Zrobiłem sobie przerwę od angielskich gazet, i dobrze – nie wiem teraz, od jak dawna pompują one temat rzekomego niezadowolenia Romana Abramowicza z przekazania Chelsea w ręce Andre Villas-Boasa. Czy Rosjanin jest zadowolony z Portugalczyka, nie wiem oczywiście również (choć mam poczucie, że jak na 12 meczów w lidze 4 porażki to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli dwie z nich, i to z rzędu, poniósł na własnym stadionie), choć nie sądzę, by cokolwiek wiedzieli o tym nawet najlepsi tropiciele z Fleet Street. Przypominam tylko: tym razem to miała być inwestycja na trzy lata, a nie na trzy miesiące, z wkalkulowanymi kosztami, wśród których była zarówno adaptacja młodego menedżera w Premier League, jak transformacja starzejącej się drużyny. Jedyne, co w tym punkcie mnie zastanawia, to konsekwencja transformacji (z Liverpoolem, w porównaniu z kadrą ubiegłoroczną, w pierwszym składzie wybiegł jedynie Mata, a Meireles i Sturridge usiedli na ławce). Ach tak, pamiętam, miał tu grać niejaki Modrić…
Paradoksalne zresztą z tymi transferami. Miał Fernando Torres odmienić oblicze Chelsea, miał Andy Carroll godnie zastąpić go w Liverpoolu, a obaj jeden z ważniejszych meczów sezonu zaczynali jako rezerwowi, zaś statystyki, które przy okazji przypomniano, kwestionowały sensowność zainwestowanych w obu milionów (już najbardziej cieszy się Mike Ashley z Newcastle…). Tak czy inaczej o niezadowoleniu Abramowicza raczej będzie teraz głośniej (menedżer Chelsea już powiedział, że nie po to właściciel wydał fortunę na jego sprowadzenie, by teraz wydawać kolejną na jego wyrzucanie…), a kibicom Chelsea przyjdzie się pocieszać, że dwa miesiące temu dokładnie tak jak Villas-Boasa przypiekano Wengera.
Paradoksalne zresztą także z tymi porażkami. Druga połowa meczu z Liverpoolem była w wydaniu Chelsea bardzo dobra. Wprowadzenie Sturridge’a na prawe skrzydło i zmiana ustawienia na 4-2-3-1 natychmiast pozwoliły odzyskać inicjatywę, przyniosły wyrównanie, a w ślad za nim – szanse na kolejne gole. Przyciskana wreszcie obrona Liverpoolu gubiła się tak, jak obrona Chelsea w pierwszych 45 minutach. Do honorowego remisu, pozostawiającego w dziennikarzach i fanach wrażenie, że drużyna ma potencjał, a menedżer wie, co robi, zostały trzy minuty…
A może to lepiej, że w 88. minucie Ashley Cole (a po nim, czy też wraz z nim Malouda) zagapił się po raz kolejny (zwróćcie uwagę, że większość akcji Liverpoolu szła właśnie prawą stroną – to jeden z elementów dobrze odrobionej lekcji przez Kenny’ego Dalglisha)? Może będzie okazja solidnie popracować nad organizacją gry obronnej: nad koncentracją Terry’ego i Cole’a czy nad ustawianiem się Luiza i Ivanovicia. Wśród rozlicznych problemów, jakie się z tym wiążą, jest i forma Mikela, który zawalił pierwszą bramkę: porównajcie jego występ z występem Lucasa i doceńcie, jaką asekurację może dać swojej linii klasowy defensywny pomocnik.
O Davidzie Luizie trudno powiedzieć więcej, niż zrobił to kilka tygodni temu Alan Hansen, punktując w Match of the Day wszystkie momenty nieuwagi, brawury czy zwyczajnego szaleństwa, jakie przydarzyły się Brazylijczykowi w jednym tylko meczu (dawny legendarny obrońca Liverpoolu docenił, owszem, Luiza, za rajdy z piłką i strzały na bramkę – proponował więc szkoleniowcom Chelsea przekwalifikowanie go na ofensywnego pomocnika, he, he). Pytanie brzmi, co powiedzieć o Terrym: czy przyczyną obniżki formy kapitana Chelsea są jakieś kłopoty pozaboiskowe, czy Anglik zwyczajnie nie stanie się już młodszy, czy może właśnie szwankuje praca sztabu szkoleniowego. Jeśli ta ostatnia odpowiedź jest prawdziwa, to jest ktoś, kto zna klub i piłkarzy, i mógłby zrobić z tym porządek. Problem w tym, że jest asystentem menedżera Liverpoolu…
O przygotowaniu szkoleniowców gości do tego meczu wypadałoby zresztą napisać kilka słów: za odświeżenie przewidywalnego ostatnio składu, posadzenie na ławce zarówno Hendersona, jak i Downinga, wyjęcie z zamrażarki rewelacyjnego w końcówce poprzedniego sezonu Maxiego Rodrigueza oraz szybkiego i pracowitego Craiga Bellamy’ego. Liverpool grał szybciej i szerzej niż ostatnio, nawet jeśli ta szybkość przejawiała się głównie w kontratakach, a ataki pozycyjne Chelsea niwelował dzięki Lucasowi i Adamowi (ocenę występu tego drugiego obniżają jedynie fatalnie wykonywane stałe fragmenty gry). Wymiana podań przed golem Maxiego była przedniej urody, podobnie jak podanie Adama i szarża Johnsona przy golu numer dwa.
Wiem, zabrzmi to okropnie staroświecko, ale będę konsekwentny: szukanie teraz nowego menedżera Chelsea jest równie bez sensu jak szukanie nowego menedżera Arsenalu. Albo jak szukanie nowego menedżera Blackburn czy Wigan. Żebyż to było takie proste.