Archiwum kategorii: Premier League

Liverpool-Arsenal, czyli wart Pac Pałaca

Może przejadłem się niedzielnym obiadem, a może za dużo oglądałem piłki w tym roku, ale rozegrany dzisiejszego popołudnia mecz Liverpoolu z Arsenalem głównie mnie irytował. Cóż z tego, że emocje do setnej minuty, cóż z tego, że dużo strzałów, cóż z tego, że walka, wślizgi, faule i kartki (włącznie z czerwoną), cóż z tego, że rozcięta koszulka i krwawiąca pierś Cazorli albo szyta na boisku głowa Skrtela. Cóż z tego, że zespół grający w dziesiątkę był w stanie odrobić straty, a polski bramkarz popisał się kilkoma dobrymi interwencjami (choć zwróćcie uwagę: raczej odbijał piłkę do boku niż ją łapał…). W zasadzie każdy z tych punktów można by zakwestionować – nawet dobrą grę Szczęsnego, który niepotrzebnym wyjściem poza pole karne (którym to już w trakcie kariery na Wyspach?) o mało nie doprowadził do straty gola. Albo konsekwencję sędziego, który mógł pokazać drugą żółtą kartkę Flaminiemu za brutalne wejście w Lallanę. Gdyby Francuz wyleciał, nie odegrałby piłki do Debuchy’ego przy wyrównującej bramce dla Arsenalu…

Irytował mnie ten mecz najpierw z powodu frajerstwa Liverpoolu. Gospodarze zaczęli świetnie, mieli gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (blisko 80 proc. po pierwszym kwadransie), ich akcje – po fazie cierpliwego rozgrywania na własnej połowie – błyskawicznie przechodziły przez trójkę pomocników Arsenalu, zwłaszcza dzięki zejściom do środka Coutinho, Lallany i szybkiego Markovicia, którzy bez problemu odnajdywali sporą przestrzeń przed polem karnym gości. Prowadzenie Liverpoolu jednak, uzyskane po stracie Giroud i szybkiej wymianie Coutinho z Hendersonem, było tyleż zasłużone, co krótkotrwałe. Oto powód do irytacji: kolejny stały fragment gry, z którym na Anfield Road nie potrafią sobie poradzić, pierwsza groźna sytuacja dla gości i wyrównujący gol Debuchy’ego. Co robił kryjący Francuza Skrtel? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie Mertesacker, równie jak Słowak zagubiony we własnym polu karnym podczas akcji dającej Liverpoolowi wyrównanie. Zagubiony? Ba, sprawiający wrażenie przestraszonego faktem, że może zostać trafiony piłką (na krążących w sieci zdjęciach gigantyczny stoper mistrzów świata wręcz kuli się w obliczu zagrożenia…).

Frajerstwo Arsenalu było w związku z tym kolejnym powodem do irytacji. Prowadzili już po tym, jak Giroud dołożył drugiego gola dzięki jednemu z nielicznych wyjść gości w drugiej połowie. Mieli przewagę jednego zawodnika (pierwszą żółtą kartkę Boriniego powinno się pokazywać we wszystkich piłkarskich szatniach, ku przestrodze, jak może skończyć się okazywanie frustracji po niekorzystnej decyzji sędziego). Zawsze cieszyli się marką zespołu, który bez problemu potrafi utrzymać się przy piłce, zwłaszcza w trakcie nerwowej końcówki. I co? I całkowicie oddali gospodarzom inicjatywę, z każdą minutą cofając się coraz głębiej i wybijając piłki coraz rozpaczliwiej. To naprawdę nie wymagało żadnej filozofii, poza powierzeniem opieki nad futbolówką tym, którym ona nie przeszkadza, np. jednemu z lepszych dziś w drużynie Cazorli.

A może tak naprawdę irytowałem się, bo przystępując do oglądania tego meczu liczyłem na możliwość uwolnienia się od stereotypów: atakującego niemal bez przerwy, ale nieskutecznego (w ostatnich 3 meczach 61 strzałów, ale tylko 21 celnych i tylko 2 zakończone golem), a na domiar złego fatalnie broniącego się Liverpoolu oraz dekoncentrującego się w końcówkach, słabego psychicznie (Wenger mówił po meczu, że mieli w tyle głowy niedawny pogrom na tym stadionie) i coraz słabiej operującego piłką Arsenalu (36,5 proc. posiadania piłki w meczu to najgorsza statystyka tego zespołu od 11 lat). Może irytowałem się też, przewidując lekturę powielających kolejne stereotypy sprawozdań: mówiących o szczęściu, które wreszcie uśmiechnęło się do Liverpoolu i odwracających uwagę od problemów, które dzięki temu remisowi wcale nie zniknęły, albo podkreślających, że punkt wywieziony z Anfield jest w gruncie rzeczy osiągnięciem Kanonierów, zwłaszcza w obliczu lutowego 5:1.

Owszem, podobało mi się, że gospodarze zagrali trójką obrońców – choć system ten sprzyjał bardziej grającemu po lewej Markoviciowi, niż operującemu po prawej Hendersonowi. Owszem, cieszyła mnie swoboda, z jaką poruszał się Gerrard (choć to przecież on stracił piłkę przed drugim golem Arsenalu). Owszem, myślę, że eksperyment ze Sterlingiem na szpicy wart jest kontynuowania bardziej niż stawianie z przodu na wieżowca Lamberta, przynajmniej do czasu, gdy zdrowy będzie Sturridge (nie jestem natomiast przekonany, czy Jones jest lepszym bramkarzem od Mignoleta). Ale żadnych zachwytów nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Czwarte miejsce na koniec sezonu wciąż pozostaje do wzięcia.

PS. To, że rzadziej bloguję, nie oznacza bynajmniej, że rzadziej piszę o piłce. Zaglądajcie na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, żeby sprawdzać moje pozablogowe aktywności – w tym tygodniu polecam zwłaszcza zajmujący aż pięć kolumn świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” portret Guardioli. Zaglądajcie tym bardziej, że z publikacją „TP” wiąże się konkurs, ogłoszony właśnie na Facebooku, w którym stawką jest kilka naprawdę dobrych książek.

Van Gaal w górę i Rodgers w dół

O jedną porażkę za daleko? Media przykładają nóż do szyi Brendana Rodgersa mniej więcej z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze dwa miesiące temu kwestionowały kiepskie, ba: najgorsze w historii występów w Premier League, rozpoczęcie sezonu Manchesteru United. Czytacie tego bloga wystarczająco długo, żeby znać stosunek gospodarza do pochopnego zwalniania menedżerów, czytacie na tyle uważnie, żeby pamiętać, iż opisywał lanie, jakie Liverpool sprawił na tym stadionie gospodarzom marne 9 miesięcy temu. Co najważniejsze: oglądaliście dzisiejszy mecz, a zapewne także poniedziałkowe spotkanie Southampton-MU, więc widzieliście, że bronić nie umieją się obie drużyny (Gary Neville po tym, jak Czerwone Diabły cudem wykręciły się od porażki z dominującym absolutnie Southamptonem, mówił, że czeka nas pojedynek z ligi niedzielnej, czytaj: amatorskich rozgrywek, w których panowie z brzuszkami nie nadążają z żadnym wślizgiem. Faktycznie zresztą, spóźnionych wślizgów i idących za tym żółtych kartek było całkiem sporo.

Miał więc Manchester United dużo szczęścia, i w poniedziałek, i dzisiaj. Wtedy 3 strzały na bramkę (przy 15 Southamptonu) i dwa gole. Teraz 11 strzałów, większość zresztą w końcówce (przy 19 Liverpoolu) i trzy bramki. Atakujący gości wielokrotnie znajdowali sobie miejsce pomiędzy trójką obrońców – sam wprowadzony po zejściu Lallany Balotelli mógł strzelić trzy gole, ale minimalnie pudłował bądź powstrzymywał go fantastyczny de Gea. Zanim zaczęły padać bramki dla MU – druga, przyznajcie, w okolicznościach kontrowersyjnych, bo spalony Maty był gigantyczny – świetną sytuację miał powstrzymany przez Hiszpana Sterling. To był pierwszy kluczowy moment, kolejny nadszedł tuż po przerwie, gdy de Gea obronił strzał Balotellego. Fakt, że piłkarzem meczu, w którym jedna z drużyn strzeliła trzy gole, został ostatecznie jej bramkarz, coś w końcu mówi.

Może jednak nie ma co wybrzydzać, kiedy podopieczni Louisa van Gaala wygrali właśnie szósty mecz z rzędu. Taka seria, że będę mówił oczywistości, niezdarzająca się często, ma ogromne znaczenie dla atmosfery w zespole, pewności siebie zawodników, wiary w nowego trenera – kiedy w kolejnym spotkaniu zdarzy im się np. przegrywać do przerwy, trener będzie się miał do czego odwołać. A że w zwycięstwie pomógł błąd sędziego liniowego, piłkarze MU nie będą już pamiętać – w nieskończoność będą za to wspominać trzeciego gola, po kontrze jak za czasów Aleksa Fergusona: szybkiej, granej szeroko, cholernie bezlitosnej.

Oczywiście nie byłoby tej bramki bez błędu Dejana Lovrena. Siedząc nad wielkim tekstem o Pepie Guardioli do świątecznego „Tygodnika Powszechnego” nie miałem czasu dłubać w tabelkach, ale podejrzewam, że kupiony za 20 milionów z Southamptonu stoper przewodzi już w ligowej statystyce indywidualnych błędów prowadzących do utraty gola, i nie zdziwiłbym się, gdyby Brendan Rodgers zrezygnował na jakiś czas z jego usług, tak samo jak zrobił to z Simonem Mignoletem (inna sprawa, że zmiennik Belga, Brad Jones, nie popisał się przy pierwszym golu dla MU). Tylko czy ma wielkie pole manewru? Czy jego dzisiejszych planów, tak samo jak w przypadku van Gaala ufundowanych na trzyosobowej defensywie, nie pokrzyżowała kontuzja Johnsona? Czy amerykańscy właściciele kupią mu jeszcze jednego obrońcę po tym, jak kosztowne transfery Lovrena, a wcześniej np. Sakho, okazały się aż tak nieudane?

Gry trójką obrońców piłkarze van Gaala wciąż się uczą (trudno się dziwić: z Southamptonem zestawiono ją z kompletnie innych zawodników…), ale w takim meczu jak dzisiejszy pozwoliła ona szaleć na skrzydłom Valencii i Youngowi – szczerze mówiąc zapomniałem już, że potrafią prezentować się tak dobrze, zwłaszcza ten pierwszy. W połączeniu z błyszczącymi w środku pola Rooneyem i Matą, z szybkością młodego Wilsona (narzekał ktoś niedawno, że MU traci tożsamość, zamieniając się w korporacyjny produkt, a tu proszę: wychowanek zamiast siedzącej na ławce megagwiazdy…), odnalezioną skutecznością van Persiego i spokojem Carricka daje to drużynę wyprowadzoną z Moyesowskiej smuty (a przecież panowie di Maria, Herrera, Falcao czy Rojo wciąż pozostają w rezerwie albo się leczą). Co do Rodgersa: wciąż szuka rozwiązań na wyjście z kryzysu i nie wszystkie te poszukiwania (np. ustawienie Sterlinga na szpicy) zasługują na krytykę. Zgoda: odpadł z Ligi Mistrzów i – sądząc z bieżącej sytuacji w tabeli – będzie mu ciężko do niej wrócić, ale zwalnianie go z pracy byłoby ostatnią rzeczą, której Liverpool potrzebuje.

Oczywiście powinien wygrać we środę z Bournemouth…

Ekstraklasa chaosu

Abject Arsenal, Lacklustre Liverpool, Toothless Tottenham, generalnie: królestwo chaosu, ta Premier League. Błędy w obronie (nawet w niepokonanej dotąd Chelsea ni stąd, ni zowąd myli się Cahill, a przy okazji dowiadujemy się, że z 13 bramek utraconych przez tę drużynę w obecnym sezonie ekstraklasy, prawie trzy czwarte padło po zagraniu ze skrzydła) i błędy w ataku (Soldado bynajmniej się nie przełamał przed tygodniem – w meczu z Crystal Palace nie wykorzystał co najmniej trzech dobrych sytuacji). Bałagan w sztabach medycznych (plaga kontuzji w MU od początku rozgrywek nie ma sobie równych) i w sędziowaniu (co wyprawiał Andy Marriner w meczu MC-Everton: jak mógł nie wyrzucić z boiska Mangali i być może również Fernando, jakim cudem pokazał żółtą kartkę Barkleyowi, a zwłaszcza na jakiej podstawie podyktował karnego dla gospodarzy?)… Jeden tylko weekend, a przykładów co niemiara – sam nie wiem, od którego zacząć.

Może właśnie od porażki Chelsea i zwycięstwa Newcastle? Tu o chaosie w szeregach gospodarzy mogłoby świadczyć to, że po raz kolejny Alan Pardew nie trafił z zestawieniem wyjściowej jedenastki i musiał się wspierać zmianami. Podczas serii ostatnich zwycięstw Srok często o wyniku przesądzały gole zawodników wprowadzanych z ławki – dość wspomnieć spotkanie z Tottenhamem, które przyniosło przełamanie wcześniejszej złej passy, i wejście Sammy’ego Ameobiego. W sobotę marsz Chelsea powstrzymał rezerwowy Papiss Cisse, który sam nadaje się na symbol chaosu, bo dopiero w tym sezonie wraca do bajecznej formy sprzed trzech sezonów (choć wypada zwrócić uwagę, że ruchliwy Perez, który grał od pierwszej minuty, również sprawiał obrońcom z Londynu masę kłopotów). Gościom wyraźnie brakowało Maticia – zastępujący go Mikel ani nie ma tej prezencji w walce o piłkę, ani nie czyta gry w sposób tak perfekcyjny – dość powiedzieć, że przed polem karnym Courtois wiele razy ziała wyrwa, w której odnajdywali się szybcy i agresywni gracze Newcastle. A może – i jest to również przypadek Tottenhamu podczas meczu z Crystal Palace – Chelsea odczuwała trud trzeciego spotkania, rozgrywanego w ciągu dziewięciu dni? Jak do tej pory Jose Mourinho rotuje składem w sposób więcej niż umiarkowany…

Nie, z pewnością lepiej zacząć od pierwszych dziewiętnastu sekund meczu Stoke z Arsenalem (łączy je to, że rozgrywane były na stadionach niegościnnych dla Wengera i Mourinho: na Britannia menedżer Kanonierów wygrał tylko raz, na St. James’ Park trener Chelsea – ani razu). Albo od – jakże charakterystycznych dla podopiecznych Wengera – kartek Caluma Chambersa. Ostatecznie od informacji, że w całym spotkaniu ze Stoke czterech obrońców Arsenalu zanotowało JEDEN udany wślizg, a blisko dwumetrowy Per Mertesacker wygrał tylko jeden pojedynek główkowy. Jak nie cenię komentarzy Alana Shearera, we wczorajszym Match of the Day trafił w punkt: jadąc do Stoke, a potem widząc w wyjściowym składzie Petera Croucha musisz nastawić się na walkę, także walkę w powietrzu – a w ciągu pierwszych dziewiętnastu sekund przegrywasz z nim trzy starcia. To masakra, co wyprawia niekiedy Arsenal w grze obronnej, i trudno się dziwić tym fanom Kanonierów, którzy kłócąc się o przyszłość drużyny pod Arsenem Wengerem niemal pobili się po meczu przed stadionem.

Powtarzalność problemów, występujących u podopiecznych Wengera jest co najmniej zastanawiająca. Są wśród nich kwestie dyscyplinarne, kłopoty z koncentracją, są wreszcie bramki tracone po stałych fragmentach gry. Stoke przez cały ten sezon nie strzeliło jeszcze gola w ten sposób; żeby się udało, musiał dopiero przyjechać stosujący krycie strefowe Arsenal – i pięciu jego graczy musiało ruszyć do tej samej piłki. Do Mertesackera, ośmieszanego przez znakomitego Krkicia (spodziewał się ktoś, że ten sprowadzony z Barcelony konus odnajdzie się wśród piłkarzy pokroju Adama, Bardsleya, Mosesa, Shawcrossa czy Sidwella?), do niespokojnego Chambersa, niedoświadczonego Bellerina i spóźnionego przy dośrodkowaniu przed drugim golem Gibbsa dołóżmy jeszcze Martineza, który nadal zastępuje Szczęsnego – przy pierwszej bramce Stoke Crouch wyczekał, aż bramkarz się położy i dopiero wtedy uderzył.

Spróbujmy ten chaos uporządkować, rzucając okiem na zdobycze punktowe drużyn z czołówki po 15 kolejkach poprzednich sezonów. Otóż dwa lata temu, w sezonie 2012/13, lider, Manchester United, miał te same 36 punktów co zgromadziła dziś Chelsea. Wicelider (i wtedy, i dziś MC) miał te same 33 punkty. Trzecia w tabeli Chelsea zdobyła o dwa punkty więcej niż obecnie West Ham, czwarty Tottenham – te same 26 punktów, co czwarty dziś Southampton. Rok temu pierwsza czwórka miała odpowiednio: 35, 30, 30 i 29 punktów. Trzy lata temu MC miało punktów 38, a ścigające go MU – 36. Wygląda na to, że ten sezon nie jest bynajmniej wyjątkowy i nawet statystykami Chelsea niekoniecznie musimy zachwycać się już w tym momencie.

Więcej mówi oczywiście zestawienie zdobyczy punktowych drużyn, o których słabszej postawie się obecnie rozpisujemy: rok temu po 15 kolejkach Liverpool miał 30 punktów, aż 9 punktów więcej niż dzisiaj, Arsenal 35, czyli o 12 punktów więcej niż obecnie, Tottenham zaś – 27, czyli 6 punktów więcej niż dziś (Manchester United pod van Gaalem ma o 3 punkty więcej niż pod Moyesem w tej samej fazie sezonu). Jasne, że i tu rzecz można niuansować, zwracając uwagę na fakt, że różnie układają się w poszczególnych latach kalendarze rozgrywek (ktoś może mieć w pierwszej fazie sezonu skumulowane wyjazdy do najgroźniejszych drużyn ligi), coś jednak widać. Niezależnie od pytania, czy i kiedy spuchną West Ham, Southampton, a może także Newcastle, fani Arsenalu, Liverpoolu i Tottenhamu mają się czym martwić. No, ci ostatni zawsze mają się czym martwić.

Tradycyjna porażka

Owszem, ostatni raz wygrali mecz ligowy na Stamford Bridge w 1990 roku, kiedy aż sześciu piłkarzy obecnej wyjściowej jedenastki jeszcze nie było na świecie. Owszem, przegrali jak zwykle w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Tym razem jednak nie mam ochoty z nich szydzić ani nie wstydzę się za nich. Była w tym meczu walka, była myśl trenerska, przez pierwsze dwadzieścia minut realizowana z zaskakującym powodzeniem.

Nie zamierzam się oczywiście przesadnie rozwodzić nad tymi dwudziestoma minutami – a zwłaszcza nad minutą trzecią, w której grający wówczas wysokim pressingiem goście odebrali Chelsea piłkę, Mason odegrał na skrzydło, skąd poszło dośrodkowanie na głowę Kane’a, którego strzał ominął wprawdzie Courtois, ale zatrzymał się na spojeniu słupka z poprzeczką. Faktem jest, że gola nie było, podobnie jak kilka minut później po kolejnym odbiorze na połowie rywala i minimalnie niecelnym uderzeniu Harry’ego Kane’a. Tottenham grał szybciej niż w poprzednich spotkaniach, swobodnie wymieniał piłkę, a nade wszystko: odbierał ją i wyprowadzał groźne kontry. To było to, o czym mówił Pochettino od początku sezonu – było, ale się skończyło.

Poza Chirichesem na prawej obronie (pilnować Hazarda – misja niemożliwa, ale przecież wracający po ponadrocznej przerwie Walker rozegrał dopiero godzinę w meczu młodzieżówki, a Naughton i Dier nie poradziliby sobie lepiej; Rumun przynajmniej dośrodkowywał w pole karne Courtois), trudno mieć wątpliwości co do doboru i ustawienia drużyny. Wychowankowie: Kane, Mason, Bentaleb walczyli do upadłego. Nawet przy niekorzystnym wyniku goście pokazywali się z dobrej strony, cierpliwie wydziergując swoje kolejne akcje, a Jose Mourinho mówił po meczu, że wynik był dla rywala zbyt surowy. Problem w tym, że wszystkie gole dla Chelsea padły po indywidualnych błędach piłkarzy Tottenhamu. Przy pierwszym Hazarda nie upilnowali Lennon z Chirichesem, Drogba fantastycznie zastawił się przed Fazio i odegrał piłkę koledze, a Lloris przepuścił uderzenie Belga. Przy drugim Lloris wykopał piłkę wprost pod nogi Hazarda, który oddał ją Oscarowi, ten zaś Drogbie. Przy trzecim przegrana rywalizacja Vertonghena z Remym w polu karnym była wręcz komiczna.

Użalanie się nad sekwencją wydarzeń między 19 a 22 minutą (przy dwubramkowym prowadzeniu Chelsea sprawę należało uznać za definitywnie zamkniętą) mija się oczywiście z celem. Lepiej po prostu oddać sprawiedliwość ekipie Mourinho. Po pierwsze, zachwycając się jej pracowitością, organizacją gry obronnej i skutecznością pressingu (napatrzeć się nie mogłem na to, jak między obrońcami i pomocnikami Tottenhamu uwija się Willian, a przecież statystyki defensywne nabijali wszyscy gracze drugiej linii, z Fabregasem włącznie; tego, że Matić będzie miał sześć przechwytów i sześć wybić, mogliśmy się spodziewać, ale pozostali nie byli gorsi). Po drugie, zachwycając się jej skutecznością: kiedy już miała dobre sytuacje, to je po prostu wykorzystała. Po trzecie, doceniając jej możliwości manewru: zawieszonego za pięć żółtych kartek Diego Costę zastąpił dziś Drogba, strzelił bramkę i zszedł, więc w jego miejsce pojawił się Remy, który również zdobył gola; w przerwie Cahilla zastąpił Zouma i również zaprezentował się dobrze.

Od tygodni szkoleniowcy drużyn przeciwnych szukają sposobów na rozmontowanie tej nienagannie funkcjonującej maszyny – i od tygodni obchodzić się smakiem. Od tygodni wszyscy powtarzają, że sprawa mistrzostwa Anglii jest przesądzona – pytanie tylko, czy w marszu po tytuł Chelsea przegra jakiś mecz i czy przebije barierę stu punktów.

Sąd nad sędziami

To, że drużyny Premier League nie umieją się bronić, już wiemy (choć Gary Neville twierdzi, że na szczęście w tej lidze grają wszyscy, poza Neuerem, najlepsi bramkarze świata). Przykre, ale jakoś można z tym żyć – przynajmniej bramek pada więcej. Znacznie trudniej żyć z pomyłkami sędziów – najstraszniejsza w ten weekend padła oczywiście w pierwszej połowie meczu Southampton-MC, kiedy faulowany w polu karnym gospodarzy przez Jose Fonte Sergio Aguero zobaczył żółtą kartkę za symulowanie; z kolei w ostatnich minutach spotkania Tottenham-Everton arbiter nie dał karnego gościom za rękę Federico Fazio. Żaden z arbitrów nie popełnia takich błędów specjalnie, ale po każdym z nich powstaje pytanie o poziom szkolenia, ostrość kryteriów, równe traktowanie wszystkich drużyn, a zwłaszcza o wyjęcie sędziów spod obowiązku tłumaczenia się nam z decyzji, jakie podjęli.

Pierwszy krok w tym ostatnim kierunku zrobił Howard Webb w ubiegłotygodniowym Monday Night Football: przyciskany przez Gary’ego Neville’a i Jamiego Carraghera dyrektor techniczny związku angielskich sędziów zawodowych robił wprawdzie wszystko, by nie skrytykować konkretnych arbitrów, ale pokazał kontekst ich decyzji. Ciekawe były np. rozważania o różnicy między niedopuszczalną przemocą, a tolerowaną jeszcze agresją na przykładzie incydentu z meczu Arsenal-MU, w trakcie którego Wilshere usiłował zaatakować z byka Fellainiego (Webb przyznał przy okazji, że przy uderzeniu rywala od szyi w górę, czerwona kartka jest pewna – pomocnik Arsenalu, szczęśliwie dla siebie, tak wysoko nie sięgnął…). Człowiek, którego przed laty chciał zabić polski premier, pokazywał, jak trudne decyzje i w jak trudnych warunkach muszą podejmować sędziowie – i co do tego oczywiście nie ma sporu. Jest natomiast pytanie, czy można im pomóc, korzystając z postępującego rozwoju technologii.

Nie chcę tu otwierać kolejnej dyskusji na temat powtórek wideo: konieczności przerywania w związku z tym meczów, ryzykiem związanym ze sprawnością telewizyjnej realizacji albo bezstronnością jej realizatorów. Wiem jednak, że są sporty, w których to może działać. Oglądam też wczorajszy mecz Manchesteru United z Hull, widzę gola Smallinga, uznanego dzięki elektronicznemu systemowi informującemu sędziów o znalezieniu się piłki za linią bramkową, i trudno mi się pogodzić z faktem, że tak długo trzeba było czekać na jego wprowadzenie. O to akurat Neville z Carragherem Webba nie zapytali, ale myślę, że sędziowie marzą o kolejnych innowacjach.

W interesującej nas kwestii z meczu Southampton-MC Webb miał do powiedzenia tyle, że liczba incydentów związanych z symulowaniem systematycznie się zmniejsza (podał nawet statystyki: w poprzednim sezonie było ich o 30 proc. mniej niż sezon wcześniej – ciekawe skądinąd, jaki to miało związek z opuszczeniem Anglii przez Garetha Bale’a…) i że w tym sezonie sędziowie pokazali już siedem żółtych kartek za symulowanie. No ale Sergio Aguero do nurków nie należy i tym razem także próbował utrzymać się na nogach…

Chociaż tyle, że wyrzucenie Mangali za faul na Tadiciu nie podlegało dyskusji. Przyznam, że ze wszystkich nieudanych transferów ostatniego okienka, Mangala wydaje mi się najbardziej nieudany, zważywszy na kwotę, jaką za niego zapłacono. Nie był to zresztą weekend, z którego zapamiętalibyśmy zawodników sprowadzonych do Premier League tego lata. W MU kontuzja di Marii (czterdziesty pierwszy uraz piłkarza tego klubu od czasu objęcia w nim rządów przez van Gaala – za to kolejny popis Rooneya i przełamanie krytykowanego przed tygodniem przez szkoleniowca Czerwonych Diabłów van Persiego), w Chelsea Costa i Fabregas tym razem bez gola i asysty, w Liverpoolu wszyscy, poza Lambertem, nowi piłkarze siedzący na ławce rezerwowych… Nie licząc Danny’ego Welbecka, który dał zwycięstwo Arsenalowi, był to raczej weekend, w którym przypominali o sobie zawodnicy ostatnio skreślani: Joe Cole, Glen Johnson, Chris Smalling czy Roberto Soldado.

PS Hiszpan po strzeleniu gola Evertonowi, słysząc skandujące jego nazwisko trybuny, był bliski łez, co dobrze koresponduje z tonem poprzedniego wpisu. Nie chcę jednak zamieniać tego bloga w monotematyczny: w kwestii występu Tottenhamu aż zanadto aktywny byłem na Twitterze, a i po meczu z Chelsea będzie okazja przekonać się, na ile wystarczyło Kogutom energii. W każdym razie wreszcie grali szybciej, wreszcie walczyli o odbiór piłki jeszcze na połowie rywala i wreszcie o ich obliczu stanowili młodzi wychowankowie: Mason, Bentaleb i Kane. Oczywiście Everton bramki nie murował, jak inne przyjeżdżające na White Hart Lane zespoły, ale wątpliwości zostawmy do środy – tak dobrze za Pochettino jeszcze nie grali.

Soldado saudade

532 minuty bez gola, a wciąż gra, i to w pierwszym składzie – nie można powiedzieć, żeby trener nie był cierpliwy. 65 minut we wczorajszym meczu Ligi Europy z Partizanem, naznaczonych kolejnymi pudłami w naprawdę dogodnych sytuacjach (w pierwszej połowie wystarczyło przyłożyć nogę do dośrodkowania, w drugiej – przenieść piłkę ponad bramkarzem w sytuacji sam na sam po świetnym podaniu Lennona; nawet w akcji, która ostatecznie zakończyła się golem Stamboulego, Francuz musiał dobijać strzał Hiszpana, który trafił w słupek), a trybuny znów zgotowały mu owację na stojąco – nie można powiedzieć, żeby kibice nie byli cierpliwi. Tylko media są bezlitosne, ale może trudno im się dziwić: Roberto Soldado kosztował Tottenham 26 milionów funtów i w ciągu półtora roku w 47 meczach zdobył tylko 13 bramek, z czego zaledwie sześć w Premier League – i aż cztery z tych sześciu z rzutów karnych. W tym sezonie zdarzyło mu się spudłować także z karnego, zresztą w kluczowym momencie meczu z Manchesterem City (gdyby strzelił, z 2:1 zrobiłoby się 2:2, piłkarze Mauricio Pochettino po raz drugi w tym spotkaniu odrobiliby straty i kto wie, co byłoby dalej). Jeśli pobieżnie przejrzeć agencje fotograficzne, będą w nich dominowały obrazy zawodnika kryjącego twarz w dłoniach, kręcącego głową z niedowierzaniem, klęczącego i walącego pięścią w murawę po kolejnej niewykorzystanej sytuacji. Co się stało z Hiszpanem, który podczas 101 meczów w Valencii strzelił aż 59 bramek, a doliczając występy w Getafe w czterech kolejnych latach zdobywał co najmniej 20 goli na sezon? Dlaczego w Anglii wciąż mu nie idzie? Czy na jego karierze w Tottenhamie trzeba już położyć krzyżyk, a Mauricio Pochettino spróbuje w styczniu kolejnego zajazdu na Southampton, skąd wyciągnął właśnie cenionego szefa skautów Paula Mitchella, i kupi Jaya Rodrigueza?

Istnieje oczywiście odpowiedź banalna i często w takich razach powtarzana: wielu napastników w trakcie udanej skądinąd kariery wpada do podobnego dołka. Starają się, jak mogą, dochodzą do pozycji, strzelają, ale nic z tego nie wynika. Przechodzą trudne chwile w życiu prywatnym (żona Soldado niedawno poroniła), nie sprzyja im chaos w klubie (w ciągu krótkiego wszak pobytu w Londynie Hiszpan pracuje już z trzecim trenerem). W przypadku Soldado długo można było zresztą mówić, że poza pechem przed bramką gra dobrze: że znakomicie uczestniczy w rozegraniu, że widzi więcej niż np. Adebayor i jest o niebo lepszy technicznie niż Kane (ten zdecydowanie do dołka nie wpadł, przeciwnie: udaje mu się wszystko…). Że asystuje przy golach kolegów (pięć razy w w poprzednim sezonie), i to nieraz na sposób wizjonerski: wciąż mam przed oczami, jak podaje do Adebayora w pierwszym meczu pod Timem Sherwoodem, z Southamptonem. Teraz widać jednak, że presja, jaka na nim ciąży – presja, żeby wreszcie do cholery coś strzelić – wpływa także i na ten aspekt jego gry. Polując na bramki, Soldado zaczyna się spieszyć: podejmuje złe decyzje i traci partnerów z oczu – w tym sezonie zanotował tylko jedną asystę.

Ale istnieje odpowiedź bardziej skomplikowana – że mianowicie system, jaki próbuje zaprowadzić w Tottenhamie Mauricio Pochettino (i jaki stosował również Andre Villas-Boas), nie sprzyja wydobyciu z Hiszpana tego, co najlepsze. W czasach pobytu w Valencii Soldado był lisem pola karnego, w wielu przypadkach po prostu dostawiając nogę do piłki zagranej ze skrzydła, czyhając na dobitki i błąd obrońców. W Tottenhamie, gdzie odwróceni skrzydłowi zazwyczaj schodzą do środka, a boczni obrońcy – Naughton i Rose – dośrodkowują fatalnie, gra skrzydłami szwankuje (zwłaszcza na White Hart Lane, które – jak wiadomo – jest jednym z węższych boisk w Premier League). Jako jedyny napastnik Soldado jest boleśnie izolowany, często gra tyłem do bramki i trudno mu wejść w pole karne (stąd tak często próbuje strzałów z dystansu). Owszem: próbuje wybiegać na pozycję, owszem: czeka na prostopadłe podania, ale zanim np. robiący kolejne kółeczko Dembele zdecyduje się zagrać piłkę w jego kierunku, obrońcy będą już tego świadomi i zdążą go odciąć od podania.

Mówiąc jeszcze inaczej: Soldado jest kiepski, bo cały Tottenham jest kiepski. Grajcie szybciej i szerzej, dajcie mu więcej podań, a zacznie strzelać bramki.

Upiory Arsenalu

Zauważyłem niedawno, że pewien znany publicysta rozpaczliwie dopytuje na Twitterze, jak skończył Gollum we „Władcy pierścieni”. Gdyby ów publicysta miał jeszcze ochotę czerpać z lektury Tolkiena, z pewnością zbyt grubej jak na wrażliwość dzisiejszej młodzieży, mógłbym mu właściwie podpowiedzieć historię upiorów pierścienia, dziewięciu normalnych niegdyś, śmiertelnych ludzi, którzy po usidleniu przez Saurona stali się cieniami Wielkiego Cienia. Opowieść w sam raz do użycia podczas pisania o Arsenalu: jeśli ktoś przypadkiem oglądał w sobotni wieczór transmisję z Emirates, powinien zwrócić uwagę na te pełzające po boisku zjawy w czerwonych strojach (czerwonych jeźdźców?), przypominające wprawdzie potężnych niegdyś piłkarzy, od dawna niebędące jednak w świecie żywych.

To były upiory. Cienie przeszłości. Postacie imitujące tamten dawny Arsenal do tego stopnia, że próbujące wymienić między sobą serię podań w polu karnym rywala – zupełnie jakby chciały znaleźć się w bramce razem z piłką, zamiast uderzyć ją np. z linii szesnastu metrów. Ileż takich meczów oglądaliśmy pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu, z tą różnicą, że tamci, zaliczający się jeszcze do istot ludzkich, trafiali wcześniej niż w sobotę Giroud. Z łatwością przejmujące inicjatywę, bez problemu utrzymujące się przy piłce (to też pamiętamy), ale nieskuteczne. I z łatwością tracące nad sobą panowanie – jak Wilshere w starciu z Fellainim (chyba tylko faktowi, że jest niższy od Belga o głowę, Anglik zawdzięcza pobłażliwość sędziego).

Napisałem w życiu wiele tekstów komplementujących Arsene’a Wengera, ale miały one dwa stałe elementy: stwierdzenie, że nie umie przegrywać i że jego neurotyczny niepokój udziela się piłkarzom. Oraz że żaden inny klub Premier League nie ma takiej historii czerwonych kartek. Żaden inny klub nie ma również takiej historii ocierania się o sukces – tytuł mistrzowski, triumf w pucharze – i następnie wypuszczania ich z rąk (oczywiście mówimy tu o drużynach walczących o najwyższe cele, a nie takim np. Tottenhamie…). Podejrzewam, że mało który klub ma również w statystykach tyle bramek samobójczych. „W obronie byliśmy trochę naiwni” – powiedział po wczorajszym meczu Arsene Wenger. Nawet to bywazdanie powtarzane od lat.

rvparsBo przecież lepszej okazji, żeby ograć Manchester United i zerwać z opinią drużyny niezdolnej do zwyciężania w spotkaniach z najgroźniejszymi rywalami pewnie długo nie będzie. Czerwone Diabły wciąż nie odnalazły ani właściwego rytmu, ani właściwego ustawienia, a zdemolowanie składu kontuzjami (uraz Luke’a Shawa był czterdziestym od czasu objęcia klubu przez Louisa van Gaala – nie sposób nie pytać, czy z prowadzeniem treningów przez Holendra, z nakładaniem na piłkarzy obciążeń, z pewnością wszystko jest w porządku) uniemożliwia zgrywanie poszczególnych formacji. Tym razem MU znów grało trójką obrońców: Smallingiem, McNairem i Blackettem (czy czytając taki skład obrony jednego z najsłynniejszych klubów świata nie wzdrygacie się z przerażeniem?), z cofniętymi skrzydłowymi Valencią i Shawem (a po kontuzji tego ostatniego – z Youngiem), Fellainim i Carrickiem w środku pola oraz ofensywną trójką van Persie-Rooney-di Maria – i trzeba przyznać, że to ustawienie również Arsenalowi sprzyjało. Robin van Persie był kompletnie niewidoczny: z dwunastu kontaktów z piłką trzy miał podczas wykonywania rzutów rożnych, a jeden – przy rozpoczęciu meczu od środka. Ruchliwi pomocnicy gospodarzy znajdowali miejsce za plecami Fellainiego czy Carricka (przykład z pierwszej połowy: Sanchez, uwalniający się spod krycia Fellainiego, odgrywający do strzelającego z dystansu Ramseya), podobnie jak grający po prawej stronie Chambers i Oxlade-Chamberlain (przykład również z pierwszej połowy: akcja tej dwójki, po której strzał Welbecka w ostatniej chwili zablokował McNair). Prostopadłe piłki znajdowały swój cel. W obronie gości panował chaos, McNair i Blackett spóźniali się z interwencjami, a Smalling w kluczowych momentach potrafił ich wprawdzie asekurować, ale patrząc na jego grę pozycyjną nie sposób się dziwić, że MU przymierza się w styczniu do kupienia kolejnego stopera (Vertonghena z Tottenhamu?). Arsenalowi udawał się też pressing: to właśnie dzięki niemu najlepszą okazję do strzelenia bramki dla Kanonierów miał Wilshere. De Gea obronił i tym razem, ale sama akcja pozwalała zrozumieć, co miał na myśli Louis van Gaal, mówiący po meczu, że wiele jeszcze widzi w grze swojego bramkarza elementów do poprawy: wcześniej to Hiszpan zbyt krótko wybił piłkę, umożliwiając gospodarzom przeprowadzenie szybkiego ataku. Nie był to zresztą pierwszy tego typu przypadek i bramkarz nie był jedynym winowajcą: przez pierwsze 35 minut meczu wszyscy piłkarze MU tracili piłkę zbyt łatwo.

arsmushotsAle Wilshere bramki nie strzelił. Cały wysiłek, włożony przez Arsenal w ten mecz, energia, z jaką biegali piłkarze Arsene’a Wengera, dobra pierwsza połowa, zostały zmarnowane. Były momenty, gdy sześciu czy siedmiu Kanonierów wchodziło w pole karne MU i umiało w tej ciasnocie wymienić kilka podań – ale nie kończąc akcji strzałem, jakby ze strachu przed odpowiedzialnością. To z jednej z takich konfuzji wziął się kontratak, po którym gola strzelił Rooney: kiedy z di Marią wychodzili z własnej połowy, mieli przed sobą tylko Monreala, a w pomeczowych rozmowach z dziennikarzami Arsene Wenger dziwił się, jak to możliwe, że jego dążący do wyrównania podopieczni zostawili z tyłu tylko jednego kolegę (w jeszcze dogodniejszej sytuacji był samotnie szarżujący kilka minut później di Maria). Bramka kapitana MU padła w 85. minucie; był to pierwszy celny strzał gości na bramkę Arsenalu, który do tego momentu celnych strzałów oddał osiem – i nic z nich nie wynikło.

W sumie kolejny raz przeżyliśmy deja vu i trudno się dziwić tym, którzy po takim meczu dochodzą do wniosku, że epoka Wengera znalazła się w fazie schyłku. Dla mnie symptomatyczne było zachowanie Wilshere’a w starciu z Fellainim: młody Anglik, tak komplementowany po meczu reprezentacji w środku tygodnia i tak otwarcie sugerujący, że chciałby w klubie występować na tej samej pozycji co w kadrze, pokazał jeszcze raz, że prawdziwe bariery między piłkarskim talentem a piłkarską wielkością, znajdują się w głowie zawodnika. W tym Arsenalu wielkości nie osiągnie – jeśli czytaliście Tolkiena to wiecie, że zwiedzione przez Saurona upiory skazane są na klęskę.

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Szczęście w nieszczęściu Louisa van Gaala

Louis van Gaal w piątek: „Nade wszystko nie chcemy czerwonej kartki – w dziesięciu przeciwko jedenastu trudno wygrywać mecze”. Po przeczytaniu takiego zdania, po poświęceniu tej kwestii akapitu w przedmeczowej zapowiedzi, wiesz już, o czym najpierw będziesz pisał po meczu. To, że Chris Smalling przeszkadzał Hartowi w wybiciu piłki, zamiast jak najszybciej wracać na swoją pozycję w defensywie, było aktem czystej głupoty, której w piłce nożnej nie chcemy oglądać – a już na pewno nie chce oglądać jej taki perfekcjonista, jak obecny trener Manchesteru United.

Tym bardziej, że nieodpowiedzialnych zachowań było w jego drużynie więcej. Pomijając nawet faul Smallinga na Milnerze, po którym obrońca MU wyleciał z boiska, i zostawiając jeszcze przez chwilę na boku postawę sędziego: co zrobił Fellaini po tym, jak w pierwszej połowie wywrócił w polu karnym Aguero? Otóż zamiast cieszyć się w duchu, że Michael Olivier nie zauważył jego przewinienia, pochylił się nad rywalem i zaczął na niego wrzeszczeć. Jak powiedział po meczu van Gaal o Smallingu: nie możesz robić takich rzeczy…

Ale mecz, który Manchester United kończył w dziesiątkę, w dodatku z obroną w składzie Valencia, McNair, Carrick, Shaw, nie zostawia Louisowi van Gaalowi jedynie złych wspomnień. W ciągu ostatnich dwudziestu minut spotkania na Etihad jego grający w dziesiątkę podopieczni zepchnęli rywala do defensywy, tym bardziej desperackiej, im bardziej na boisku brakowało oszczędzanych już na środowy mecz Ligi Mistrzów Milnera i Aguero. W środku pola ciężko pracowali Fellaini z Rooneyem, z pewnością oferującym w tym miejscu więcej niż Juan Mata (fantastyczny rajd kapitana MU z końcówki meczu zasługiwał na wykończenie lepsze niż strzał di Marii, obroniony przez Harta – analogicznie w pierwszej połowie świetne dośrodkowanie di Marii zasługiwało na lepsze wykończenie niż to, które zaprezentował Januzaj), przed obroną rozdzielał piłki i rozpoczynał ataki Daley Blind, na bramce jak zwykle niezawodny był David de Gea (dwie świetne interwencje w pierwszej połowie), a i duet Carrick-McNair radził sobie lepiej niż Rojo (zanim zszedł z kontuzją gubił się fatalnie przy Aguero i śmiało mógł również obejrzeć czerwoną kartkę) ze Smallingiem. Trzykrotne przymknięcie przez sędziego oczu na faule Czerwonych DIabłów we własnym polu karnym pozwalało stosunkowo długo utrzymywać na Etihad korzystny wynik. Rzeczywiście: gdyby nie głupota Smallinga…

Co powiedziawszy nie mogę się nie zadumać nad podwójnymi standardami, z jakimi traktujemy poszczególnych trenerów. Van Gaal ma po dziesięciu kolejkach o trzy punkty mniej niż przed rokiem David Moyes, zajmuje dziesiąte miejsce w tabeli i nie wygrał jeszcze meczu na wyjeździe. W obronie zamiast organizatorów i liderów ma wchodzącą dopiero do drużyny młodzież lub zawodników uczących się dopiero Premier League. Jest odpowiedzialny za najgorszy ligowy start Manchesteru United od 1986 roku, i to mimo gigantycznych inwestycji poczynionych tego lata (ktoś policzył, że dzisiejszy wyjściowy skład MU to najdroższa jedenastka rozpoczynająca mecz w historii angielskiej ekstraklasy: w czerwonych koszulkach biegało jakieś ćwierć miliarda funtów), co nie przeszkadza nam zachowywać spokój, doszukiwać się w grze MU pozytywów, z cierpliwością i szacunkiem słuchać tłumaczeń menedżera. David Moyes nie mógł liczyć na podobne traktowanie.

Manchester City? Utrata kontroli nad meczem musiała martwić, podobnie jak niezdolność wykorzystania faktu, że obrona rywali grała w tym zestawieniu po raz pierwszy. Zmiany, których dokonywał Pellegrini (jako się rzekło: z myślą o środowym meczu z CSKA, kluczowym, jeśli idzie o przyszłość klubu w Lidze Mistrzów) ułatwiły gościom objęcie inicjatywy. Owszem: świetne podanie Yayi Toure na skrzydło do Clichy’ego może być znakiem, że Iworyjczyk powoli odzyskuje formę. Clichy, wstawiony do składu w ostatniej chwili, po tym, jak kontuzji na rozgrzewce doznał Kolarow, zagrał bardzo dobrze: wraz z Milnerem nie tylko sprawiał gigantyczne kłopoty Valencii, ale likwidował wszystkie próby ataków rozczarowującego Januzaja; po prawej stronie równie dobrze wypadł Navas… Osobiście spodziewałem się występu Nasriego i Dżeko, ale przyznaję: z Navasem i Joveticiem było szerzej, szybciej i bardziej kombinacyjnie, choć obu zawodnikom daleko do kreatywności Davida Silvy.

W sumie jednak, choć derby zakończyły się zwycięstwem gospodarzy, nie było to zwycięstwo przekonujące. No dobrze, powiem to: zwłaszcza obejrzane dzień po meczu Bayern-Borussia (ale też po meczach Newcastle-Liverpool i Chelsea-QPR, oraz przed meczem AV-Tottenhamu; w każdym z nich chaosu i błędów było więcej niż jakości), starcie Manchesteru City z Manchesterem United każe wątpić w prawdziwość zdania, że Premier League jest najlepszą ligą świata.

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam

1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.

Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.

Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…

Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.

fellainimuNie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.

2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?

Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.

Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.

songmcNapastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.

newcastlegoal3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.