No trudno, zacznę jednak od Tottenhamu, bo jak żyję takiej serii nie widziałem. W dziesięciu meczach dziewięć zwycięstw i remis, w dodatku wydarty w ostatniej minucie wyjazdowego meczu z rewelacyjnym w tym sezonie Newcastle (będzie i o nim, w jednym z kolejnych akapitów…). Wszystko to uzyskane ze składem, którego przecież nie nazwałbym najlepszym za mojej pamięci – fantastycznych piłkarzy to dopiero miał David Pleat w sezonie 1986/87, a i Osvaldo Ardiles w 1994 r. zmarnował znakomitą kadrę. Wspominam argentyńskiego menedżera nie bez przyczyny, bo dylemat, jaki był wówczas jego udziałem (nadmiar utalentowanych piłkarzy ofensywnych), musi rozstrzygać co tydzień również Harry Redknapp. Wszystko jest kwestią balansu: Ardiles potrafił wystawiać w meczu czwórkę napastników i kończyć porażką w hokejowym stylu, np. 4:5, Redknapp zaś… sprowadził na White Hart Lane Scotta Parkera, żeby zabezpieczyć tyły w przypadku kawaleryjskich szarż Bale’a, Lennona, van der Vaarta, Adebayora czy Modricia. Zwracam uwagę, że w pierwszych dwóch meczach sezonu, przegranych z obiema drużynami z Manchesteru, Parker jeszcze nie grał.
Tak, wiem, wychwalam angielskiego piłkarza niemal przy każdej okazji pisania o Tottenhamie, ale nie jest przecież kwestią przypadku, że zwycięska seria rozpoczęła się właśnie po wzmocnieniu drużyny o niego i Adebayora. Zawodnika tego typu – defensywnego pomocnika, nieustannie biegającego między rywalami i nieustannie próbującego odebrać im piłkę, ale potrafiącego także tę piłkę przytrzymać i celnie odegrać, a nade wszystko: lidera, podrywającego słowem i postawą kolegów do walki – nie było w tej drużynie od bardzo dawna. Oczywiście można dodać, że od bardzo dawna nie było tu bramkarza, który nie popełniałby głupich błędów. Od dawna nie było Ledleya Kinga, grającego z taką regularnością i bez kontuzji (nie, to nie Dawson czy Kaboul są doskonałymi obrońcami – oni potrafią grać doskonale właśnie pod skrzydłami Kinga). Od dawna nie było menedżera, za którego piłkarze daliby się pokroić. Od dawna nie zdarzyło się, by klub oparł się pokusie zarobienia grubych pieniędzy za swojego najlepszego piłkarza. „Wszystko jest kwestią balansu”, napisałem wcześniej, ale wygląda na to, że suma czynników, które składają się na sukces, wydłuża się w nieskończoność.
Wczoraj nie było tak łatwo, jak w poniedziałek, kiedy zawodnicy Aston Villi praktycznie nie zobaczyli na White Hart Lane futbolówki. Po pierwsze, trzeba było grać bez dwóch najlepszych piłkarzy: chorego Modricia i kontuzjowanego van der Vaarta. Po drugie, z dwójką piłkarzy przeciwko trójce w drugiej linii i z występującym przez godzinę z żółtą kartką Sandro. Po trzecie, z dobrze zorganizowanym West Bromwich, na wyjeździe, od dziewiątej minuty goniąc wynik. Redknapp mówił, że w przerwie musiał piłkarzami solidniej potrząsnąć i… podziałało. Nieoglądający piłki w pierwszych 45 minutach Defoe zaczął częściej po nią wracać. Sandro uważał ze wślizgami. Bale i coraz lepszy w tym sezonie Lennon wyprowadzali szybkie kontry. Napastnicy psuli, jak zwykle ostatnio (z Aston Villą Adebayor śmiało mógł strzelić pięć goli, tutaj pewnie jeszcze dwa), ale cała drużyna wierzyła w zwycięstwo – cała drużyna parła do niego, i cała drużyna broniła się, kiedy było trzeba. Kwestia balansu…
Tabela wygląda fantastycznie i, odpukać, wiele wskazuje, że jeszcze jakiś czas będzie tak wyglądała. Dopowiedzmy, że gdyby Tottenham wygrał jeszcze zaległy mecz z Evertonem, zepchnąłby z drugiego miejsca Manchester United. Co oczywiście nie powinno kibiców MU przesadnie denerwować. Mimo wszystko remis u siebie z Newcastle – choć dla drużyny Srok może oznaczać przekroczenie psychologicznego Rubikonu; przekonanie, że miejsce zajmowane dziś w tabeli nie jest wynikiem tylko względnie łatwej serii spotkań na początku sezonu, integrację drużyny – jest z perspektywy mistrzów Anglii „jednym z tych dni”, z którego żadnych uogólniających wniosków wyciągnąć się nie da. To już nie tylko karny z kapelusza i nieuznana bramka w ostatniej minucie (spalony był minimalny, jeśli był), ale także popis niewiarygodnych umiejętności bramkarskich Tima Krula oraz serie niesamowitych interwencji jego kolegów z obrony (Simpson, wybijający piłkę z pustej bramki!). Zaiste: United stworzyło wystarczającą liczbę sytuacji, by wygrać ten mecz w cuglach i następnym razem z pewnością wygra. Oczywiście, inaczej niż w takim np. Tottenhamie, w MU brakuje kreatywnego rozgrywającego, a kontuzje Cleverleya i Andersona nie ułatwiają sir Alexowi złożenia jakiejś sensownie zbalansowanej drugiej linii. Czy oznacza to styczniowe zakupy, czy oddanie pola hałaśliwym sąsiadom, którzy – jeśli już jesteśmy przy transferach – myśląc o oddaniu do Włoch Teveza zaginają ponoć parol na van Persiego? To ostatnie nie byłoby od rzeczy, jeśli zważyć na dzisiejsze zachowanie Balotellego. Owszem, to świetny napastnik, ale momenty szaleństwa zdarzają mu się niemal równie często jak fenomenalne zagrania. O ileż lepiej dla kandydatów na mistrza Anglii byłoby mieć z przodu zawodnika bardziej obliczalnego? Już nie mówię o tym, jak ucieszyliby się Clichy, Nasri i Kolo Toure, z których każdy nieco z innych powodów, ale w sumie dosyć powoli rozkręca się w Manchesterze.
O zakończonym przed chwilą meczu napiszę tyle, że już dawno nie widziałem Manchesteru City pod taką presją jak dziś na Anfield, z grającym prostą w sumie piłkę Liverpoolem. Co i tak pozwala mi wyciągnąć wniosek, że mamy do czynienia z materiałem na mistrzów: nawet jeśli słabszy dzień mają napastnicy i piłkarze drugiej linii (powstrzymywani przez fenomenalnego Lucasa; pierwszy raz w tym sezonie Silva był niemal niewidoczny), nawet jeśli obrońcy dają się zaskoczyć, zostaje jeszcze bramkarz. Seria niewiarygodnych interwencji Joe Harta pozwoliła drużynie Manciniego obronić pięciopunktową przewagę nad MU. Inna sprawa, że menedżer MC podszedł do meczu w swoim starym stylu, wystawiając tylko jednego, dość przy tym niskiego napastnika, i że naprawdę widać poprawę w grze Liverpoolu: najpierw głęboko cofnięci, później skuteczni w pressingu, zamykający wolne sektory boiska i odcinający Silvę czy Nasriego od możliwości „firmowych” wymian w trójkątach, potrafili również atakować (kwestia balansu…). Inaczej niż z Chelsea, tutaj Jose Enrique często zapuszczał się pod bramkę MC, zasilany długimi podaniami Charliego Adama. Z drugiej strony próbował Kuyt, heroiczną walkę z obrońcami toczył Suarez – o ileż bardziej widoczny niż Aguero… W sumie zabawne, że mecz, o którego wyniku przesądziły rzut rożny i rykoszet po mocno niecelnym strzale, mógł być aż tak zajmujący.