Jose Mourinho i wiek dziewiętnasty

1. Żeby zrozumieć, przyjąć i spróbować obronić niedawną wypowiedź Jose Mourinho na temat XIX-wiecznej ponoć taktyki West Hamu podczas meczu z Chelsea, trzeba przyjąć jedno założenie: XIX wiek w piłce nożnej rozpoczął się w 1863 roku, a zakończył w roku 1925. Dla tych, którzy zdają sobie sprawę, że w historii powszechnej dwudzieste stulecie zaczęło się wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Ferdynanda w 1914 r., a skończyło z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r., nie będzie to oczywiście żaden kłopot. Ograniczanie periodyzacji za pomocą dat z zerem na końcu mija się z celem, skoro np. w 2000 r. taki Alex Ferguson był zaledwie za połową swojej pracy w Manchesterze United – wprawdzie po pierwszym, ale prawie dekadę przed drugim triumfem w Lidze Mistrzów. No chyba że przyjąć za moment graniczny fakt, iż w 2000 r. Mourinho debiutował właśnie w roli samodzielnego trenera w Benfice…

2. Wszystko zaczęło się w roku 1863 z kilku powodów. Zaczynając od końca: w jednej z tawern okalających londyńskie Lincoln’s Inn Fields, jak pisze Jonathan Wilson, „o siódmej wieczorem 8 grudnia 1863 r.”, zakazano przenoszenia piłki ręką, ostatecznie oddzielając futbol od rugby. Było to piąte spotkanie na ten temat, burzliwe jak wszystkie poprzednie, ale dwa miesiące wcześniej udało się już skodyfikować inne podstawowe przepisy, udoskonalając wcześniejsze o 12 lat tzw. Zasady Cambridge i nadając im nazwę „Cambridge University Football Rules”. Od tej pory grano już po jedenastu, na boisku i z bramkami o określonych rozmiarach – a miesiąc później z kolei powstała Football Association.

Oczywiście nie był to koniec debat: w londyńskiej knajpie zgodzono się wprawdzie na zakaz gry rękami, ale tzw. zahaczanie, czyli po prostu kopanie się po nogach, pozostawało nadal dozwolone; jak wywodził F.W. Campbell z Blackheath: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pojawiła się za to Szósta Zasada, będąca niejako zapowiedzią spalonego: tak jak w rugby podania mogły być kierowane wyłącznie do boku lub tyłu, żeby zawodnik otrzymujący piłkę mógł ruszyć na bramkę przeciwnika dryblingiem (co było – notuje Wilson – „manifestacją angielskiego przekonania, że każde inne zagranie niż osobista szarża na bramkę jest podejrzanie niemęskim zachowaniem”).

Trzeba rzecz jasna w tym miejscu zauważyć, że część klubów z północy Anglii, skupionych wokół Sheffield, stosowało własne reguły i do Football Association przystąpiło dopiero w 1878 roku, ale szlak kodyfikacyjny został nieodwołalnie przetarty, równocześnie zaś postępowało tworzenie dla nowej dyscypliny podstawy, nazwijmy to, ideowej: mniej więcej w tym samym czasie, co praca nad Zasadami Cambridge i zakładanie FA, słynny brytyjski wychowawca, wielebny Edward Thring ze szkoły w Uppingham, wspierał rozwój sportów zespołowych wśród młodzieży z obawy przed samogwałtem, prowadzącym do „przedwczesnej śmierci naznaczonej infamią”. „Sporty zespołowe – tłumaczy autor  „Futbolowej piramidy”, a my cytujemy go nie bez uciechy – uznano za godne promowania, ponieważ, jak sądzono, zniechęcały do solipsyzmu, co jest o tyle istotne, że postawa taka to najkrótsza droga do masturbacji, a przecież nie ma nic bardziej ogłupiającego niż onanizm”.

W futbolu dziewiętnastowiecznym chodziło więc o specyficznie pojmowane kształtowanie kręgosłupa moralnego uczestników – specyficznie, bo jednak za pomocą takich składników, jak ból, brutalność, męska dominacja i kult indywidualizmu. Początkowo nikt nie przejmował się podaniami, o losach spotkań przesądzali dryblerzy, a zadaniem pozostałych członków drużyny było zabezpieczanie ich przed atakami rywala (znów wypada zauważyć, że nieco inaczej przebiegało to w Ameryce Południowej, gdzie ideały chrześcijaństwa opartego na muskułach nie wydawały się atrakcyjne, a ciasne nierówne boiska szybciej zmusiły zawodników do pracy nad techniką). Bramkarza nie było jeszcze przez kilkanaście lat, a przez lat kilkadziesiąt miał on prawo dotykania piłki ręką także poza polem karnym. Co w tym jednak najważniejsze: taktyką nikt nie zawracał sobie głowy, kluczowy był frontalny szturm dziesięciu „jeźdźców bez głowy” na bramkę przeciwnika, i trzeba doprawdy wyobraźni autora „Odwróconej piramidy”, by pierwszy międzynarodowy mecz, Szkocja-Anglia w 1872 r. (zakończony – dodajmy, by usatysfakcjonować Jose Mourinho – bezbramkowym remisem), opisywać w kategoriach konfrontacji systemów 2-2-6 z 1-2-7. Już bardziej wiarygodny wydaje się Arpad Csanadi, autor jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa, zatytułowanej po prostu „Piłka nożna”. „Piłka była punktem centralnym, gromadzącym dookoła siebie wszystkich graczy, podobnie jak to dziś jeszcze obserwujemy wśród małych chłopców grających w piłkę na placykach i łączkach – pisze Węgier. – Jeżeli któremuś z zawodników udało się uderzyć silnie piłkę w kierunku bramki przeciwnika, rozpoczynał się wielki wyścig według zasady, że tylko ten, kto złapie piłkę, będzie mógł ją zużytkować. W tego rodzaju grze trudno się było dopatrzyć jakiejkolwiek planowości. Poszczególni zawodnicy nie mieli określonych miejsc ani zadań. Gra polegała na bezmyślnym – przynajmniej w porównaniu z obecnymi pojęciami o grze w piłkę nożną – uderzaniu piłki”.

Z czasem jednak bezładne uganianie się za piłką okazywało się męczące, a i pierwsi teoretycy gry zaczęli dochodzić do głosu. W 1882 r. potępiano już w prasie pielęgnowany przez pewne kluby zwyczaj trzymania dwóch obrońców ok. 20 metrów od własnej bramki, najpewniej w celu – jak pisano – zabawiania bramkarza rozmową. Csanadi twierdzi, że kluczowe dla dziewiętnastowiecznej piłki ustawienie 2-3-5 (owa słynna „piramida”) pojawiło się rok później i funkcjonowało w najlepsze do wspomnianego roku 1925, kiedy ostatecznie zliberalizowano przepis o spalonym, a w ślad za tym Herbert Chapman wprowadził na boisko trzeciego obrońcę i na wiele lat w piłce nożnej zatriumfowało ustawienie W-M.

3. Oddajmy po raz kolejny sprawiedliwość Jose Mourinho: zmiana przepisu o spalonym (wcześniej zezwalał na podawanie do przodu, jeśli w momencie zagrania piłki znajdowało się trzech rywali, de facto bramkarz i dwóch obrońców) nie tylko zwiększyła dostępną dla napastników przestrzeń na boisku – jej podstawowym efektem, a niewykluczone, że także przyczyną, było zwiększenie atrakcyjności widowiska przez zwiększenie liczby strzelanych bramek. Zanim zmodyfikowano przepis, jeden ze współtworzących dół piramidy obrońców zostawał w tyle, żeby asekurować („zabawiać rozmową”) bramkarza, drugi zaś wysuwał się do przodu – niemal do linii środkowej. „W tej sytuacji – pisze Csanadi – napastnicy strony przeciwnej byli zmuszeni wycofać się na własną połowę boiska i tylko stamtąd inicjować ataki”. Zmiana przepisu okazała się ratunkiem dla piłki i znakiem nowych czasów. W pierwszym po jej wprowadzeniu sezonie rozgrywek w Anglii średnia strzelanych bramek wzrosła z 2,58 do 3,69. Zaczynał się wiek dwudziesty.

Wychodzi więc na to, że wypowiedź Mourinho po meczu z West Hamem, da się zinterpretować na jego korzyść. Futbol dwudziestowieczny pozwolił niewątpliwie, przynajmniej na pewien czas, grać bardziej ofensywnie niż ten ze schyłku funkcjonowania dziewiętnastowiecznej piramidy. Z drugiej strony w wieku dziewiętnastym w zasadzie nie istniała jakakolwiek myśl taktyczna, o prymacie wyniku nad pięknem gry nie mówiąc – a bez tych dwóch kategorii nie sposób interpretować zachowania piłkarzy Sama Allardyce’a w starciu z Chelsea. Paradoksalnie to symbol XX-wiecznej zmiany Herbert Chapman (człowiek, który jako pierwszy zaczął prowadzić odprawy taktyczne, stosować tablicę magnetyczną czy projektować barwy klubowe pod kątem ich boiskowej użyteczności), żałował, że w jego epoce zespoły nie muszą już pięknie grać, a najważniejsze stało się dla nich kolekcjonowanie punktów. „30 lat temu gracze wychodzili na boisko z pozwoleniem na pełny pokaz sztuki gry. Za to dziś muszą wnieść swój wkład do wspólnego systemu” – pisał słynny menedżer Arsenalu. Czy można te słowa odnieść także do tego, co ze swoimi drużynami robi Jose Mourinho, znajdować np. przyczynę oddania Juana Maty do MU w tym, że Hiszpan nie potrafił „wnieść wkładu do wspólnego systemu”?

Jedno jest pewne: o swoje miejsce w historii XXI-wiecznej piłki nożnej obecny menedżer Chelsea nie musi się martwić, nawet jeśli nie okazał się on, jak Chapman np., wynalazcą nowego systemu gry i nawet jeśli 29 stycznia 2014 roku dał się przechytrzyć Samowi Allardyce’owi.

Biblioteczka w języku polskim: Jonathan Wilson „Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej”, wyd. Polityka 2012, Arpad Csanadi „Piłka nożna”, wyd. Sport i Turystyka 1957.

Wio, koniku

Że niby ten mecz jeszcze o niczym nie decyduje? Że tyle jeszcze kolejek do końca, tyle okazji do zgubienia punktów, a w wyścigu trzech koni, liczy się przecież jeszcze ten trzeci – w tabeli nadal pierwszy? Wszystko to prawda niby, z drugiej strony jednak znaczenie tego wyniku, nazwijmy je „pozapunktowym”, w dalszej rywalizacji będzie nie do przecenienia. Pomijając wszystkie te informacje o przerwanych seriach MC, pierwszym meczu bez gola od października 2010 itd., było to przecież spotkanie, z którego w szkołach trenerskich powinno się bronić dysertacji; spotkanie, które w wystarczająco bogatej biografii trenerskiej Jose Mourinho może być początkiem ważnego rozdziału, udowadniającego, że można dwa razy wejść do tej samej rzeki.

Owszem, nie dowiemy się nigdy, co by było, gdyby w drużynie gospodarzy mogli grać Fernardinho i Aguero. Zastępujący pierwszego z nich w środku pomocy Demichelis radził sobie z Willianem tylko przez kilkanaście minut, z przodu z kolei para Dżeko-Negredo zachowywała się zbyt podobnie, by narobić kłopotu duetowi Terry-Cahill. Owszem, wypada też zauważyć, że zanim maszyna Chelsea zaczęła funkcjonować, Manchester City stworzył dwie dobre okazje – zwłaszcza tę pierwszą, z dziesiątej minuty, Yaya Toure powinien wykończyć, dokładając nogę do dośrodkowania Kolarova (drugiej nie wykorzystał David Silva). Nie wiem jednak, czy nie będzie to ostatnia uwaga na temat występu MC w tym tekście: reszta jest milczeniem, a właściwie jest hymnem pochwalnym ku czci zawodników i trenera Chelsea.

Jeśliby szukać obrazka podsumowującego ich występ, nie byłaby nim zapewne kontra z pierwszej połowy, kiedy goście błyskawicznie znaleźli się pod bramką Joe Harta, choć mieli wówczas przewagę czterech na jednego, a Ramires mógł doprawdy lepiej uderzyć. Nie będzie nim gol Ivanovicia, choć przypominając go sobie, warto zwrócić uwagę, że obrońca Chelsea uderzał lewą nogą, a mnóstwo miejsca wypracowanego mu przez Ramiresa i Hazarda, było efektem zaniedbań Davida Silvy w grze defensywnej (bez złudzeń i na korzyść Jose Mourinho trzeba tu dodać, że Juan Mata pewnie zachowałby się podobnie jak jego rodak, w odróżnieniu np. od Williana czy Hazarda, którzy z pewnością nadążyliby za „swoim” bocznym obrońcą). Nie będzie nim także żadne z trzech uderzeń zawodników Chelsea w poprzeczkę i słupek – choć kusi to trochę, zwłaszcza w przypadku grającego po raz pierwszy od początku w Chelsea Maticia. Myślę raczej o tym momencie z 92. minuty, kiedy fenomenalny dziś Eden Hazard zdołał po raz kolejny wrócić na własną połowę i wślizgiem przerwać akcję Pablo Zabalety. Mówimy wszak o piłkarzu, który nabiegał się jak mało który i o piłkarzu, w którego statystykach znajdujemy dziś aż  szesnaście dryblingów. Oto „nowa” (no, trochę stara…) Chelsea Mourinho: doskonale zorganizowana jako kolektyw, ale złożona z jednostek świadomych swojej odpowiedzialności i ani na chwilę się nie dekoncentrujących.

Jose Mourinho wiedział, co oznacza gra przez MC dwójką napastników – i oczywiście skorzystał też z faktu, że żaden z nich nie kwapił się do popracowania w drugiej linii. Wiedział, że w tej strefie boiska o wywalczenie przewagi będzie najłatwiej. Miał dwójkę nieprawdopodobnie zaangażowanych, dobrze się uzupełniających – inaczej, niż po drugiej stronie – defensywnych pomocników (o: jeszcze jeden symboliczny moment meczu: Nemanja Matić odbierający piłkę Yayi Toure tuż przed polem karnym MC), miał ruchliwego Ramiresa, który schodził we wspomnianą lukę po prawej stronie, miał Hazarda i Williana, których mobilność przed polem karnym co i rusz zmuszała któregoś ze stoperów do opuszczenia strefy obronnej (przeanalizujcie zachowanie Nastasicia przed golem dla Chelsea), żeby Demichelisa nie zostawiać tak przeraźliwie osamotnionym – miał, innymi słowy, pomysł na rozciągnięcie szyków rywala i wykorzystanie wolnej przestrzeni. Równocześnie zaś (wracający za bocznymi obrońcami piłkarze przedniej formacji) niemal całkowicie podciął skrzydła gospodarzy – zresztą nieliczne dośrodkowania były tylko okazją dla Terry’ego i Cahilla do wykazania się, że i oni przed tym spotkaniem solidnie odrobili zadania domowe (wyobrażacie sobie, że dwójka stoperów Chelsea mogłaby zaatakować tę samą piłkę, jak Nastasić i Kompany na początku spotkania?). Podobnie zresztą, jak Petr Czech.

Tak, to był mecz, który o niczym jeszcze nie decydował. Oprócz może mistrzostwa Anglii, które jak przed sezonem odważyłem się przyznawać Chelsea, tak nadal skłonny jestem złożyć w jej ręce. Skoro od lat wszyscy wiemy, że Jose Mourinho nas nabiera, nie dajmy się nabrać także wtedy, gdy mówi o wygrywaniu ligi dopiero w przyszłym roku. Jeżeli po meczu, pytany o wyścig trzech koni, robi skromną minę i mówi, że konie są dwa, trzeci zaś to jeszcze źrebak, który wciąż potrzebuje matczynego mleka (byłżeby on sam, Jose Mario dos Santos Mourinho Felix, strach powiedzieć głośno… kobyłą?) i nauki skakania przez przeszkody, odpowiadamy mu po prostu: wio, koniku.

Sieroty po Fergusonie

Jedna z najlepszych porad zawodowych, jakie kiedykolwiek otrzymałem, była – jak to często bywa – poradą pierwszą. Pracujący wówczas w „Tygodniku Powszechnym” Adam Szostkiewicz spojrzał poważnie zza okularów na długowłosego chudzielca i zalecił mu czytanie książek. No więc siedzę i czytam po raz kolejny autobiografię sir Aleksa Fergusona, a zdania dotąd pomijane nabierają nowych sensów.

„W obronie był kompletny bajzel” – wspomina Szkot na przykład swój ostatni mecz na ławce Manchesteru United, 19 maja ubiegłego roku przeciwko West Bromwich. „Kiedy prowadziliśmy 5:2, mogło to się skończyć 20:2 dla nas, kiedy było 5:5, mogło się skończyć 20:5 dla nich”. Taką drużynę zostawiał – a stronę wcześniej opowiadał, jak przyglądał się grającym w tym spotkaniu piłkarzom ze świadomością, że wielu z nich nie znało nigdy innego menedżera. Obserwując z tygodnia na tydzień przejścia sierot po Fergusonie zapominamy może o perspektywie tamtego dnia. Podobnie jak zaciera się w nas stopniowo, również przez niego opisywana, jednomyślność klubowego zarządu podczas podejmowania decyzji na temat następcy.

Jesteśmy na pierwszych stronach książki, dokładniej: w jej pierwszym rozdziale. Zanim Ferguson zechce opowiedzieć o swoim życiu, ze szczególnym uwzględnieniem manchesterskich sukcesów, zdąży przypomnieć o momencie przełomowym, opisywanym już kilka razy na tym blogu meczu pucharowym z Nottingham Forest, kiedy po PONAD TRZECH LATACH bez sukcesów Szkot był o włos od zwolnienia z pracy. Później zaś zadeklaruje: „Kiedy patrzę wstecz, skupiam się nie tylko na zwycięstwach, ale także na porażkach”. I skrupulatnie wyliczy: trzy przegrane w finale Pucharu Anglii (z Evertonem, Arsenalem i Chelsea), trzy w finale Pucharu Ligi (z Sheffield Wednesday, Aston Villą i Liverpoolem) i dwa w finale Ligi Mistrzów (obie z Barceloną). „To jedna z nici, tworzących manchesterską tkaninę: zdolność do podnoszenia się po klęskach. Zawsze pamiętałem, że jest jeszcze coś, oprócz zwycięstw i triumfalnych przejazdów przez miasto w otwartym autobusie”.

Miejmy nadzieję, że stronę trzynastą autobiografii poprzednika David Moyes przeczytał ze szczególną uwagą – cały akapit o klęsce jako niezbywalnym elemencie ludzkiej egzystencji, o przekuwaniu porażek w sukces i pokazywaniu siły w momentach trudnych, może być dla niego nieoczekiwanym źródłem wsparcia. Oby przyjął do wiadomości także i to memento: „Jeśli pozwolisz, by porażka osłabiła twojego ducha, spodziewaj się kolejnych”. Zdaniem Fergusona bowiem, z porażek można się wiele nauczyć. Kiedy ich doświadczał, natychmiast myślał o tym, co można poprawić i jak odbudować zespół. Mówił, że to jedna z jego zalet: dokonywanie szybkiej analizy w chwilach, kiedy inni się załamują.

Oto dlaczego trochę zmartwiły mnie wczorajsze tłumaczenia nowego menedżera MU po porażce ze Stoke. O pechu to może mówić trener Norwich po meczu z Cardiff, na który złożyła się dobra pierwsza połowa, dwa proste błędy na początku drugiej, i fantastyczna końcówka, w której zwycięstwo Walijczyków uratował Marshall do spółki ze słupkiem, poprzeczką i wybijającym piłkę z bramki Bellamym. Mistrzowie Anglii nie powinni znać pojęcia „pech”, podobnie jak całej masy innych zresztą, typu „sędziowska pomyłka” na przykład. Na rykoszet, kontuzje i sędziowski błąd, powinni umieć odpowiedzieć, zwłaszcza mając na boisku taki tercet, jak van Persie, Mata i Rooney, a za nimi Carricka, zaś rywalem nie jest żadna z drużyn z pierwszej czwórki. Umówmy się: poza fenomenalnym uderzeniem Rooneya z rzutu wolnego w samej końcówce, zbyt wielu okazji Manchester United w meczu ze Stoke nie miał. Przypadkowo stracona bramka, a nawet dwie – czy takiego MU nie znaliśmy już z czasów Aleksa Fergusona?

David Moyes nie wygląda dobrze i, jak widać, już nie bardzo wie, co mówić. Z lektury autobiografii poprzednika powinien jednak wynieść jeszcze coś: sir Alex już nie wróci, żeby go zastąpić, jest więc zdany na samego siebie. Czy da radę? „Wielu Szkotów ma w sobie upór i silną wolę – pisze sir Alex. – Kiedy opuszczają kraj, mają tylko jeden cel. Odnieść sukces. Oni nie wyjeżdżają, by uciec od przeszłości. Wyjeżdżają, by stać się lepsi – możecie to zobaczyć na całym świecie, przede wszystkim w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych”. Dalej jest mowa o determinacji; woli postawienia na swoim i osiągnięcia celu – determinacji i woli, które, zdaniem autora, Davida Moyesa cechuje w równym stopniu, co jego samego.

Kibice MU, powiedzcie sami: czy sir Alex mógł się aż tak pomylić?

Czas nieodnaleziony

Miałem tego nie robić, miałem nie ulec zbiorowej gorączce z powodów, które wyłuszczyłem na portalu Sport.pl (zobaczcie, jak szybko weryfikują się negatywnie wszystkie wróżby: właściwie jedną z najbardziej interesujących aktywności 31 stycznia mogłoby być wykreślanie z listy transferów zapowiadanych jako „pewne” tych, które nigdy nie dojdą do skutku), ale wpadam na chwilę posmucić się z Wami, bo na tę transakcję akurat po cichu liczyłem.

Nie żeby stało się coś niezgodnego z tym, co napisałem wczoraj wieczorem. „Okoliczności nieprzewidziane”, brzmi jeden ze śródtytułów tekstu, a poniżej mowa o kontuzjach, które wyeliminowały na cały sezon Walcotta, Błaszczykowskiego czy Falcao. Właśnie tego ostatniego ma zastąpić w Monaco Dymitar Berbatow i jego transfer jest w najlepszym interesie wszystkich stron: francuski klub potrzebuje krótkoterminowego zastępstwa za Kolumbijczyka, a 33-letni już Bułgar może pokazać się pod słońcem południa, w otoczeniu nieco mniej wymagającym niż Premier League, znacząco powiększając przy tym swoje emerytalne oszczędności.

Tottenham, oczywiście, porównywalnego kontraktu nie mógł mu zaoferować i – mimo rychłego odejścia Defoe’a do Toronto – nie mógł mu również, poza jednym czy dwoma meczami Ligi Europejskiej, zagwarantować zbyt wielu okazji do występów w pierwszym składzie. Trzeba być sentymentalnym durniem albo notorycznym graczem w Football Managera, żeby tego nie zauważać.

Rzecz w tym, że jestem i jednym, i drugim. Co więcej: jestem też człowiekim, który w marcu 2007 roku, w 90. minucie słynnych derbów z West Hamem, kiedy rywale prowadzili jeszcze 3:2, a Berbatow szykował się do wykonania rzutu wolnego, ku zdziwieniu całej rodziny ukląkł przed monitorem i zaczął wygłaszać inwokację do bułgarskiego księcia, który przecież potrafi wszystko, nawet przerzucić piłkę nad murem.

Berbatow trafił. I wtedy (chwilę później bramkę zdobył również Stalteri, a Tottenham wygrał ostatecznie 3:4), i jeszcze wiele razy – na przykład z karnego w finale Pucharu Ligi z Chelsea. Jego występ w lutym 2007 r. z Boltonem, kiedy piłkarze Martina Jola od 35. minuty w dziesiątkę bronili prowadzenia, a Bułgar całymi minutami utrzymywał się przy piłce, wybijając przeciwników z uderzenia, był może najlepszym, jaki widziałem w życiu, występem zawodnika grającego jako jedyny napastnik. Inna sprawa, że także niektóre mecze w duecie z Robbiem Keane’em (pamiętam, jak wspólnie dostawali nagrodę piłkarza miesiąca…) domagałyby się wzmianki; nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej i później obaj osiągnęli lepszy poziom sportowy.

Niestety, nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 też długo nie mogłem zapomnieć. I długo nie mogłem wyprzeć z pamięci tego, co wydarzyło się w dniach ją poprzedzających: tego, jak Berbatow usiłował wymusić wymarzony (i rekordowy ostatecznie) transfer do Manchesteru United przez odmowę gry w meczach Tottenhamu. Skomplikowanych uczuć, jakich doświadczałem następnie obserwując Bułgara w czerwonej koszulce, nie upraszczał fakt, że nie wszystko szło mu jak z płatka. On sam mówił o presji rekordowego transferu, o nieprzespanych nocach i bólu, z jakim przyjmował miejsce poza składem w finałach Ligi Mistrzów. Chemii, jaką wyczuwaliśmy między Berbatowem a Keane’em, z Rooneyem nie udało się wytworzyć, w końcu na Old Trafford pojawił się van Persie i czteroletni pobyt Bułgara w Manchesterze oceniać musimy w kategoriach niespełnienia.

W Fulham były już tylko momenty: najpiękniejsze przyjęcia piłki świata, podania i bramki, strzelane niemal od niechcenia (pamiętacie słynny T-shirt z napisem „Keep calm and pass me the ball”, który zaprezentował po zdobyciu jednej z nich?) i kierujące moje w myśli w stronę Swanna. Owszem: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i słyszałem frazy Marcela Prousta, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także na jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Niestety jednak, choć francuski kierunek przeprowadzki wydaje się ułatwiać ciągnięcie tej analogii, ja już nie jestem zainteresowany. Chciałem, żeby Dymitar Berbatow wrócił do Tottenhamu nie dlatego, że – jak napisał niedawno na Twitterze Rafał Stec – mamy do czynienia z klubem biblijnym, który z otwartymi ramionami przyjął już niejednego syna marnotrawnego (oprócz Keane’a do klubu wracali Klinsmann, Sheringham czy Defoe…). Myślałem raczej, że jeśli jeszcze raz zobaczę go na White Hart Lane, założę ponownie koszulkę z jego nazwiskiem na plecach i odzyskam własne wspomnienia ze straconego czasu.

Horror, horror

Przynajmniej się dziś wyśpię. Nie będę przecież rozpisywał się na temat takiego meczu szerzej, skoro zanim jeszcze cokolwiek zostało w nim ostatecznie rozstrzygnięte, ostateczne rozstrzygnięcie wziął na siebie sędzia. Była pięćdziesiąta minuta, Manchester City prowadził na White Hart Lane 1:0, Tim Sherwood dopiero co przegrupował drużynę, w miejsce nieprzekonującego Moussy Dembele wprowadzając Etienne’a Capoue, gospodarze otrząsnęli się z szoku pierwszego kwadransa, podczas którego zostali dosłownie zmiażdżeni przez szybkich i fenomenalnie znajdujących wolne sektory boiska zawodników gości, zaczęli wymieniać piłkę na ich połowie, zagrażali bramce Joe Harta ze stałych fragmentów gry, ba: zdołali nawet wyrównać po tym, jak Dawson wepchnął piłkę do siatki po rzucie wolnym Eriksena, sędzia nie uznał jednak gola, bo na spalonym był próbujący uczestniczyć w akcji Adebayor. Była więc pięćdziesiąta minuta, wszystko jeszcze było możliwe, nim stało się tak, jak gdyby nigdy nic nie było: jeden z najlepszych w pierwszej połowie piłkarzy Tottenhamu Danny Rose znalazł się tuż za Edinem Dżeko i uznał, że skoro tyle razy w pierwszej połowie mu się udało, i tym razem powinien ratować drużynę wślizgiem.

Rzecz w tym, że w pięćdziesiątej minucie Rose trafił w piłkę, a napastnik gości dopiero ułamek sekundy później zawadził o jego nogi, a właściwie położył się na nich kolanami (Państwo zresztą zobaczą sami, żeby nie było, że jestem nieobiektywny). Sędzia poradził się asystenta, odgwizdał karnego, a że uznał, iż obrońca był ostatni i pozbawiał rywala oczywistej okazji bramkowej, pokazał mu czerwoną kartkę. Było 0:2, co oznaczało faktyczny koniec meczu, a właściwie otwierało jedno tylko pytanie: ile jeszcze bramek strzelą zawodnicy Manchesteru City.

Ostatecznie strzelili pięć, a mogli pewnie więcej niż dziesięć, bo jeszcze w pierwszej połowie sam Aguero oprócz bramki, zdobytej po pięknym podaniu Silvy, trafił w słupek, zmusił Llorisa do nieprawdopodobnej interwencji, a jeden z jego strzałów z linii bramkowej wybił wspomniany już Rose. Partner z ataku kontuzjowanego w końcówce pierwszej połowy Argentyńczyka (to, że zszedł z boiska, było jeszcze jednym powodem umiarkowanego optymizmu kibiców Tottenhamu przed rozpoczęciem drugiej), Edin Dżeko, strzelał w tym meczu bodaj dziesięciokrotnie. Oczywiście, oczywiście (wydobywam z siebie resztki obiektywizmu): nawet kiedy grali jedenastu na jedenastu, Manchester City  był o klasę lepszy, a gra Davida Silvy na całej szerokości boiska, między liniami Tottenhamu, była czymś niebywałym (Państwo zobaczą zresztą jego podania w tej strefie). I oczywiście: Tim Sherwood mylił się w swoim przedmeczowym wyznaniu niewiary w defensywnych pomocników (decyzja o wprowadzeniu Capoue była pośrednim przyznaniem się do winy), ale zapewne nie mylił się mówiąc, że Manchester City ma jednak słabe punkty, tyle że tego zweryfikować już nie mogliśmy, poza może – przyznajmy: siejącymi zamieszanie – stałymi fragmentami gry. Kwestię, czy się mylił także po meczu, mówiąc dziennikarzom, iż MC jest obecnie najlepszą drużyną na świecie, pozostawiam otwartą.

Część z goli, które padły po czerwonej kartce Rose’a, City zawdzięcza rykoszetom, ale nie miejmy złudzeń: jak nie te, wpadłyby inne. David Silva i Sergio Aguero nie biegali po boisku, oni się nad nim unosili. W jakimś sensie może nawet wdzięczny jestem sędziemu za tę czerwoną kartkę, bo pozwala jakoś przejść do porządku dziennego nad bezradnością i chaosem, jaki obserwowaliśmy wśród gospodarzy w ciągu pierwszej fazy spotkania, a w pomeczowej narracji znaleźć także miejsce na pochwałę siły charakteru i pasji, którą dziesięciu wściekłych ludzi pokazało dążąc do strzelenia choćby honorowego gola.

Napisałem dziś dla Sport.pl o Arsenalu, pytając, czy będzie w stanie wytrzymać tempo do końca sezonu, zwłaszcza z takim kalendarzem gier, jaki ma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Gdybym jednak miał okazję porównać jego wczorajszy występ na St. Mary’s Stadium z tym, co pokazał dziś Manchester City, pytałbym raczej, czy to piłkarze Manuela Pellegriniego zechcą jeszcze łaskawie zwolnić tempo. Poza wszystkim: mówimy o drużynie, która w dwudziestu trzech spotkaniach ligowych strzeliła sześćdziesiąt osiem bramek, nie wykorzystując mnóstwa okazji do zdobycia kolejnych. „Horror, horror”, wyszeptał oszalały Kurtz i poszedł spać.

When you walk through a storm

Poświęciłem dziś już ponad tysiąc dwieście ciepłych słów Evertonowi, wygląda na to, że kolej na Liverpool. Żadnego z komplementów pod adresem piłkarzy Roberto Martineza nie chciałbym zresztą wycofywać: wbrew wynikowi, dzisiejsze derby nie były wcale widowiskiem jednostronnym, Everton dobrze zaczął (strzał Barkleya już w pierwszej minucie), potem stracił gola po rzucie rożnym, wrócił do gry, miał kilka dobrych okazji (Jagielka, a zwłaszcza nieodpuszczający do ostatnich minut Mirallas), zmuszał Mignoleta do interwencji, ale dał sobie strzelić dwa gole w ciągu minuty i w 35. minucie zrobiło się po meczu: nawet jeśli po przerwie goście spróbowali jeszcze raz, czwarty gol gospodarzy ostatecznie pozbawił ich złudzeń. Kontuzja Lukaku, który pechowo zderzył się z Barrym podczas zamieszania przy golu Gerrarda, nie ułatwiła im sytuacji.

Zwróćmy uwagę: każda z bramek dla Liverpoolu różniła się od pozostałych. Pierwszą zdobył Gerrard, gubiąc krycie Barry’ego przy rzucie rożnym. Drugą strzelił Sturridge po szybkiej kontrze i świetnym podaniu Coutinho. Trzecią – znów Sturridge po prostopadłym podaniu od Kolo Toure i przelobowaniu Howarda. Czwartą – Suarez, który jeszcze na własnej połowie przejął niecelne podanie Jagielki do Alcaraza i po prostu ruszył przed siebie, zostawiając obu przeciwników za plecami. Przy każdej obrona Evertonu zachowała się fatalnie; chciałoby się powiedzieć: przypominało to bardziej Wigan Martineza niż Everton, z jakim mieliśmy dotąd do czynienia. Do dziś przecież goście poza Goodison Park przegrali zaledwie raz, z Manchesterem City, tracąc na wyjazdach tylko jedenaście bramek… Największy błąd indywidualny był oczywiście dziełem zawodnika podstawowego składu, Jagielki (nie był w pełni sił po kontuzji?), ale w poprzednich meczach przychodziło mu raczej grać i komunikować się z Distinem i Colemanem, a nie Alcarazem i Stonesem, który popełnił błąd numer dwa, spóźniając się do Sturridge’a po zagraniu Coutinho. Takiej pary stoperów Everton jeszcze w tym sezonie nie wystawił – choć wypada i Liverpoolowi oddać, że grał bez Aggera, Jose Enrique czy Glena Johnsona.

Patrzmy dalej: na dwadzieścia strzałów Liverpoolu, Everton odpowiedział osiemnastoma, jego piłkarze podawali więcej i celniej, częściej dryblowali, zdecydowanie częściej dośrodkowywali oraz oczywiście częściej byli przy piłce (39 proc. do 61 proc.) – kłopot w tym, że owo posiadanie piłki bywa przeceniane, gdy rywal dysponuje tak zabójczym kontratakiem. Dziś Liverpool rozprawił się z Evertonem równie bezlitośnie, jak z Tottenhamem na White Hart Lane, obnażając linię obrony najprostszymi sposobami. By zacytować lapidarną frazę mojego znakomitego kolegi, „stały fragment, kontra, laga”. Wystarczyło.

Oczywiście nie są to wszystkie składniki imponującego zwycięstwa. Dodajmy pracowitość nieustannie biegających zawodników ofensywnych Liverpoolu: Sterlinga, Suareza i Sturridge’a (jak się ma takich piłkarzy, można sobie pozwolić na grę dwójką napastników, bo wracanie do środka i niwelowanie przewagi rywala w tej strefie nie jest dla nich żadnym problemem). Dodajmy świetnego w roli kreatora Coutinho. Dodajmy inteligentnego Hendersona, odpowiedzialnego w obronie, szukającego wolnych przestrzeni do wyjścia. Dodajmy pracującego w defensywie Gerrarda, o którym jednak nie będę się rozpisywał; mając w tyle głowy, że mój wspomniany już znakomity kolega szykuje na ten temat większą analizę dla Sport.pl (sam kapitan Liverpoolu opowiadał przed meczem o rozmowie z Brendanem Rodgersem, która wyznaczyła mu perspektywy na najbliższe lata: gry bliżej własnej bramki i stamtąd dyktowania tempa gry, coś jak Andrea Pirlo – jakie są na to perspektywy, opowie już Michał Zachodny). Dodajmy niewykorzystane kolejne okazje, zwłaszcza rzut karny, spudłowany przez szukającego derbowego hat tricka Sturridge’a.

Przed meczem wiele mówiło się i pisało o jego psychologicznych aspektach. O tym, że dobry wynik w derbach pozwoli jednej z drużyn nabrać rozpędu przed kluczowym fragmentem sezonu. Ciągle nie potrafię ocenić, na ile prawdziwe są takie teorie, a na ile w przypadku Evertonu zadziała urażona duma. Zresztą oni tak naprawdę grają bez presji: mogą w walce o pierwszą czwórkę zamieszać, ale nie muszą. Z Liverpoolem to całkiem inna para kaloszy, ale przegrać rywalizację o Ligę Mistrzów z zespołem atakującym z takim rozmachem i strzelającym tyle bramek, dla nikogo nie powinno być powodem do wstydu. Jak to szło? „When you walk through a storm / Hold your head up high…”

Kogo się boi Jose Mourinho

Jeśli oglądaliście ostatnią przedmeczową konferencję prasową Jose Mourinho (dość wiernie streszcza ją Henry Winter) wiecie już: czas uprzejmości się skończył, wrócił czas rywalizacji. Menedżer Chelsea uznał, że Arsenal trzeba traktować poważnie i po dłuższym okresie rozejmu przystąpił do ponownego wbijania szpil w Arsene’a Wengera. Nie sądzę zresztą, by wyprowadził w ten sposób rywala z równowagi: szkoleniowiec Kanonierów zdaje sobie sprawę, że podobne zachowania Mourinho można uznać poniekąd za komplement pod własnym adresem. Milczy, nie dokucza, co gorsza: jest uprzejmy – ergo patrzy na ciebie z góry.

Inna sprawa, że kalendarz gier lidera angielskiej ekstraklasy na najbliższe dwa miesiące jest zaiste przerażający (ciekawe, jak interepretowałby go Jose Mourinho, gdyby tak wyglądał kalendarz jego drużyny): dwanaście spotkań w osiem tygodni, a przecież trudno wykluczyć, że będzie ich więcej w przypadku powtórki meczu Pucharu Anglii lub awansu do kolejnej rundy; spekulacje na temat dalszych gier w Lidze Mistrzów chwilowo odłóżmy. Wśród rywali, oprócz Bayernu, są lutym i marcu Liverpool (dwa razy), MU, Tottenham, MC i Chelsea – wszyscy najgroźniejsi rywale. W dodatku kontuzjowani są przecież Walcott (już w tym sezonie nie zagra), Arteta, Vermaelen, Ramsey i Diaby – pole manewru przed kluczową serią spotkań z pewnością mogłoby być większe i na środku obrony, i w ofensywie. O Julianie Draxlerze media spekulują na potęgę, ale przede wszystkim na podstawie lisiego uśmiechu Wengera po pucharowym zwycięstwie z Coventry, ale najnowsze wieści z Schalke nie wskazują, by transfer młodego Niemca miał dojść do skutku. Oczywiście w piątkowym meczu wrócili Oxlade-Chamberlain i Podolski, ale generalnie poza Szczęsnym, Sagną, Giroud i Cazorlą Wenger nie dał odpocząć nikomu z podstawowych zawodników (dwaj ostatni weszli zresztą na końcówkę – podobnie jak debiutant Gedion Zelalem, pierwszy spośród grających w pierwszym składzie zawodników Arsenalu urodzony już po tym, jak Arsene Wenger rozpoczął pracę w tym klubie). Oczywiście widzę, jak francuski menedżer rotuje piątkę zawodników grających za napastnikiem (w lidze tylko dwukrotnie zagrali w niezmienionym ustawieniu: Flamini, Wilshere, Gnabry, Ozil i Ramsey przeciwko Stoke i Swansea we wrześniu, oraz Wilshere, Cazorla, Arteta, Ramsey i Ozil przeciwko Southamptonowi i Cardiff w listopadzie), ale w innych sektorach boiska nie ma aż takiego luksusu.

Notujemy: 26 stycznia późnym wieczorem Arsenal jest liderem tabeli Premier League. Czy będzie nim w maju? To pytanie, po pierwsze, o zdrowie Oliviera Giroud i fenomenalnie radzącej sobie w tym roku pary Mertesacker-Kościelny, po drugie zaś, o aktywność na rynku transferowym w ciągu najbliższych pięciu dni. We wszystkich innych kwestiach, które rozważaliśmy tu w ostatnich latach – kruchości psychicznej, niepewnej defensywy, regularnych strat na rynku transferowym itd. – Arsenal wydaje się być po przełomie, nawet jeśli ogrywał go MC na Etihad i MU na Old Trafford, a Chelsea zdołała wywieźć remis z Emirates. Reakcja Jose Mourinho na wypowiedź Wengera o transferze Maty pokazała więcej, niż Portugalczyk by chciał.

Wciąż bardziej czarno

Chociaż tyle, że Manchester United wreszcie dostarczył nam trochę emocji, w dodatku emocji w końcówce meczu. Bolesna (dla fanów tego klubu) prawda jest jednak taka, że oba spotkania z Sunderlandem były zacięte i wyrównane, i doprawdy ostateczne rozstrzygnięcie – awans broniącej się przed spadkiem drużyny Gusa Poyeta do finału Pucharu Ligi – trudno uznać za sensację. Finał na Wembley, w dodatku z Manchesterem City, miał przynieść kibicom United jakąś pociechę w tym wciąż bardziej czarnym sezonie (owszem, Liga Mistrzów, owszem, Januzaj, owszem, forma Rooneya przed kontuzją…) – nie będzie nawet tego. Dawno już na wieści z rynku transferowego nie czekano na Old Trafford jak na zbawienie. Przyjdzie Juan Mata? Nie zniechęci się po tym, co zobaczył?

O prawdopodobnym transferze Hiszpana do MU napiszę jutro. Dziś wypada tylko krótko skwitować bieżące biedy Czerwonych Diabłów bez niego. Niedawno czytałem gdzieś podsumowanie gry wszystkich piłkarzy United pod Davidem Moyesem: na plus wyróżniono dwójkę kontuzjowanych, van Persiego i Rooneya, a poza tym Januzaja i de Geę. Dziś Moyesowi ostał się ino Januzaj: błąd de Gei w 118. minucie przyniósł Sunderlandowi bramkę przedłużającą to wszystko. A i o Januzaju można dyskutować: czy nie za duży ciężar się składa na jego barki? Do tej pory unosił go wzorowo, dziś jednak musiał jeszcze, po 120 minutach biegania, strzelać karnego. Praktycznie nie wziął rozbiegu, uderzył słabo i trafił w ręce Mannone. Planowaliśmy ułożyć z tego narrację o przełomie: nareszcie gol w ostatnich sekundach, jak za czasów Fergusona, oby nie ułożyła się opowieść o zawiedzionej ostatniej nadziei.

Miałem przez moment pokusę napisania osobnego akapitu o Sunderlandzie: o odrodzonym Adamie Johnsonie (żeby go zatrzymać, Moeys musiał zastąpić słabego Büttnera Evrą), czysto grającym Cattermole’u (rolę tego złego wziął tym razem na siebie Borini), żwawym Alonso, coraz lepszym Ki i nieźle broniącym Mannone. Ale przykrywałoby to chyba konkluzję wcześniejszą: żeby wydrzeć sukces Manchesterowi United, wystarczyła zaciętość, ambicja i wiara w siebie, nawet nie umiejętności. O tym, jaka presja przytłacza w ostatnich tygodniach gospodarzy świadczy nie tylko rezygnacja widoczna na twarzy Davida Moyesa po golu wyrównującym (zważcie: nie był wściekły, był przytłoczony i smutny), ale także liczba karnych niestrzelonych przez jego podopiecznych: jakkolwiek to zabrzmi, rzuty karne strzela się przede wszystkim w głowie. Gus Poyet mówił po meczu, że jego piłkarze jeden przez drugiego domagali się prawa wykonywania jedenastek – w United nic podobnego nie zauważyliśmy.

Oprócz presji, są kontuzje (dziś wypadł Carrick) i zmęczenie – wielu zawodników dziś słaniało się na nogach po meczu z Chelsea. Czy nie za wcześnie zszedł Kagawa? Ale przecież on także nie był w stanie spełnić dziś roli lidera i drużyna Czerwonych Diabłów wyglądało jak stadko ludzi pracujących wspólnie od niedawna. To może byłaby ta podstawowa różnica z Sunderlandem, w którym Poyet z meczu na mecz tworzy ze zbieraniny z e s p ó ł.

Czy liderem United stanie się Mata i co wtedy z Rooneyem? Czy ten sezon można jeszcze uratować, chociażby wywalczyć awans do kolejnej edycji Ligi Mistrzów? O tym więcej jutro – dziś ucieszmy się jeszcze z powrotu do drużyny Darrena Fletchera i choćby jak najszybciej spać.

PS Zapowiadany tekst o transferze Maty znajdziecie na portalu Sport.pl.

Szybka setka Jose Mourinho

Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.

Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.

Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.

Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?

Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.

Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.

Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?

Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.

Weekend straconych tematów

Znów wpadam na chwilę, znów złożony jakąś grypoanginą, z nadzieją, że do jutra poprawi się na tyle, by móc napisać parę zdań więcej po meczu Arsenalu z Aston Villą. Tymczasem sygnalizuję jedynie parę tematów, które zaprzątały mi głowę, gdy nie całkiem przytomny oglądałem kolejne mecze Premier League, a i Atletico-Barcelona zdołałem przy okazji wcisnąć.

 

Pierwszy dotyczy Chelsea. A właściwie tego, że w prawdomówność słów Jose Mourinho przestałem wierzyć wkrótce po jego pierwszym zatrudnieniu przez ten klub, czyli niemal dziesięć lat temu, podstawę teoretyczną dla swojej nieufności znajdując wkrótce u jego biografa, Patricka Barclaya. „Musi pan zrozumieć – mówił mu znajomy psychoanalityk – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Oto dlaczego nie zaprzątają mnie już analizy, co Mourinho miał na myśli, zapowiadając wkrótce po powrocie do Chelsea zmianę stylu gry tej drużyny. Oto dlaczego, gdy rozważał kwestie dotyczące przyszłości w klubie Juana Maty, skłonny byłem raczej wierzyć tym dziennikarzom, którzy od chwili powrotu Wyjątkowego na Stamford Bridge wróżyli klubowemu piłkarzowi roku koniec kariery w Chelsea, niż zaprzeczeniom Portugalczyka. Oto dlaczego nie zdziwiłem się, kolejny raz widząc Davida Luiza w środku pomocy, choć miał to być jeden z tych błędów przeszłości, których wyplenienie Jose Mourinho obiecywał.

Zadaniem drużyny jest wygrywanie. Zadaniem trenera: ciułanie kolejnych punktów, żeby na koniec roku wystarczyło do mistrzostwa. Nie mówimy w końcu o Tottenhamie, gdzie prezes i kibice przyznają najwyraźniej jakieś dodatkowe punkty za styl. Mówimy o klubie Jose Mourinho, który, jak to zwykle on, znajduje swoje formuły do wygrywania, nawet jeśli za cenę trwającej osiemdziesiąt minut nudy. Jeden błysk geniuszu Hazarda w morzu przeciętności, symbolizowanej przez długie piłki do Torresa (zobaczcie obrazek), jak niegdyś do Drogby – że to niby nie tak miało wyglądać? Ojtam, ojtam, znajdźcie sobie lepiej inne sprawy do przedyskutowania. Albo chytrze podsunie je wam Jose Mourinho, tak jak po meczu z Liverpoolem, kiedy ni stąd, ni zowąd przypiął się do Suareza.

 

Temat drugi to właściwie cała plejada tematów, które domagałyby się rozwinięcia, gdyby dopisywało zdrowie. Jednym z nich mogłoby być oczywiście sędziowanie. Nieuznany gol Tiote dla Newcastle w meczu z Manchesterem City albo karny dla Liverpoolu w spotkaniu ze Stoke. Tyle że pastwienie się nad sędziami jest jałowe.

Inne wątki wytrącili nam ich potencjalni bohaterowie: David Moyes i Sam Allardyce, wygrywając swoje mecze (tematy poboczne przy Moyesie to, rzecz jasna, Adnan Januzaj: czy nie zostanie zajeżdżony w tak młodym wieku, czy nie nazbyt wielką odpowiedzialność składa się na jego barki, oraz powracający do drużyny Darren Fletcher). Można by oczywiście napisać o odbiciu Sunderlandu, który od paru już tygodni nie wygląda na drużynę z końca tabeli, i o coraz mocniej pogrążającym się Fulham (za wcześnie na samodzielność w przypadku Rene Meulensteena?). Albo nawet o wracającym do bramki Southampton Borucu, niewątpliwie ratującym swojej drużynie zwycięstwo nad WBA. O tym, jak korzystnie wyglądał na tle błędów innych bramkarzy, z Simonem Mignoletem na czele.

Co pozwoliłoby otworzyć temat meczu Stoke-Liverpool, z hokejowym wynikiem, fatalnymi błędami z tyłu i genialną grą z przodu, duetu (znów te duety…) Suarez-Sturridge zwłaszcza, a także z heretyckim pytaniem, czy goście nie wyglądaliby lepiej z Gerrardem na ławce. Ktoś na Twitterze określił ten mecz mianem najgorszego i najbardziej rozrywkowego zarazem spotkania sezonu – zaiste można by poświęcić tej jeździe bez trzymanki osobny kawałek. Może się złoży kiedyś na tekst „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca”, zawierający wstydliwe wyzwanie, że lubiłem organizację gry defensywnej, nawet jeśli ceną za jej podziwianie były czasem mecze zakończone bezbramkowo.

 

Temat trzeci: Tottenham przekroczył magiczną barierę czterdziestu punktów, nie muszę się więc obawiać o spadek z Premier League w tym sezonie. A w pierwszej połowie meczu z Crystal Palace obawiałem się bardzo, bo tak fatalnie grającej drużyny nie widziałem od dawna. Owszem, Tottenham prowadzony jeszcze przez Andre Villas-Boasa sprały w tym sezonie West Ham, Liverpool i MC, ale w każdym z tych meczów widać było jakiś trenerski zamysł, jakąś koncepcję, której nie udało się zrealizować, np. na skutek fatalnego zbiegu okoliczności, jak kuriozalny błąd bramkarza w 14. sekundzie. Tim Sherwood wciąż ma więcej szczęścia niż rozumu: gdyby nie najgorzej strzelony karny, jaki widzieliśmy w tym sezonie, i gdyby nie seria kiepskich ostatnich podań w wykonaniu gości, słowem: gdyby rywal był silniejszy, piłkarze Tottenhamu schodziliby na przerwę przegrywając trzema bramkami. Przy całym tym mówieniu o pierwszym porządnym tygodniu wspólnych treningów, drużyna robiła wrażenie kompletnie się nierozumiejącej: to, jak się ustawiał Chiriches, przerażało równie mocno, jak celność podań Walkera, monotonia zwodów Dembele (zawsze na tę samą, lewą nogę) czy organizacja obrony przy rzutach rożnych (sam Lloris, wychodząc do dośrodkowań, w końcówce trzykrotnie mijał się z piłką). Gol, który przesądził o losach pojedynku z kiepskim przeciwnikiem padł po długiej piłce do Adebayora i jego zgraniu – jakbym oglądał West Ham, bez urazy. Jeden młody Bentaleb, wprowadzony do drużyny przez Sherwooda, bliski swojej pierwszej bramki po uderzeniu w spojenie słupka z poprzeczką i mimo kilku strat dobrze radzący sobie w środku pola (106 podań, to brzmi jak u Xaviego…), nie czyni wiosny.

„Nie podobało mi się, jak grała w ostatnich dwóch latach Chelsea”, mówił Jose Mourinho. No więc mnie się nie podoba, jak gra Tottenham. Której drużynie wolelibyście kibicować?