Nożnej, władze ekstraklasy, instytucje odpowiedzialne za organizację Euro 2012, a wreszcie: ministerstwo sportu i rzecznik praw obywatelskich. Że emitowałyby go telewizje pokazujące polską piłkę i że byłby puszczany także na stadionowych telebimach przed meczami. Że w ślad za filmem mogłyby pójść reklamy, teksty i wywiady z piłkarzami w prasie czy radiu.

Zgoda: jedna kampania nie zmieni wieloletnich uprzedzeń, odruchów czy stereotypów. Coś jednak robić trzeba, zamiast w kółko mówić o zmęczeniu.