Archiwum kategorii: International

Euroniecodziennik: żal Chorwacji

Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Ale ja go nie znam.

To znaczy owszem: istnieje sposób jej neutralizowania. Chorwaci robili to fantastycznie przez ponad godzinę, pozwalając Hiszpanom utrzymywać się przy piłce, ale na tyle daleko, by żadne z prostopadłych podań nie dotarło w ich pole karne. Wysoko ustawieni, ciężko pracujący, czyhający na swoją okazję i nawet potrafiący ją stworzyć, jeszcze przed aktem ostatecznej desperacji, czyli wpuszczeniem w bój całej trójki Mandżukić-Jelavić-Eduardo. Kibice Tottenhamu znają to odegranie Luki Modricia, zewnętrzną częścią buta, lekko podkręcające piłkę, która potrafi przefrunąć w powietrzu nawet kilkadziesiąt metrów, zanim spadnie na głowę lub stopę kolegi (skąd to chuchro ma siłę do takich zagrań, u licha?: zadaję sobie to pytanie od czterech lat i na nie również nie znam odpowiedzi). Hiszpanie również je oglądali, ale co innego oglądać, a co innego zapobiec, zwłaszcza w trakcie szybkiego ataku i zwłaszcza w końcówce meczu. Wcześniej w podobnych sytuacjach Xabi Alonso czy Busquets nie wahali się popełnić faul taktyczny, ale tym razem żadnego z nich nie było przy Modriciu, który zagrał tę kapitalną piłkę do Rakiticia i wszyscy zamarliśmy. Na pewno istnieje sposób, żeby wygrać z Hiszpanią. Pod warunkiem wykorzystywania takich okazji.

Bilić nie miał wyjścia: kiedy sędzia nie podyktował dla Chorwacji karnego po incydencie Mandżukić-Sergio Ramos, kiedy Hiszpanie uparcie nie popełniali błędów ani nie wykazywali oznak zdenerwowania, kiedy nieliczne strzały jego piłkarzy bronił Casillas, musiał się odsłonić. Musiał wprowadzać kolejnych piłkarzy ofensywnych, musiał rozluźnić szyki obronne, tak jak wcześniej rozluźnił krawat. Na co del Bosque tylko czekał: wprowadził Fabregasa, co odgrzało debatę z pierwszego meczu, o grze bez napastnika, i co równie jak w pierwszym meczu debatę tę prowadziło na manowce. Rzecz w tym, że wejście Fabregasa pozwoliło Hiszpanom grać dokładniej i szybciej (podobnie jak wprowadzenie Jesusa Navasa poszerzyło teren, na jakim rozgrywali akcje, o jakieś kilka metrów w stronę linii bocznej) – tak że wreszcie między myślącymi o ofensywie Chorwatami łatwiej było znaleźć jakąś wolną przestrzeń. Do tego, by znaleźć się na końcu prostopadłego podania i umieć je wykorzystać, nie trzeba być koniecznie środkowym napastnikiem – chciałbym przypomnieć wszystkim tym, którzy uważają, że mistrzowie świata bez Torresa czy Llorrente grają defensywnie.

Żałuję, że Chorwaci odpadli. Będzie mi brakowało Luki Modricia – nie tylko na tym turnieju, ale i w Tottenhamie, skąd z pewnością odejdzie, skoro klub nie dał mu możliwości zrealizowania się w Lidze Mistrzów (ostatnie pogłoski mówią o zainteresowaniu Realu Madryt, zapewne dziś wzmocnionym, skoro Chorwat nie spękał w starciu z Katalończykami). Ale będzie mi też brakowało Slavena Bilicia, który zaimponował na tych mistrzostwach zimną krwią i taktycznym nosem we wszystkich spotkaniach (chapeaux bas dla jego piłkarzy, którzy potrafili adaptować się do zmienianego przez selekcjonera ustawienia nawet kilka razy w ciągu jednego meczu!). Dodałbym, że szkoleniowiec Chorwatów zaimponował również asertywnym zachowaniem wobec własnych kibiców: nie zawahał się ostro skrytykować rasistowskich zachowań, których dopuścili się wobec Balotellego. Jeszcze jeden kamyczek do polskiego ogródka, bo pierwszy zawiera się w pytaniu, czy i nas nie stać byłoby na przekucie jakiegoś byłego reprezentanta na selekcjonera tej klasy? Ech, chciałbym wreszcie jutro Anglię, nie Polskę zobaczyć.

Euroniecodziennik: jeźdźcy apokalipsy

Narzekacie na Smudę i Polaków? Zobaczcie, jaki potencjał zmarnował Bert van Marwijk. Grający w najlepszych klubach świata i pożądani przez takowe, sami najlepsi lub niemal najlepsi na świecie na swoich pozycjach (przynajmniej van Persie i Sneijder), Holendrzy odpadają z Euro po trzech porażkach. U nas jeden dobry napastnik – u nich dwóch wybitnych. U nas jeden skrzydłowy, u nich co najmniej kilku. U nas żadnego rozgrywającego, u nich aż dwóch – i to jakich… Smutno było patrzeć na Sneijdera zepchniętego w pierwszej połowie na lewe skrzydło, ale patrząc na bramkę i statystyki van der Vaarta z tego czasu trudno uznać, że jego wprowadzenie zaszkodziło drużynie.

To znaczy owszem: w jakimś sensie zaszkodziło. Postawienie na piłkarza Tottenhamu w środku pomocy, rezygnacja z van Bommela jako drugiego defensywnego pomocnika, otworzyła Holendrów niemal zupełnie (zupełnie otworzyli się dopiero po zejściu Willemsa, kiedy grali już bez lewego obrońcy, a Pereira i Nani biegali sobie pod pole karne Sketelenburga przez nikogo nie niepokojeni). Z drugiej strony: czy mieli wyjście? Przy założonym z góry zwycięstwie Niemców nad Duńczykami (nie przyszło łatwo, nawiasem mówiąc…), musieli ryzykować, musieli przeć do przodu nie oglądając się na to, co z hektarami wolnego miejsca za ich plecami zrobi za chwilę Cristiano Ronaldo. Dla gracza Realu Madryt był to skądinąd wymarzony scenariusz; wyobraźcie sobie, co robiłby z Polakami Arszawin, gdyby Smuda nie wystawił przeciwko Rosji trzech defensywnych pomocników…

Jasne: naciągam porównanie. Nie ta grupa, nie ten potencjał przeciwnika, a wreszcie: nieporównywalny pierwszy mecz, jeśli wziąć pod uwagę, ilu kapitalnych sytuacji nie wykorzystali w jego trakcie Holendrzy. Chcę jedynie przestrzec przed popadaniem w apokaliptyczne tony z racji odpadnięcia Polaków z mistrzostw Europy. O apokalipsie to mogą mówić Holendrzy, będący – mimo wszystkich historyczno-psychologicznych wątpliwości, mimo plotek o kolejnych konfliktach w tej drużynie – jednym z faworytów turnieju. Nam po prostu nie udało się spełnić marzeń. To zawsze przykre doświadczenie, ale przecież związane z tym, że marząc oderwaliśmy się od rzeczywistości: na chwilę, na dzień, a choćby i na tydzień zapomnieliśmy, skąd jesteśmy i co umieją nasi piłkarze i/lub szkoleniowcy. Kibic piłkarski zawsze będzie marzycielem, więc nie ma co teraz popadać w poczucie winy, że wierzył, dopingował, może czasem podbijał bębenka odważnie formułowanymi oczekiwaniami… A co innego ma robić kibic, jeśli nie marzyć?

Kibiców usprawiedliwiam, inaczej z dziennikarzami. Przeczytałem w ciągu ostatnich kilkunastu godzin dziesiątki stron na temat polskiej „anatomii klęski”. Ich autorzy biją jak w bęben we Franciszka Smudę i jego współpracowników; piszą o paraliżującym selekcjonera strachu, o zmarnowanych przygotowaniach. „Lać ich i gonić. Pieniędzy nie płacić, bo nie ma za co” – grzmi Dariusz Tuzimek. „Sprzyjało wszystko. I wszystko zostało koncertowo spieprzone” – wtóruje mu Krzysztof Stanowski, również poświęcając obszerne fragmenty swojego tekstu pieniądzom, a ja, będąc kompletnie z boku tego świata, czuję się tak, jakbym oglądał studio Polsatu z poprzedniego Euro. Zgoda, że Brożek jest słabym napastnikiem, który od wyjazdu z Wisły nigdzie nie zagrzał miejsca, pytanie tylko, jaka była alternatywa. Huntelaara trzymał ten okropny Smuda na ławce? Kuytowi kazał się rozgrzewać, a potem znowu posadził? A może Polanskiego miał zastąpić van Bommel, tylko polski trener kierując się podejrzanymi koneksjami wybrał Grosickiego? Jasne: Murawski stracił piłkę i Czesi poszli kontrą, tylko czy tak samo z kontrą nie wychodzili Portugalczycy po stratach van der Vaarta? Możemy się oczywiście spierać o kunktatorstwo Smudy, ale przyznaję, że nawet w drugiej połowie meczu z Czechami byłem skłonny je usprawiedliwiać obawą przed tym, co w istocie się stało (i co brali również Holendrzy) – przed indywidualnym błędem i kontrą rywala. Dopóki w tym meczu utrzymywał się remis, była szansa: na naszą kontrę, na strzał z dystansu, choćby i na stały fragment (w wykonaniu Polaków były groźne, co komplikuje tezę o zawalonych przygotowaniach).

Jasne: po Euro Franciszek Smuda odejdzie, tylko pokażcie mi tego cudotwórcę, który miałby go zastąpić. Maciej Skorża, odpowiedzialny za pucharowe klęski Wisły i Legii, a ostatnio za utratę mistrzostwa kraju tej ostatniej? Piotr Nowak? Już najbardziej mnie przekonuje Monty Pythonowska z ducha propozycja kolegów z „Supergiganta”, żeby powierzyć polską reprezentację Harry’emu Redknappowi. Przynajmniej czytając ją nie muszę się zastanawiać, z kim pije wódkę autor tekstu.

Euroniecodziennik: to wcale nie koniec

W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 20.45, mój sąsiad sięgnął po wiertarkę i zaczął pruć ścianę. Nie sądzę, żeby postanowił w ten sposób zdystansować się od mistrzostw Europy. Słyszałem już o takich wypadkach: przed wieloma laty opowiadano mi historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze, że nie mógł ich oglądać. Kiedy tylko zbliżała się transmisja, ustawiał fotel przed telewizorem, wyjmował piwo z lodówki, po czym wychodził przed dom i przez następne dziewięćdziesiąt minut, z doliczonym kwadransem przerwy i paroma minutami „Fergie time”, wściekle podlewał grządki, aż wreszcie mecz się skończył, a jego ogródek zamienił się w błotniste bajoro.

Rozumiemy go, prawda? Oglądamy teraz nasze paznokcie, wyżymamy koszule, opróżniamy popielniczki i odnosimy do kuchni szklanki, zastanawiając się, dlaczego kolejny raz daliśmy się nabrać. Czy nie lepiej było wywiercić parę otworów, zamocować półkę na książki, których czytanie byłoby doprawdy dużo lepszym zajęciem niż oglądanie piłki nożnej? W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 22.42 pozamykałem strony internetowe i odłączyłem fora społecznościowe, na których już, w ciągu paru zaledwie minut od zakończenia spotkania, zaroiło się od frustratów, pytających, ile to wszystko kosztowało, krytykujących rząd, opozycję, Kościół, trenera, piłkarzy i cały pieski świat.

Co im odpowiedzieć? Że wciąż oglądamy fantastyczne mistrzostwa Europy i że wciąż odbywają się one w Polsce? Że dziś w Warszawie, równolegle z bojem wrocławskim, byliśmy świadkami wielkiej sensacji, w której drużyna skazywana na pożarcie, najsłabsza – wydawałoby się – w grupie, mając nóż na gardle zdołała wygrać mecz z absolutnym faworytem i awansować, eliminując tego ostatniego? Że gdyby nie desperacka interwencja Kadleca, wybijającego piłkę z pustej bramki w ostatnich sekundach meczu, także Czesi odpadliby z mistrzostw? A może nic nie odpowiadać, skoro im w ogóle nie chodzi o futbol? „Dziwni są polscy komentatorzy – napisał ktoś z anglojęzycznych obserwatorów spotkania na Twitterze. – Wciąż mówią o wierze, nadziei, sercu, pragnieniach, przeznaczeniu, szczęściu, Opatrzności, bla, bla, bla, zamiast skupić się na piłce nożnej”.

My jednak zgromadziliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o futbolu. Żeby spróbować zrozumieć, dlaczego się nie udało. Dlaczego – podobnie jak z Grecją – po dwudziestominutowym szturmie, podczas którego doliczyłem się pięciu dobrych okazji, pozwoliliśmy rywalom wrócić do gry, a po zmianie ustawienia (w 55. minucie Grosicki zastąpił Polanskiego) przestaliśmy grać w ogóle. To ostatnie akurat łatwo wytłumaczyć: jeden Czech więcej w strefie środkowej, plus nasi skrzydłowi niewracający za bocznymi obrońcami rywala. To pierwsze wytłumaczyć trudniej. Może najbardziej tym, że z tych piłkarzy łatwiej ustawić drużynę do taktyki negatywnej, jak z Rosjanami, niż samemu coś skonstruować. Tam wiadomo było, o co chodzi: zagęścić środek, nie dopuścić do szybkiego ataku, którym piłkarze Advocaata zmasakrowali Czechów w swoim pierwszym meczu na Euro. Tu już inaczej: trzeba było znaleźć sposób na przedarcie się pod bramkę inaczej niż w szybkim ataku, kiedy wyczerpał się już pierwszy impet, nie wychodziły strzały z daleka, a stałych fragmentów nie udawało się wywalczyć. I nie było komu znaleźć tego sposobu.

Rzecz w tym, że mamy niezłego bramkarza, przyzwoitego środkowego obrońcę (Perquisa mam na myśli) i świetnego prawego obrońcę (choć dziś akurat Piszczek zagrał słabo…), mamy dobrego prawoskrzydłowego i znakomitego napastnika. Brakuje rozgrywającego, który potrafiłby tym wszystkim dyrygować. Który zagrałby prostopadłą piłkę do tegoż napastnika albo zrobił nieoczekiwany przerzut na skrzydło (zwłaszcza lewe, bo na prawym Błaszczykowski był tym razem pilnowany wyjątkowo starannie). Owszem, były momenty, kiedy próbował Obraniak, były i takie, kiedy próbował Polanski – choć ten ostatni miał kompletnie inne zadania, a potem został zmieniony, nie jestem zresztą pewien, czy słusznie. Ale spajającego to wszystko lidera się nie dorobiliśmy (względnie: nie zdołaliśmy go naturalizować).

Jasne, że najłatwiej po czymś takim zabrać się za wyrzucanie z pracy (albo zwyczajnie nie przedłużyć kontraktu). Okropnie jednak jestem ciekaw ludzi, którzy wyselekcjonowaliby na ten turniej innych piłkarzy, względnie ułożyliby z tych, którzy zagrali w reprezentacji Polski, coś jakościowo innego. Jestem pewien, że pojawią się na tuziny, nie sądzę jednak, bym był w stanie im uwierzyć.

Oczywiście wiem, że to była najsłabsza grupa. Wiem, że u Czechów nie było Rosickiego, że dotąd raczej z nimi wygraliśmy, itd., itp. Też jestem przygnębiony: głównie tym, że Lewandowski był osamotniony i nawet kiedy już udało mu się wygrać samotny pojedynek z obrońcami, nie miał komu odegrać wywalczonej piłki. I tym, że gdy Murawski pomylił się fatalnie przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy, Czesi skontrowali i Jiraczek nabrał Wasilewskiego na prosty zwód. Najbardziej pewnie tym, że rywal, kiedy już musiał, na skutek wieści z Warszawy – bez problemu przejął inicjatywę.

A jednak jestem Polakom wdzięczny za ten wielki tydzień. Ja w ciągu tego czasu podbijania bębenka nie widziałem – widziałem normalne, nieuleczalne kibicowanie wbrew rzeczywistości. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, jakie jest nasze miejsce w piłkarskiej hierarchii, a do samego końca udawało nam się tę wiedzę kwestionować. Pewnie stąd zresztą skala tego przygnębienia: gdyby skompromitowali się już w pierwszym meczu albo dostali łomot w drugim, byłoby łatwiej. Z drugiej strony: za chwilę rozpoczną się eliminacje mundialu. Ta drużyna jest młoda, może pograć ze sobą kolejnych kilka lat. Może się rozwinąć. Może w ciągu tego czasu uda się dołożyć do niej rozgrywającego, a póki co: nadal się cieszyć fantastycznym turniejem.

Euroniecodziennik: jajko Hodgsona

Pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. I Roy Hodgson świetnie to wie, bo nieraz już potrafił wykrzesać maksimum z mocno przeciętnych drużyn. Pamiętacie, jak grała jego Szwajcaria albo jego Fulham? Nie macie w drużynie Pirlo, Modricia, Iniesty czy Ozila, no to zbierzcie do kupy rzemieślników i przypomnijcie im, na czym polega solidne rzemiosło. Ustawcie dwie czteroosobowe grupy w dwie linie, z przodu postawcie drągala, którego z poziomu jednej z tych linii próbujcie trafić w głowę (wiecie przecież, że z ostatnich ośmiu goli, straconych przez Szwedów, siedem zdobyto właśnie głową), i dodajcie mu jeszcze do pomocy takiego drugiego, w miarę ruchliwego. Popracujcie trochę nad stałymi fragmentami gry. I miejcie na ławce szybkiego rezerwowego, w sam raz do wpuszczenia, kiedy drużynie nie idzie (tylko nie wystawiajcie go, broń Boże, od pierwszej minuty, bo się nie będzie łobuz wracał: był w drugiej połowie, już po wejściu Walcotta, taki moment, że lewy obrońca Szwedów prowadził na bramkę Harta atak za atakiem, a piłkarz Arsenalu ani myślał mu w tym przeszkadzać). Poza tym zachowujcie się jak wcielenie przeciętności, tak aby nikt – z własnymi piłkarzami włącznie – nie pomyślał, że wiążecie z tym turniejem jakiekolwiek ambicje.

Tylko pamiętajcie jeszcze, żeby im powiedzieć o niefaulowaniu zbyt blisko własnego pola karnego, bo jeszcze ich nie nauczyliście, jak się bronić przy stałych fragmentach. To, co zrobili Anglicy w pierwszych minutach drugiej połowy, było czymś niewiarygodnym: owszem, czasem nie ma wyjścia i trzeba przerwać akcję rywala faulem, ale przewinienia, po których Szwedzi dostawali rzuty wolne, były z tej perspektywy kompletnie bez sensu. Podobnie jak późniejsze ustawienie w polu karnym: złamanie spalonego przy pierwszej bramce i komiczna próba krycia indywidualnego przy drugiej. Przecież skuteczność rzutów wolnych Larssona i wejść w szesnastkę Melberga jest znana każdemu członkowi angielskiej ekipy z boisk Premier League. Ech, zachowywali się przy rzutach wolnych jak nie przymierzając Szwedzi… Ech, jajko Kolumba a la Hodgson, choć tak nieskompliowane, momentami okazywało się nieświeże. Komiczni Anglicy.

Kosmiczni Anglicy. Marudzenie po takim meczu byłoby przecież grzechem. Przestajemy więc analizować, przestajemy się zastanawiać, co by było, gdyby Walcott jednak nie trafił (zwykle nie trafia…), a zaczynamy się oddawać rozważaniom metafizycznym. Jakoś tak się zdarza, że prawie na wszystkich wielkich imprezach Anglicy uczestniczą w meczach najlepszych i najbardziej dramatycznych. Tak było na Euro ’96, kiedy rozbijali Holandię, tak było na mundialu ’98, kiedy potykali się z Argentyną, i na Euro 2000, kiedy przegrali z Portugalią, i na mundialu 2002, kiedy polegli z Brazylią, i na mistrzostwach w 2004, kiedy Ricardo bronił ich karne bez rękawic, i w RPA, gdzie nie uznano im gola w meczu z Niemcami… Dziś uczestniczyli w kolejnym thrillerze, warto dodać: wyrównanym do granic błędu statystycznego (posiadanie piłki 50:50, podania 466:558 na korzyść Szwedów, w tym celne 81:83 proc., strzały 13:13, w tym celne 7:6). I do złudzenia przypominającym spotkania Premier League, z ich tempem, z ich dośrodkowaniami, z ich rosłymi napastnikami, grającymi plecami do bramki i usiłującymi rozprowadzać kolegów z drugiej linii, ale także – powiem to głośno – z ich prostymi błędami, które takiego Xaviego czy Pirlo przyprawiłyby o depresję.

Różnicę zrobiło pojawienie się na boisku Theo Walcotta, o którym przed laty inny wybitny prawoskrzydłowy Chris Waddle powiedział, że nie ma piłkarskiego mózgu. „Walcott Welbeck Wonderful”, będzie krzyczała okładka jutrzejszego „Daily Telegraph”, dając kolejny dowód na to, że pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. Miałbym wprawdzie ochotę powiedzieć, że ze 180 minut  rozegranych dotąd na tym turnieju, Anglicy mogli się podobać przez jakiś kwadrans, ale powstrzymam się, bo myślę sobie, że na takich piętnastu minutach można wiele zbudować. Najważniejsze, żeby Roy Hodgson (by odwołać się do nieśmiertelnej już frazy Giovanniego Trappatoniego), nie mając kota w worku, nie udawał, że ma kota w worku.

Co jeszcze? „I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie”, której wszystkie słabości zostały obnażone przez niewysilających się przecież zbytnio Francuzów. Rozmaite znaki na niebie wskazywały, że to się nie może skończyć dobrze, myślałem sobie, patrząc jak wychodzący na boisko Andrij Szewczenko „Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy / Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy”, a potem „W natłoku wrogów, co go od swoich rozdziela / Sam – bez wsparcia – nadziei – świadka – przyjaciela” próbował się przedrzeć przez francuską obronę. Symbolem ukraińskiej nieporadności była akcja zakończona strzałem w słupek Cabaye’a, przed którym piłkarze Blanca wymienili bodaj trzydzieści podań na połowie rywala – było ich tam pewnie nie więcej niż czterech czy pięciu, a i tak nawet dziesięciu Ukraińców nie potrafiło odebrać im piłki.

Dzisiaj jest, jak mi się zdaje, półmetek fantastycznego turnieju. Turnieju główek i prostopadłych podań, cudownych bramek Błaszczykowskiego, Pirlo czy Welbecka, śpiewu irlandzkich kibiców i burzy nad Donieckiem. Spieszcie się kochać Euro, tak szybko odchodzi. Zwłaszcza że następne nie będzie już takie dobre, skoro UEFA chce powiększyć liczbę uczestników do dwudziestu czterech.

Euroniecodziennik: tylko dla dorosłych

Jest parę minut po dwudziestej trzeciej, więc właściwie mógłbym już wyznać, jaki rodzaj ekscytacji budzi we mnie oglądanie Iniesty; patrzenie, jak delikatnie rozchyla szeregi obronne rywali, jak następnie wślizguje się w utworzoną tam lukę i jak potem oddaje strzał lub powstrzymuje się przed nim, wzmagając doznania niespodziewanym odegraniem do kolegi. Albo mógłbym wyznać, jakie uczucie nieoczekiwanej ekstazy przyniosło mi dziś pierwsze trafienie Fernando Torresa. Z jakim rodzajem rozkoszy skojarzyło mi się subtelne, wręcz czułe muśnięcie piłki przez Davida Silvę przy drugim golu. O jakiej intensywnej penetracji myślałem, gdy Fabregas wdarł się w pole karne, strzelając czwartą bramkę. O jakim odwlekaniu przyjemności fantazjowałem, przyglądając się, jak Hiszpanie konstruują swój atak (894 podania, pardon: 894 pieszczoty, w tym 133 w wykonaniu Xaviego…). Mógłbym, ale nie zrobię tego. Powiem tylko, że dzień, w którym mogłem obejrzeć najpierw Modricia i Pirlo, a potem Xaviego i Iniestę, dostarczył mi tylu zmysłowych przeżyć, że kompletnie wyczerpany, chciałbym się już położyć. Przy dźwiękach irlandzkiej ballady.

Króciutko więc, zwłaszcza że dzienną normę wyrobiłem wcześniejszym wpisem o Redknappie, o klasie Pirlo rozpisywałem się już po pierwszym meczu Włochów, zaś o Modriciu przez ostatnich kilka lat, choć na poziomie piłki klubowej. W reprezentacji widywałem go rzadko, głównie w konfrontacjach z Anglikami – i nie mając tak naprawdę sposobności do sprawdzenia, czy Slaven Bilić trenerem jest choć trochę lepszym niż był przed laty piłkarzem (a wspomnień piłkarskich nie mam o nim zbyt pięknych…). Wiedziałem, owszem, że potrafi piłkarzy motywować, że ma z nimi świetną relację, ale dziś zobaczyłem wreszcie, że daje radę także jako strateg. Zmiana ustawienia, jakiej dokonał w przerwie – na 4-2-3-1, z przesunięciem wyżej Modricia i odsunięciem Mandżukicia od Pirlo, podziałała. To już nie były wyłącznie dośrodkowania (choć nadal było ich mnóstwo i to po jednym z nich padł gol dla Chorwatów), ale także podania przez odwojowany środek, zwłaszcza te przedostatnie podania, będące znakiem firmowym pomocnika (wciąż jeszcze) Tottenhamu.

Zabawne skądinąd: po tym, jak wczorajszy dzień zdominował temat główek, dziś można było mówić o podaniach prostopadłych. W sumie nic dziwnego, skoro grała Hiszpania. Irlandii żal, oczywiście, jak w każdym turnieju. Żal, że potrafiła jedynie statystować przy gierce treningowej Hiszpanów. Żal, bo „Fields of Athenry” w wykonaniu jej fanów przy stanie 4:0 dostarczyło mi może najpiękniejszych przeżyć, związanych podczas tego turnieju z kibicowaniem (gdybym mógł poprawić swój tekst o pięknej piłce, pisany na parę dni przed Euro, z pewnością dałbym w nim ten obrazek z ostatnich minut spotkania w Gdańsku, przy których niech się schowa „You’ll never walk alone”).

Sytuacja w grupie C układa się tak, że do ćwierćfinałów może nie awansować drużyna z pięcioma punktami (przypomnijmy, że w grupie B do awansu wystarczyć mogą trzy punkty). I wciąż nie potrafię powiedzieć, czy tą odpadającą nie będzie Hiszpania. Brzmi to jak herezja, wiem, ale nie takie herezje zapisano w historii Mistrzostw Europy.

Niecodziennik Euro: za podwójną gardą

Nie, nie zacznę od Anglików. Nie w dniu, w którym 36-letni Andrij Szewczenko narodził się na nowo. Człowiek, który od dobrych paru lat nie strzelał goli w reprezentacji, którego kariera nieuchronnie zmierzała do końca, który przed rozpoczęciem turnieju mówił, że zdrowie nie pozwala mu już na rozegranie trzech meczów w tygodniu, który miał zacząć spotkanie na ławce rezerwowych – znów został bohaterem, i to przecież nie tylko swojego kraju.

Ileż to razy patrzyliśmy z zażenowaniem na wielkich piłkarzy, którzy rozstawali się z futbolem na mistrzostwach świata czy Europy, bezskutecznie próbując dogonić własną legendę. Żeby nie szukać daleko: przypomnijmy choćby wczorajszy fatalny występ Robbiego Keane’a i zestawmy go z wyczynami Irlandczyka w Korei i Japonii. A Andrija Szewczenkę pamiętamy przecież z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy podbijał Europę w duecie z Sierhijem Rebrowem jako podopieczny Walerego Łobanowskiego (tego samego szkoleniowca, który w sztafecie pokoleń kilkanaście lat wcześniej prowadził obecnego trenera Ukrainy – Ołeha Błochina). Kończył się wiek XX, młody Ukrainiec strzelał trzy bramki Barcelonie, później zaś jego Dynamo Kijów toczyło heroiczny bój z Bayernem w półfinale Ligi Mistrzów, zapewniając Szewczence transfer do Milanu. W odróżnieniu od swojego partnera z ataku, który zagubił się na lata w Tottenhamie, Szewczenko był u progu światowej kariery. Kariery, dodajmy, załamanej po przejściu do Chelsea, które nastąpiło – tak, tak – aż sześć lat temu. Wystarczająco dawno, żebyśmy widząc dziś jego odrodzenie (nawet jeśli momentalne, nawet jeśli bolące plecy nie pozwolą Szewczence na udział w kolejnym spotkaniu…) po raz pierwszy zdołali odczuć, że mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie mogą się stać legendarne.

Co do Anglików zaś: zważywszy skalę nieszczęść, z jakimi się borykali do ostatnich sekund przed rozpoczęciem meczu z Francją (podczas rozgrzewki bolesnej kontuzji doznał… trener bramkarzy Ray Clemence), rozumiem to zbiorowe westchnienie ulgi, które wydali z siebie dziennikarze z Wysp po zakończeniu spotkania, rozumiem też ich skłonność do przesadnego komplementowania swoich piłkarzy i trenera. Owszem, Roy Hodgson poukładał drużynę (w arcynudne 4-4-1-1 lub w 4-4-2; tak czy tak kluczem do tego meczu była podwójna garda, czyli dwie zapory, utworzone przez ustawionych w bardzo niewielkim odstępie i niemal idealnie równe linie obrońców i pomocników). Poukładał, czy raczej przypomniał jej system, w którym Anglicy wzrastali od lat i który dopiero od niedawna zaczęli zapominać w swoich klubach. Może zważywszy na wspomnianą skalę nieszczęść – zawieszenie Rooneya, konflikt wokół Ferdinanda, kontuzje Wilshere’a, Cahilla, Smallinga, Dawsona, Walkera, Lamparda, Barry’ego, Benta i rezerwowego bramkarza Ruddy’ego – nie ma co wybrzydzać? Może podświadomie angielskie media obawiały się kompromitacji i teraz nadmiernie nasycają duszne donieckie powietrze komplementami? W końcu piłkarze Hodgsona zdołali zremisować mecz z odwiecznym rywalem, skrycie albo i nie uważanym za faworyta grupy, mającym przed turniejem świetne statystyki i napakowanym zawodnikami, których nazwiska mówią coś nawet ekspertom BBC. W końcu przez moment prowadzili, w końcu dali z siebie wszystko (schodzący z boiska Parker był na granicy omdlenia). W końcu jeśli idzie o dobór personelu – bo już nie o styl, o czym za chwilę – wybrali wariant możliwie najbardziej propiłkarski: Welbeck nie Carroll w ataku, Oxlade-Chamberlin nie Downing na lewym skrzydle (ech, gdyby jeszcze nie Milner po prawej, pomyślałem sobie, gdy nieumiejący grać lewą nogą pomocnik MC marnował wyborną sytuację w ósmej minucie, i powtarzałem później, kiedy parę razy lekkomyślnie tracił piłkę)…

Styl Anglików? Powiedzmy sobie szczerze: tych kilka kontaktów z piłką Oxlade-Chamberlina to za mało, by naprawdę móc go pochwalić, podobnie jak tych kilka inteligentnych zejść Welbecka do bocznych sektorów boiska. Hart wpuścił strzał przy krótkim słupku i minął się z niebezpiecznym dośrodkowaniem. Young otrzymywał piłkę za rzadko, a w zasadzie w ogóle jej nie otrzymywał, Gerrard ani myślał o rozgrywaniu, skupiony na asekurowaniu… nie, nie obrońców, raczej nie w pełni zdrowego Parkera. Cole nie przekraczał linii środkowej, skupiony na pilnowaniu najlepszego w tym meczu piłkarza, prawego obrońcy Francuzów Debuchy’ego. Johnson dopiero w drugiej połowie zaczął się włączać do akcji ofensywnych, które zresztą prowadzone były na pół gwizdka, garstką piłkarzy, z myślą o zabezpieczaniu tyłów… Anglicy oddali tylko jeden celny strzał, w dodatku po stałym fragmencie gry, mieli o ponad połowę mniej podań i cztery razy mniej sytuacji bramkowych od Francuzów, bronili się głęboko, rzadko kontrowali, często tracili piłkę… Prawda jest taka, że Fabio Capello po podobnym spotkaniu zostałby zlinczowany, a komplementy, jakie spotykają dziś Roya Hodgsona świadczą jedynie o tym, jak bardzo synowie Albionu spuścili z tonu.

Co przecież nie znaczy, że grając w podobnym stylu nie mogą zajść daleko. Jestem wystarczająco dojrzały, żeby pamiętać, jak pod Bobbym Robsonem doczołgiwali się do epickiego półfinału mundialu we Włoszech i w jak fatalnej atmosferze musiał pracować wtedy szkoleniowiec Anglików. Hodgson nie był, jak wiadomo, ulubionym kandydatem Fleet Street, co również stanowi pewien rodzaj analogii…

Może dodajmy jeszcze, że Francuzi, poza kilkoma przypadkami indywidualnymi (oprócz Debuchy’ego Ribery i Nasri, obaj świetnie podający i świetnie prowadzący piłkę, ale także Cabaye), wcale nie grali dobrze. Ich ataki toczyły się w tempie dość jednostajnym (ktoś w telewizji mówił o arytmii gry – gdzie ją zobaczył?); ostrożność była także imieniem Laurenta Blanca, choć widać było, że tych piłkarzy stać na bardzo wiele. Fantastycznie zapowiadają się więc kolejne mecze w tej grupie: uskrzydleni przez rewelacyjnych Konopliankę i Jarmolenkę Ukraińcy, mający nóż na gardle Szwedzi ze skutecznym dziś Zlatanem, wycieńczeni Anglicy, niespełnieni Francuzi… Tfu na psa urok; czy mający nóż na gardle Polacy ze skutecznym Lewandowskim, będą jutro wycieńczeni czy niespełnieni, a może uskrzydlą ich rewelacyjni Obraniak i Błaszczykowski?

PS Na razie zachwycili: Sneijder, Pirlo, Szewczenko, Debouchy. Ktoś jeszcze?

Niecodziennik Euro: wielka gra

Im więcej godzin upłynęło od piątkowego popołudnia, tym bardziej oklaskuję siebie samego za zdanie, że pojedynek Polski z Grecją będzie zapewne najsłabszym meczem turnieju. Między tym, co się działo w Warszawie, a tym, co obejrzeliśmy dziś w Gdańsku, była różnica poziomów jak nie przymierzając między Żuławami a Tatrami. Spotkanie Hiszpanów i Włochów było ucztą dla oka i intelektu; skala wyzwania, jakim dla obecnych mistrzów świata okazali się zdemoralizowani ponoć aferą korupcyjną Włosi, imponowała – podobnie jak sposób, z jakim ostatecznie zdołali się z tym wyzwaniem uporać.

Tematem przedmeczowych dyskusji było oczywiście niewystawienie przez Vicente del Bosque żadnego nominalnego napastnika i skierowanie do gry aż sześciu pomocników, zdradzających w dodatku inklinacje do biegania w środku. Oczywiście to nie było tak, że Hiszpanie zrezygnowali z atakowania: „fałszywą dziewiątką” był Fabregas, a w roli zarówno adresujących prostopadłe podania, jak i próbujących je odbierać byli także Iniesta i Silva. „Zakręcimy was na karuzeli podań” – zdawał się mówić del Bosque do Prandellego, co tego ostatniego bynajmniej nie speszyło. Włosi podchodzili wysoko, ich trójko/piątka obrońców lub piątko/trójka pomocników robiła nieprawdopodobny młyn przed cierpliwie próbującymi znaleźć jakąś lukę Hiszpanami, ale sami również potrafili pograć piłką, a kiedy się dało – także kąsać i Casillas miał mnóstwo roboty, zwłaszcza po uderzeniu Thiago Motty. Trójko/piątka stąd, że ustawieni przy linii bocznej Giaccherini i Maggio odważnie podchodzili pod pole karne Hiszpanów, skąd Cassano wyciągał środkowych obrońców (fatalny Sergio Ramos…), stwarzając szanse kolegom – wspomnianemu Thiago Motcie, ale także Marchisio. Przy tak ofensywnym nastawieniu Giaccheriniego i Maggio boczni obrońcy Hiszpanii nie mogli sobie pozwolić na zapędzanie się pod bramkę Buffona i trzeba było pchać się środkiem. A jak na grę środkiem, trochę za mało było ruchu: i ruchu piłki (ponoć za wolno się toczyła na fatalnej nawierzchni), i ruchu piłkarzy, próbujących wbiegać za mur włoskiej obrony.

Zachwycał mnie Pirlo, nie tylko odbiorami piłki, ale zasięgiem i precyzją podań, zwłaszcza tego, które przyniosło Włochom bramkę, ale także wcześniejszego dogrania do Cassano. Zachwycał mnie de Rossi, grający niemalże między linią obrony a pomocą, a każdym razie często wychodzący do przodu, żeby wolną przestrzeń, w której mogliby operować Hiszpanie, sprowadzić do powierzchni podstawki pod piwo.

Ale zachwycała mnie też konsekwencja, z jaką grali mistrzowie świata. Zanim na boisku pojawili się Jesus Navas i Torres; zanim w końcówce zrobiło się dla nich sporo miejsca, Hiszpanie zdobyli gola tak, jak mieli zdobyć – w akcję zaangażował się cały tercet ofensywny, szybka wymiana piłek w końcu zawróciła w głowach Chielliniemu i de Rossiemu, Silva dostrzegł ruch Fabregasa i padło wyrównanie.

Co jeszcze? Nie chcę wydłużać listy dowcipów o Torresie, którego odbudowana już wiara w siebie z Chelsea nie przeniosła się jednak do kadry; szokujące doprawdy były pudła hiszpańskiego napastnika, ale w tej fazie meczu – po ponad 70 minutach wybornej gry Włochów w defensywie – szokująca była również łatwość, z jaką Hiszpan znajdował sobie miejsce przed bramką Buffona. Zresztą, czy jest sens nabijać się z Torresa mając w pamięci to, co wcześniej zrobił Balotelli, będąc sam na sam z Casillasem i truchtając, zamiast przyspieszyć lub uderzyć?

I statystyka miesiąca, zdecydowanie do wykorzystania, kiedy będzie trzeba usprawiedliwiać ewentualną klęskę Hiszpanów na tym turnieju przemęczeniem: 23 zawodników, których przywiózł do Polski Vicente del Bosque grało już w tym sezonie przez prawie 90 tys. minut, o 17 tys. minut dłużej od Włochów.

PS Mecz Irlandczyków z Chorwatami jest na tle tego pierwszego do telegraficznego skrótu. Przewaga piłkarzy Bilicia w niemal każdej formacji. Zdumiewające błędy irlandzkiej obrony i będącego chyba nie w pełni sił po kontuzji Givena. Fatalny mecz Keane’a. Kontrowersyjna decyzja sędziego przy drugiej bramce Chorwatów (ocenił, że przy strzale Modricia Jelavić nie uczestniczył w grze, później już piłka została zagrana przez irlandzkiego obrońcę) i nieodgwizdany rzut karny. Koncert wspomnianego Modricia (a tyle się mówiło, że prawdziwych „dziesiątek” w futbolu już nie ma), ale gole po stałych fragmentach gry. Fantastyczni kibice i dzielni piłkarze z Zielonej Wyspy, ale szybko wyjadą. Deszcz.

Niecodziennik Euro: grupa dla wytrawnych

Alan Hansen miał rację, wskazując w BBC trzy drużyny z grupy B jako przyszłych półfinalistów. Że to niemożliwe? Nic nie szkodzi: poziom myśli taktycznej, zaangażowany w dzisiejsze spotkania, zasługuje na jakąś nagrodę.

Żartuję, oczywiście. I zdaję sobie sprawę, że niejeden kibic będzie kręcił nosem po tym, jak mecze z udziałem tylu megagwiazd dostarczyły zaledwie dwóch bramek, a w tym samym czasie Messi strzelił trzy gole Brazylijczykom. Mimo wszystko jednak zacieram ręce: takiego Euro oczekiwałem. Domyślanego w każdym szczególe, precyzyjnego i konsekwentnego, zmuszonego cierpliwie szukać drogi do bramki w gąszczu, na centymetrach kwadratowych wolnej przestrzeni, jak Ozil pilnowany przez Veloso. I w końcu znajdującego tę drogę, jak Niemcy do bramki Portugalczyków, mimo iż teoretycznie w szóstkę przeciwko dziewięciu broniącym nie powinno było się udać.

Zacznijmy jednak od meczu popołudniowego, po którym jedno jest pewne: Wesley Sneijder nie zasłużył na schodzenie z boiska w roli przegranego. Sęk w tym, że pretensje może mieć wyłącznie do kolegów: porównajcie liczbę jego kluczowych podań (dziesięć!; coś takiego na Euro nie zdarzyło się chyba nigdy!) z pudłami van Persiego (cztery na sześć strzałów), Robbena (pięć na sześć), a zwłaszcza Afellaya (sześć na sześć), żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Dania wygrała. A potem przypomnijcie sobie wczorajsze i dzisiejsze polskie piekło w sprawie niedokonanych zmian przez Franciszka Smudę i zestawcie to ze zmianami zrobionymi przez van Marwijka. Niby holenderski trener nie miał wyjścia, niby musiał szukać wyrównania, musiał więc zaryzykować zdejmując defensywnego pomocnika i wprowadzając drugiego napastnika, ale efektem było wyłącznie opanowanie środka pola przez Duńczyków (mieli od tej pory o jednego piłkarza więcej w tej strefie) i zgubienie rytmu przez dążących do wyrównania Holendrów. Łatwo teraz gdybać, co by było, gdyby zmiany van Marwijka (podobnie jak wczoraj Smudy, gdyby nastąpiły) nie były zmianami systemu, a jedynie personelu: gdyby Huntelaar po prostu zastąpił nieskutecznego van Persiego, Kuyt Afellaya (Grosicki Rybusa…), może któryś ze zmienników, bez kompleksu czterech czy sześciu wcześniejszych pudeł, zdołałby wreszcie trafić… W każdym razie Franciszek Smuda, tłumaczący dziś, że nie chciał zmieniać, żeby niczego nie popsuć, dostał po meczu Holandia-Dania niezły argument do ręki.

Co podprowadza nas do myśli, że taktyce Holandii na ten mecz nie można było nic zarzucić. Zaczęli świetnie, osiągnęli przewagę (73:27 proc. w posiadaniu piłki tuż przed golem Krohn-Dehliego), z łatwością dochodzili do kolejnych sytuacji, po czym niespodziewanie stracili bramkę, po czym… dalej mieli przewagę i z łatwością dochodzili do kolejnych sytuacji. Dania nie wygrała dlatego, że sama była świetnie zorganizowana, murowała bramkę, jej obrońcy zagrali koncertowo, a bramkarz się nie mylił: przypomnijmy wykop tego ostatniego pod nogi Robbena w pierwszej połowie, przypomnijmy, ile razy van Persie po prostopadłym podaniu za plecy Kjaera czy Aggera był przed bramką Andersena… Doprawdy, w rozwijającym się w tle tego spotkania sporze, czy mieliśmy do czynienia z duńską repliką stylu zwanego już, po półfinale Ligi Mistrzów Barcelona-Chelsea, „stylem di Matteo”, trzeba stanąć po stronie tych, którzy nazywają to porównanie bezsensownym: po pierwsze, Duńczycy nie bronili się aż tak kurczowo, jak wówczas Chelsea, po drugie, Holendrzy stworzyli wystarczająco wiele okazji, żeby duńską maszynkę rozmontować. Zabrakło skuteczności, i może szczęścia, skoro dwa razy sędzia mógł podyktować rzut karny dla Holandii.

Skuteczności i szczęścia zabrakło też Portugalczykom, jeśli pamiętać o poprzeczce Pepe w pierwszej połowie i spojeniu słupka z poprzeczką Naniego w drugiej. Najlepszą sytuację zmarnował jednak Varela, co kazało mi odświeżyć jedną z najczęściej przywoływanych klisz  ostatnich dwóch dekad europejskiego futbolu, a mianowicie co by było, gdyby Portugalia miała napastników (albo co by było, gdyby nie polegała tak mocno na Ronaldo…). To, że w ogóle do niej doszło i że Niemcy tak łatwo dali się zepchnąć w końcówce każe z pewną nieufnością myśleć o szansach tych ostatnich w dalszej części turnieju, choć doceniam kunszt dwójki środkowych obrońców, a zwłaszcza Hummelsa. Z drugiej strony: grając ostrożnie, atakując skromniejszą niż zwykle liczbą zawodników (Boateng i Lahm niemal nie przekraczali linii środkowej, pozbawiając wsparcia Podolskiego i Müllera, Gomez nie uczestniczył w grze kombinacyjnej), zdołali jednak pokonać dobrze zorganizowanych w obronie i groźnych przy stałych fragmentach Portugalczyków. Jeśli pod pole karne nie zapędzali się boczni obrońcy, jeśli Veloso robił, co mógł, żeby powstrzymywać Ozila, to piłkę podholowywał Khedira, aktywny był też Müller, który jednak często nie mógł się zdecydować, czy ma podawać, czy strzelać, i dośrodkowywał fatalnie. Niemcy, choć niemal ci sami, co przed dwoma laty w RPA, nie szarżowali tak kawaleryjsko jak na mundialu, ale… ostrożność popłaciła.

Co chciałbym zadedykować polskiej reprezentacji, mając w tyle głowy wczorajsze spotkanie Rosjan z Czechami. Owszem, byliśmy świadkami fantastycznego popisu gry ofensywnej piłkarzy Advocaata, tyle że przede wszystkim z kontrataku. Zagrać jak Grecy osiem lat temu, zmusić Rosjan do ataku pozycyjnego, zacieśnić pole gry, zanudzić i uśpić, po czym samemu skontrować: oto  prosta recepta na przedłużenie szans Polski w tych mistrzostwach. Czego sobie i Wam życzę, kończąc na patriotyczną nutę.

Euroniecodziennik: miłe początki

Gdyby nie czerwone kartki (jedna – ta dla Greków – cholernie kontrowersyjna), gdyby nie obroniony karny przez dopiero co wprowadzonego na boisko Tytonia, gdyby nie pytanie o niepodyktowanego karnego przy ręce Perquisa w końcówce pierwszej połowy i nie minimalny spalony w drugiej, musiałbym napisać, że już pierwszego dnia oglądałem najsłabszy mecz turnieju, a tak miałem się przynajmniej czym emocjonować.

Wyznaję to z przykrością, bo po niezłym początku także ja dałem się zaczarować przez magię Narodowego i w myśli kleciłem już pierwszą w swojej biografii polskiego kibica opowieść o sukcesie. Miałem zresztą swoje powody, patrząc na nieistniejącą w pierwszej połowie lewą stronę Greków i kolejne akcje duetu Piszczek-Błaszczykowski, oraz na pressing i odbiory w środku pola Murawskiego i Polanskiego. Starczyło na nieco dłużej niż pół godziny; już w przerwie alarmująco wyglądała statystyka celnych podań, o posiadaniu piłki nie wspominając. A dalej było przewidywalnie: obawialiśmy się Boenischa na lewej stronie i lewą stroną poszła akcja Greków, obawialiśmy się (ja przynajmniej, zobaczcie postscriptum tego wpisu) skoków adrenaliny Szczęsnego i bramkarz Arsenalu najpierw niepotrzebnie wybiegał z linii bramkowej konfundując Wasilewskiego, a potem – zgoda, tu już w sytuacji beznadziejnej – faulował napastnika w niebieskiej koszulce. Rywale zwalniali grę, dbając o utrzymywanie się przy piłce, Polacy stracili energię do pressingu, Lewandowski nie dostawał piłek, a trener Smuda – zgodnie z zapowiedzią zresztą, że nie odsłoni się, jeśli w 70. minucie wynik będzie remisowy – nie dokonywał zmian.

Zmian dokonywał za to, i to świetnych, trener Grecji. Salpingidis i Fortunis nie tylko uspokoili grę rywali, ale ten pierwszy wykreował akcję, która przyniosła Grekom gola, a i przy rzucie karnym to Fortunis podawał do Salpingidisa. Dodajmy jeszcze, że Salpingidis trafił do siatki z minimalnego spalonego (z podania Fortunisa, a jakże); chciałbym doprawdy, żeby polscy sprawozdawcy nie analizowali wyłącznie występu „naszych”…

Niby wszystko to przewidywaliśmy przed meczem, a przecież jesteśmy rozczarowani. Spodziewaliśmy się, że będzie remis i że Franciszek Smuda przede wszystkim nie będzie chciał tego meczu przegrać. Czy sparaliżowała go nadmierna ostrożność? Nie umiał czy nie zdążył zareagować na zmiany Greków? I co najważniejsze: czy będzie potrafił przygotować drużynę na konfrontację z czekającym we wtorek arcyrywalem – naprawdę arcy, sądząc z tego, jak radzi sobie w pierwszej połowie z Czechami? Jeśli miałbym udawać analityka, na to ostatnie pytanie udzieliłbym odpowiedzi negatywnej i dodałbym, że lepszej okazji na zwycięstwo w tych mistrzostwach nie będzie, chyba że Czesi przegrają również z Grekami i w ostatnim meczu nie będą już mieli o co grać. Dziś nie jestem jednak analitykiem, tylko kibicem. Meczu na inaugurację nie można było przegrać, więc go nie przegraliśmy, a byliśmy przecież o włos (brawo, Tytoń!). Ależ się będzie działo we wtorek.