Arsenal i stereotypy

Był to weekend niepotwierdzonych stereotypów; weekend udanych rewanżów i weekend, o którym można opowiadać rozwijając właściwie poprzedni wpis o wojnach psychologicznych Jose Mourinho i o tym, kto jest specjalistą od porażki, a kto od sukcesu. Zostawmy jednak Mourinho, żeby przez chwilę poprzeżuwał dzisiejszą frazę Arsene’a Wengera, która w czterech słowach znakomicie streściła naszą piątkową pisaninę („wstyd mi za niego” – powiedział po prostu menedżer Arsenalu), pamiętając jednakże o ponownym oddaniu szkoleniowcowi Chelsea sprawiedliwości za to, za co sprawiedliwość mu się należy: moim zdaniem porażka z Manchesterem City w Pucharze Anglii tylko uwypukliła kunszt, z jakim przygotował swoją drużynę do zwycięstwa ligowego na Etihad. Dużo bardziej interesuje mnie Arsenal – drużyna, która miała ponoć odczuwać psychologiczne skutki niedawnego lania na Anfield, która we środę bezbramkowym remisem z MU rozpoczęła swój arcytrudny maraton i którą o tej mniej więcej porze roku zaczynaliśmy w ciągu ostatniej dekady skreślać jako liczącą się w rywalizacji o mistrzostwo i puchar kraju, o Lidze Mistrzów nie wspominając.

Oczywiście trudno przesądzać, jak potoczy się starcie w Champions League z najlepszą dziś klubową drużyną świata – ale z racji na taki właśnie status Bayernu ewentualnej porażki z Monachijczykami nie uznamy przecież za wydarzenie apokaliptyczne. Odnotujmy więc: Kanonierzy maszerują nadal, wnioski z ich ligowej porażki z Liverpoolem zostały wyciągnięte, organizacja w defensywie przywrócona – i to pomimo zmiany Szczęsnego na Fabiańskiego, Sagni na Jenkinsona i Gibbsa na Monreala. Rotacja składem w Arsenalu poszła zresztą dużo dalej: na ławce zaczęli Cazorla i Giroud (w jego miejsce po raz pierwszy od początku spotkania oglądaliśmy Sanogo, dużo biegającego i niebojącego się walki wręcz, co przydało się w zamieszaniu przed pierwszą bramką dla gospodarzy, ale z dalece nieprzekonującym przyjęciem piłki), odpoczywali także Wilshere i Rosicky. Wypada to zauważyć, skoro mówimy o drużynie wciąż walczącej na trzech frontach: mimo kontuzji Walcotta i Ramseya, i mimo styczniowych niepowodzeń na rynku transferowym, na rezerwowych w tej drużynie również można liczyć.

Co jednak ważniejsze: zmiany dotyczyły stylu gry. Arsenal tym razem poradził sobie ze stałymi fragmentami, które rozpoczęły tamto lanie, przed linią obrony ustawił skuteczne zasieki z Flaminiego i Artety, a Podolskiemu i Oxlade-Chamberlainowi nakazał wracanie za Suarezem i Sterlingiem. Prostopadłe podania od Coutinho czy Gerrarda do wybiegającego na pozycję Sturridge’a dziś niemal nie dochodziły, boczni atakujący Liverpoolu byli pilnowani znacznie precyzyjniej. Oczywiście piszę to ze świadomością, że we własnym polu karnym Podolski sfaulował Sterlinga, a Oxlade-Chamberlain Suareza (ten drugi incydent zignorował generalnie kiepsko sędziujący Howard Webb), pamiętam również obie sytuacje napastnika Liverpoolu stworzone w pierwszych pięciu minutach meczu: przy jednej świetnie bronił Fabiański, w drugiej Anglik spudłował. Gdyby Sturridge którąś wykorzystał, dużo trudniej komplementowałoby się teraz szczelność defensywy, koncentrację i odporność psychiczną Kanonierów.

Mniejsza jednak o szczegóły: Arsenal kolejny raz po prostu zrobił to, co do niego należało. Pilnując się z tyłu udanie kontratakował, także dzięki lepszemu tym razem odgadywaniu intencji Mesuta Özila przez Podolskiego i najlepszego na boisku Oxlade’a-Chamberlaina. Dobrze wykonywał stałe fragmenty gry: swoboda, jaką cieszył się strzelec pierwszego gola w tym meczu, niemający żadnego z rywali w promieniu trzech metrów, była bodaj czy nie gorszym przestępstwem niż te obrońców Arsenalu przy bramkach Skrtela w spotkaniu ligowym. A w końcówce zażarcie się bronił, co ponoć nie leży w naturze (ach, te stereotypy…) mających mleko pod nosem wengerowskich wrażliwców. Sukces Kanonierów miał nieogoloną twarz skłonnego do konfrontacji z całym światem Flaminiego.

Nad Webbem zapewne będziecie się znęcać w komentarzach – zwracam tylko uwagę, że mylił się solidarnie na niekorzyść obu drużyn (mógł wyrzucić Gerrarda za drugi faul na Oxlade-Chamberlainie; to, że za pyskowanie i gestykulację Sterlinga ograniczył się do upokarzającej młokosa bury w obecności kapitana drużyny, zapisuję akurat na plus). Występ Fabiańskiego należy pochwalić: poza minięciem się z piłką przy wyjściu do Aggera na pięć minut przed końcem, Polakowi udawało się wszystko – zwłaszcza wygarnięcie piłki spod nóg Sturridge’a, już przy stanie 2:1. Należy się spodziewać, że w ćwierćfinale z Evertonem zagra ponownie, co znakomicie wpłynie na szansę znalezienia kolejnego dobrego pracodawcy. Mesut Özil? Zmęczony czy nie, biegający za Gerrardem czy nie (raczej nie, w związku z czym kapitan gości kilkakrotnie rzucił te swoje świetne piłki do biegnących na pozycję kolegów), i tak był jednym z najlepszych zawodników Arsenalu. A Wenger? Na ogłaszanie go „specjalistą od klęsk” kolejny raz musicie trochę poczekać.

Wyjątkowy specjalista

Oto jeden z tych dni, w których życie dziennikarza piszącego o futbolu okazuje się naprawdę nieskomplikowane. Najpierw ogląda konferencję prasową Jose Mourinho, podczas której ten – zapytany o wypowiedziane nie całkiem serio i dość niewinne w sumie zdanie Arsene’a Wengera, że niewygranie ligi będzie porażką Chelsea, skoro to Chelsea jest liderem tabeli – odpowiedział tyradą pod adresem menedżera Kanonierów, nazywając go „specjalistą od porażek”. Potem wyciąga z archiwum zestawienie wszystkich prowokacji portugalskiego trenera wobec Wengera (a jeśli ma więcej miejsca: także wobec Beniteza, Guardioli czy Pellegriniego) i nabija kolejną wierszówkę spokojnie je przytaczając, w dodatku ze świadomością, że jego tekst będzie należał do najbardziej wyczytanych w gazecie, bo nic tak nie nakręca czyteników jak dobra pyskówka. Nie musi dywagować np., jak Jose Mourinho zestawi obronę na zbliżający się mecz z Manchesterem City pod nieobecność Terry’ego i Cahilla. Nie stawia kłopotliwych pytań o wypuszczone w ostatnich minutach prowadzenie Chelsea w meczu z West Bromwich. Nie mówi o formie napastników, których w tamtym spotkaniu kolejny raz musiał zastąpić Branislav Ivanović. Po prostu wypakowuje tekst smacznymi cytatami, w dodatku korzystając z tekstów, które już kiedyś napisał. W końcu jeśli idzie o meritum, czyli rolę wojen psychologicznych w warsztacie pracy Jose Mourinho, nic się nie zmieniło od lat.

Przyznam, że opierałem się przed dołączeniem do zespołu tańczących tak, jak zagra im portugalski grajek. Przecież cokolwiek zostanie napisane w jutrzejszej prasie, cokolwiek zostanie powiedziane w telewizji czy w radiu, efekt będzie dokładnie taki, jaki sobie zamierzył. Rywal upokorzony, on koncentruje na sobie całą uwagę, a jego piłkarze zyskują chwilę oddechu. Jak to niedawno powiedział? „Wszystko, co mówię i robię, to wojna psychologiczna. Wszystko jest wojną psychologiczną, z wyjątkiem rezultatów”. Tak należy czytać wypowiedź o źrebaku rywalizującym z dwójką koni, tak należy przyjąć frazę o dziewiętnastowiecznym rzekomo futbolu West Hamu, tak należy interpretować również wcześniejszą o parę tygodni tyradę o Wengerze, który „zawsze narzeka”. Nie, to nie jest tak, że Jose Mourinho puszczają nerwy – napięcia, o ile pamiętam, rzeczywiście nie wytrzymał tylko raz, kiedy ograny przez Barcelonę wsadził palec w oko Tito Vilanovy – po prostu ten prywatnie z pewnością ciepły i uroczy pan taką ma metodę pracy. A że ceną za jego „rezultaty” bywają kończący karierę z powodu pogróżek sędziowie? No cóż, z racji takiej błahostki nikt przecież nie uzna go za „specjalistę od porażek”.

Jose Mourinho, nawet jeśli nie zrewolucjonizował myśli taktycznej, nie stworzył autorskiego systemu gry itp., jest jednym z najwybitniejszych trenerów naszego czasu. Wolałbym jednak pisać o tym w kontekście takich spotkań jak to z Manchesterem City na Etihad, niż w kontekście takich konferencji prasowych, jak dzisiejsza. Jeśli się w ogóle odzywam, to po to jedynie, by stanąć w obronie Arsene’a Wengera i w poczuciu, że sukcesu w życiu trenerskim nie mierzy się wyłącznie liczbą medali.

Tak, wiem, o tej argumentacji również można powiedzieć, że jest „dziewiętnastowieczna” (ale czy równie „dziewiętnastowieczni” nie okazali się zwierzchnicy Manchesteru United, a wcześniej Barcelony, rezygnując z zatrudnienia Jose Mourinho na posadzie trenera?). Sięgam po nią jednak w poczuciu, że w łatwiźnie wyliczania lat bez trofeum pewne kwestie mogą umknąć: miarą osiągnięć menedżera Arsenalu nie są jedynie tytuły mistrzowskie i puchary, i tak czyniące go jednym z najbardziej utytułowanych szkoleniowców we współczesnej piłce. Dodajmy do nich styl, w jakim potrafił je osiągnąć – od lat podziwiany przez innych trenerów, piłkarzy i kibiców. Dodajmy oko do ludzi (Anelka, Henry, Vieira, van Persie, Cole, Fabregas i inni, ostatnio np. Aaron Ramsey – wszyscy oni są przecież jednym wielkim sukcesem Wengera). Dodajmy umiejętność stawiania czoła przeciwnościom: odbudowywania drużyny rozbitej przez agresywną politykę transferową rywali, pracującej z ograniczonym budżetem itp. Ileż to razy w ciągu ostatnich lat porównywano inwestycje Arsenalu do zakupów City, Chelsea, MU, Liverpoolu czy Tottenhamu, z poczuciem, że tym razem na pewno się nie uda i Kanonierzy skończą sezon poza pierwszą czwórką. Iluż to ekspertów przed rozpoczęciem tego sezonu położyło krzyżyk na Kanonierach. Iluż to fachowców wróżyło, że Arsenal wywróci się w trakcie rywalizacji w „grupie śmierci” Ligi Mistrzów, zwłaszcza po porażce u siebie z Borussią Dortmund, że straci nerwy po klęsce z Manchesterem City, że nie podniesie się po przegranej z Liverpoolem itd. W gruncie rzeczy także to, że Mourinho nazwał go „specjalistą od porażek”, można uznać za sukces Wengera: gdyby trener Chelsea nie uważał go za groźnego rywala, nie traciłby dziś czasu na całą tę przemowę.

Szanujmy wspomnienia

Za moich czasów, panie, to były mecze z Arsenalem – mógłby powiedzieć sir Alex Ferguson. Zresztą właściwie powiedział – w autobiografii, gdzie rywalizacji z Arsenem Wengerem poświęcił cały rozdział. Siedzący w loży na Emirates obok m.in. Darrena Fletchera i Danny’ego Welbecka emerytowany menedżer MU po raz kolejny musiał cierpieć w milczeniu, patrząc jak spotkanie będące niegdyś klasykiem osuwa się w przeciętność.

Nie to, że nie miał tym razem choć kilku powodów do zadowolenia: wymieńmy przede wszystkim czyste konto bramkarza i defensywy United, dobry występ zaciągającej hamulce w środku pola dwójki Carrick-Cleverley, długie minuty udanego pressingu na połowie Kanonierów i ewidentnie lepsze okazje do strzelenia bramki: ta z pierwszej minuty wprawdzie po błędzie Artety, niewykorzystana przez van Persiego, druga zakończona uderzeniem Holendra, kapitalnie sparowanym przez Szczęsnego na poprzeczkę. W normalnych okolicznościach z punktu na Emirates można by pewnie być zadowolonym, gdyby nie fakt, że po dzisiejszym spotkaniu strata do czwartego miejsca wynosi już jedenaście punktów, które trzeba by odrobić w trakcie dwunastu spotkań. Dobry moment, żeby to powiedzieć publicznie: dzisiejszej nocy straciłem wiarę w awans MU do Ligi Mistrzów; wiarę podtrzymywaną jeszcze przez jakiś czas po transferze Maty.

Kusi mnie, żeby zamiast opowiadać to spotkanie, odprawić dziady po wielkich przecież piłkarzach. Nemanja Vidić przegrywający kolejne pojedynki w powietrzu z Olivierem Giroud (jeden, po rzucie rożnym w pierwszej połowie, powinien przynieść gola gospodarzom). Wspomniany Juan Mata plątający się bezproduktywnie gdzieś na lewym skrzydle. Niemal niewspółpracujący z van Persiem Rooney, widoczny tylko podczas pyskówek z arbitrem. Ponure to w sumie, jeśli dodać ewidentnie tkwiące gdzieś w głowach przykazanie: po pierwsze, nie przegrać. Z punktu widzenia gospodarzy wyglądało to zresztą podobnie, co szczerze po meczu przyznał Arsene Wenger, mówiący o nerwowości, jaka wkradła się w drużynę po klęsce z Liverpoolem. Ale że temat Arsenalu załatwiam gruntownie na portalu Sport.pl, gdzie przyglądałem się grze Mesuta Özila, tu pozwolę sobie postawić kropkę i pójść spać.

Owszem, coś zapamiętamy z tego wieczora. Podanie Gerrarda, błędy obrońców Liverpoolu i kopniak Suareza w twarz Sketelenburga podczas meczu z Fulham. Bramkę Chadliego dla Tottenhamu i statystyki Adebayora (dziesięć meczów przyniosło osiem goli i dwie asysty) po meczu z Newcastle. Ulewę i wichurę w Manchesterze. Wszystko to z dala od Emirates – jeśli chodzi o rywalizację MU z Arsenalem pozostają wspomnienia.

Nauczyciel Brendan

Zostawiam Wam opisanie dzisiejszych potworności z White Hart Lane i Old Trafford – spodziewając się najgorszego po meczu Tottenham-Everton, zdezerterowałem w góry, rezerwując sobie na dzisiejszy wieczór temat nieporównanie przyjemniejszy, a związany z sobotnim meczem na Anfield Road.

Spokojna głowa: nie zamierzam na podstawie dwudziestu minut przekreślać całego sezonu Arsenalu, zwłaszcza że Kanonierzy notowali już w jego trakcie wpadki (zwłaszcza z Manchesterem City na wyjeździe i z Borussią Dortmund u siebie), za każdym razem potrafiąc się z nich podnosić. Owszem: akurat ta porażka nie przyszła w najlepszym momencie, bo zespół Arsene’a Wengera rozpoczął właśnie wyjątkowo wymagającą serię spotkań, i owszem: mecz z Liverpoolem pokazał alarmujący spadek formy Mesuta Ozila, ale zamiast kolejny raz przyglądać się Arsenalowi, wypada raczej oddać sprawiedliwość gospodarzom.

W świetle miejsca, które zajmuje dziś w tabeli Liverpool, a bardziej jeszcze w świetle stylu, jaki prezentuje, chciałbym zacząć od przypomnienia wydarzeń z maja 2012 roku i poszukiwań nowego szkoleniowca dla drużyny, którą prowadził dotąd Kenny Dalglish. Pamiętacie, jak do Stanów jeździł na rozmowy z Johnem W. Henrym Roberto Martinez? To, że amerykański właściciel Liverpoolu zdecydował się ostatecznie na zatrudnienie Brendana Rodgersa (zresztą chowając do kieszeni własną dumę, bo wcześniej szkoleniowiec Swansea odmówił uczestnictwa w przesłuchaniach kandydatów jako jeden z wielu, a nie ten jedyny) wydaje się dziś błogosławioną decyzją.

Nie była to przecież decyzja oczywista. Swansea Rodgersa, owszem, prezentowała fantastyczną piłkę, ale on sam nie pracował nigdy samodzielnie w tak wielkim klubie, nie miał do czynienia z tak wielkim budżetem i grupą tak wielkich piłkarskich ego. W Premier League pracował zaledwie rok; największym osiągnięciem w jego trenerskim CV było wywalczenie awansu do ekstraklasy, i to w play-offach – a miał pracować z piłkarzami, mającymi w karierze triumf w Lidze Mistrzów. Ileż to razy w podobnych sytuacjach progi okazywały się za wysokie? Zwłaszcza, że debiutancki sezon Rodgersa w Liverpoolu na kolana nie rzucił: w tabeli ligowej postęp o jedną zaledwie pozycję, w Lidze Europejskiej bez sukcesu, w Pucharze Anglii wpadka z trzecioligowym Oldham już na poziomie czwartej rundy, sukcesy transferowe dyskusyjne (Sahin, Borini, Aspas…), a do tego jeszcze kiepski pomysł z klubowym reality show i kłopot z Luisem Suarezem po kolejnej dyskwalifikacji Urugwajczyka.

Rodgers dopiero co skończył 40 lat – wciąż jeszcze się uczy niuansów zawodu menedżera, zwłaszcza tych dotyczących psychologicznej relacji z piłkarzami. Sam mówi otwarcie, ile pewności siebie dało mu przeprowadzenie drużyny suchą nogą przez wakacyjną sagę transferową z Suarezem: Urugwajczyka zatrzymał i potrafił skłonić do ciężkiej pracy dla drużyny. Z niespotykaną delikatnością zarządza również problemem miejsca w wyjściowej jedenastce starzejącego się Stevena Gerrarda (porównanie do Pirlo, nawet jeśli w sposób oczywisty na wyrost, pozwoliło kapitanowi pogodzić się ze stopniowym schodzeniem na drugi plan) i rozwija umiejętności piłkarzy, których talent wcześniej kwestionowano, np. Sturridge’a i Hendersona.

Taktycznie również okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. W meczu z Arsenalem Rodgers zaskoczył po raz kolejny, na szpicy ustawiając szybkiego Sturridge’a, a nie Suareza (grał głównie po prawej stronie, czyli tam, gdzie spodziewano się raczej – kolejna niespodzianka – ustawionego tym razem po lewej Sterlinga). Stałe fragmenty gry, którymi podciął skrzydła Arsenalu w pierwszej fazie meczu, o metodyczności jego pracy na treningach również mówią niejedno.

Sam Brendan Rodgers uważa, że Liverpool nie liczy się w walce o mistrzostwo Anglii (pamiętajmy zresztą, że pogromcy Arsenalu całkiem niedawno nie byli w stanie wygrać z West Bromwich Albion, a ich bramkarz i obrońcy nadal popełniają błędy), jego głównym zadaniem jest więc wywalczenie na powrót awansu do Ligi Mistrzów. Przy nienajlepszej w ostatnich trzech meczach formie Tottenhamu, i przy szokującej różnicy w stosunku bramek między tymi drużynami, a także przy szczupłości kadrowej Evertonu i degrengoladzie MU, nie wydaje się to trudne – ale warto też dodać, że ponieważ Chelsea i MC muszą jeszcze przyjechać na Anfield, Liverpool będzie miał ogromny wpływ na ostateczny kształt tabeli.

Najbardziej oczywiście imponuje mi ewolucja stylu, jaki prezentuje ta drużyna. W Swansea mieliśmy do czynienia z walijską tiki-taką, w Liverpoolu Rodgers zaczął podobnie, stawiając na grę w posiadaniu piłki i sprowadzając w tym celu jednego z „metronomów” Swansea, Joe Allena. Fascynujące było słuchanie opowieści kapitana Walijczyków (dziś skądinąd ich tymczasowego menedżera) Gary’ego Monka, mówiącego, że o ile w normalnym klubie podczas sesji treningowych piłkarze zaliczają ok. 200-300 kontaktów z piłką, w Swansea robili to w tym samym czasie ok. 600-700 razy. Ale dziś Liverpool posiadania piłki nie fetyszyzuje, niszcząc rywali w szybkim ataku i grając dużo więcej prostopadłych podań. Ci zawodnicy, którzy nie okazali się wystarczająco uniwersalni, albo nie potrafili myśleć zbyt szybko (Shelvey, Downing, Carroll) już w klubie nie grają, inni (Flanagan, Sterling czy wspomniany już Henderson) fantastycznie się rozwinęli.

Być może kluczem do tego rozwoju jest jedna z fraz, które Brendan Rodgers wygłosił swego czasu do dziennikarzy, pytany o swój styl szkolenia piłkarzy: „Szkolić można psy, ja wolę uczyć”. A o tym, ile z tej nauki odbywa się na poziomie rozmów indywidualnych, powiedzą sami piłkarze w wywiadach: Gerrard o przedsezonowym dialogu z menedżerem na temat zmiany pozycji, która ma umożliwić mu także przedłużenie kariery, Henderson na temat tego, czy przyjąć propozycję przenosin do Fulham. To także na skutek takich rozmów rodzi się zespół, w którym każdy zna swoją rolę albo potrafi się przystosować do nowej. Weźmy Sterlinga, nie tylko błyskotliwego w dryblingach, nie tylko skutecznego, ale także walczącego o odbiór piłki już na połowie rywala. Weźmy Hendersona i Coutinho, których pressing zmusił wczoraj do błędów samego Mesuta Ozila…

„Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie” – pisałem dwadzieścia miesięcy temu i dziś z wielką przyjemnością te słowa powtarzam. Liverpool zasłużył na lepszą przyszłość niż ta z ostatnich kilku sezonów.

Jose Mourinho i wiek dziewiętnasty

1. Żeby zrozumieć, przyjąć i spróbować obronić niedawną wypowiedź Jose Mourinho na temat XIX-wiecznej ponoć taktyki West Hamu podczas meczu z Chelsea, trzeba przyjąć jedno założenie: XIX wiek w piłce nożnej rozpoczął się w 1863 roku, a zakończył w roku 1925. Dla tych, którzy zdają sobie sprawę, że w historii powszechnej dwudzieste stulecie zaczęło się wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Ferdynanda w 1914 r., a skończyło z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r., nie będzie to oczywiście żaden kłopot. Ograniczanie periodyzacji za pomocą dat z zerem na końcu mija się z celem, skoro np. w 2000 r. taki Alex Ferguson był zaledwie za połową swojej pracy w Manchesterze United – wprawdzie po pierwszym, ale prawie dekadę przed drugim triumfem w Lidze Mistrzów. No chyba że przyjąć za moment graniczny fakt, iż w 2000 r. Mourinho debiutował właśnie w roli samodzielnego trenera w Benfice…

2. Wszystko zaczęło się w roku 1863 z kilku powodów. Zaczynając od końca: w jednej z tawern okalających londyńskie Lincoln’s Inn Fields, jak pisze Jonathan Wilson, „o siódmej wieczorem 8 grudnia 1863 r.”, zakazano przenoszenia piłki ręką, ostatecznie oddzielając futbol od rugby. Było to piąte spotkanie na ten temat, burzliwe jak wszystkie poprzednie, ale dwa miesiące wcześniej udało się już skodyfikować inne podstawowe przepisy, udoskonalając wcześniejsze o 12 lat tzw. Zasady Cambridge i nadając im nazwę „Cambridge University Football Rules”. Od tej pory grano już po jedenastu, na boisku i z bramkami o określonych rozmiarach – a miesiąc później z kolei powstała Football Association.

Oczywiście nie był to koniec debat: w londyńskiej knajpie zgodzono się wprawdzie na zakaz gry rękami, ale tzw. zahaczanie, czyli po prostu kopanie się po nogach, pozostawało nadal dozwolone; jak wywodził F.W. Campbell z Blackheath: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pojawiła się za to Szósta Zasada, będąca niejako zapowiedzią spalonego: tak jak w rugby podania mogły być kierowane wyłącznie do boku lub tyłu, żeby zawodnik otrzymujący piłkę mógł ruszyć na bramkę przeciwnika dryblingiem (co było – notuje Wilson – „manifestacją angielskiego przekonania, że każde inne zagranie niż osobista szarża na bramkę jest podejrzanie niemęskim zachowaniem”).

Trzeba rzecz jasna w tym miejscu zauważyć, że część klubów z północy Anglii, skupionych wokół Sheffield, stosowało własne reguły i do Football Association przystąpiło dopiero w 1878 roku, ale szlak kodyfikacyjny został nieodwołalnie przetarty, równocześnie zaś postępowało tworzenie dla nowej dyscypliny podstawy, nazwijmy to, ideowej: mniej więcej w tym samym czasie, co praca nad Zasadami Cambridge i zakładanie FA, słynny brytyjski wychowawca, wielebny Edward Thring ze szkoły w Uppingham, wspierał rozwój sportów zespołowych wśród młodzieży z obawy przed samogwałtem, prowadzącym do „przedwczesnej śmierci naznaczonej infamią”. „Sporty zespołowe – tłumaczy autor  „Futbolowej piramidy”, a my cytujemy go nie bez uciechy – uznano za godne promowania, ponieważ, jak sądzono, zniechęcały do solipsyzmu, co jest o tyle istotne, że postawa taka to najkrótsza droga do masturbacji, a przecież nie ma nic bardziej ogłupiającego niż onanizm”.

W futbolu dziewiętnastowiecznym chodziło więc o specyficznie pojmowane kształtowanie kręgosłupa moralnego uczestników – specyficznie, bo jednak za pomocą takich składników, jak ból, brutalność, męska dominacja i kult indywidualizmu. Początkowo nikt nie przejmował się podaniami, o losach spotkań przesądzali dryblerzy, a zadaniem pozostałych członków drużyny było zabezpieczanie ich przed atakami rywala (znów wypada zauważyć, że nieco inaczej przebiegało to w Ameryce Południowej, gdzie ideały chrześcijaństwa opartego na muskułach nie wydawały się atrakcyjne, a ciasne nierówne boiska szybciej zmusiły zawodników do pracy nad techniką). Bramkarza nie było jeszcze przez kilkanaście lat, a przez lat kilkadziesiąt miał on prawo dotykania piłki ręką także poza polem karnym. Co w tym jednak najważniejsze: taktyką nikt nie zawracał sobie głowy, kluczowy był frontalny szturm dziesięciu „jeźdźców bez głowy” na bramkę przeciwnika, i trzeba doprawdy wyobraźni autora „Odwróconej piramidy”, by pierwszy międzynarodowy mecz, Szkocja-Anglia w 1872 r. (zakończony – dodajmy, by usatysfakcjonować Jose Mourinho – bezbramkowym remisem), opisywać w kategoriach konfrontacji systemów 2-2-6 z 1-2-7. Już bardziej wiarygodny wydaje się Arpad Csanadi, autor jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa, zatytułowanej po prostu „Piłka nożna”. „Piłka była punktem centralnym, gromadzącym dookoła siebie wszystkich graczy, podobnie jak to dziś jeszcze obserwujemy wśród małych chłopców grających w piłkę na placykach i łączkach – pisze Węgier. – Jeżeli któremuś z zawodników udało się uderzyć silnie piłkę w kierunku bramki przeciwnika, rozpoczynał się wielki wyścig według zasady, że tylko ten, kto złapie piłkę, będzie mógł ją zużytkować. W tego rodzaju grze trudno się było dopatrzyć jakiejkolwiek planowości. Poszczególni zawodnicy nie mieli określonych miejsc ani zadań. Gra polegała na bezmyślnym – przynajmniej w porównaniu z obecnymi pojęciami o grze w piłkę nożną – uderzaniu piłki”.

Z czasem jednak bezładne uganianie się za piłką okazywało się męczące, a i pierwsi teoretycy gry zaczęli dochodzić do głosu. W 1882 r. potępiano już w prasie pielęgnowany przez pewne kluby zwyczaj trzymania dwóch obrońców ok. 20 metrów od własnej bramki, najpewniej w celu – jak pisano – zabawiania bramkarza rozmową. Csanadi twierdzi, że kluczowe dla dziewiętnastowiecznej piłki ustawienie 2-3-5 (owa słynna „piramida”) pojawiło się rok później i funkcjonowało w najlepsze do wspomnianego roku 1925, kiedy ostatecznie zliberalizowano przepis o spalonym, a w ślad za tym Herbert Chapman wprowadził na boisko trzeciego obrońcę i na wiele lat w piłce nożnej zatriumfowało ustawienie W-M.

3. Oddajmy po raz kolejny sprawiedliwość Jose Mourinho: zmiana przepisu o spalonym (wcześniej zezwalał na podawanie do przodu, jeśli w momencie zagrania piłki znajdowało się trzech rywali, de facto bramkarz i dwóch obrońców) nie tylko zwiększyła dostępną dla napastników przestrzeń na boisku – jej podstawowym efektem, a niewykluczone, że także przyczyną, było zwiększenie atrakcyjności widowiska przez zwiększenie liczby strzelanych bramek. Zanim zmodyfikowano przepis, jeden ze współtworzących dół piramidy obrońców zostawał w tyle, żeby asekurować („zabawiać rozmową”) bramkarza, drugi zaś wysuwał się do przodu – niemal do linii środkowej. „W tej sytuacji – pisze Csanadi – napastnicy strony przeciwnej byli zmuszeni wycofać się na własną połowę boiska i tylko stamtąd inicjować ataki”. Zmiana przepisu okazała się ratunkiem dla piłki i znakiem nowych czasów. W pierwszym po jej wprowadzeniu sezonie rozgrywek w Anglii średnia strzelanych bramek wzrosła z 2,58 do 3,69. Zaczynał się wiek dwudziesty.

Wychodzi więc na to, że wypowiedź Mourinho po meczu z West Hamem, da się zinterpretować na jego korzyść. Futbol dwudziestowieczny pozwolił niewątpliwie, przynajmniej na pewien czas, grać bardziej ofensywnie niż ten ze schyłku funkcjonowania dziewiętnastowiecznej piramidy. Z drugiej strony w wieku dziewiętnastym w zasadzie nie istniała jakakolwiek myśl taktyczna, o prymacie wyniku nad pięknem gry nie mówiąc – a bez tych dwóch kategorii nie sposób interpretować zachowania piłkarzy Sama Allardyce’a w starciu z Chelsea. Paradoksalnie to symbol XX-wiecznej zmiany Herbert Chapman (człowiek, który jako pierwszy zaczął prowadzić odprawy taktyczne, stosować tablicę magnetyczną czy projektować barwy klubowe pod kątem ich boiskowej użyteczności), żałował, że w jego epoce zespoły nie muszą już pięknie grać, a najważniejsze stało się dla nich kolekcjonowanie punktów. „30 lat temu gracze wychodzili na boisko z pozwoleniem na pełny pokaz sztuki gry. Za to dziś muszą wnieść swój wkład do wspólnego systemu” – pisał słynny menedżer Arsenalu. Czy można te słowa odnieść także do tego, co ze swoimi drużynami robi Jose Mourinho, znajdować np. przyczynę oddania Juana Maty do MU w tym, że Hiszpan nie potrafił „wnieść wkładu do wspólnego systemu”?

Jedno jest pewne: o swoje miejsce w historii XXI-wiecznej piłki nożnej obecny menedżer Chelsea nie musi się martwić, nawet jeśli nie okazał się on, jak Chapman np., wynalazcą nowego systemu gry i nawet jeśli 29 stycznia 2014 roku dał się przechytrzyć Samowi Allardyce’owi.

Biblioteczka w języku polskim: Jonathan Wilson „Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej”, wyd. Polityka 2012, Arpad Csanadi „Piłka nożna”, wyd. Sport i Turystyka 1957.

Wio, koniku

Że niby ten mecz jeszcze o niczym nie decyduje? Że tyle jeszcze kolejek do końca, tyle okazji do zgubienia punktów, a w wyścigu trzech koni, liczy się przecież jeszcze ten trzeci – w tabeli nadal pierwszy? Wszystko to prawda niby, z drugiej strony jednak znaczenie tego wyniku, nazwijmy je „pozapunktowym”, w dalszej rywalizacji będzie nie do przecenienia. Pomijając wszystkie te informacje o przerwanych seriach MC, pierwszym meczu bez gola od października 2010 itd., było to przecież spotkanie, z którego w szkołach trenerskich powinno się bronić dysertacji; spotkanie, które w wystarczająco bogatej biografii trenerskiej Jose Mourinho może być początkiem ważnego rozdziału, udowadniającego, że można dwa razy wejść do tej samej rzeki.

Owszem, nie dowiemy się nigdy, co by było, gdyby w drużynie gospodarzy mogli grać Fernardinho i Aguero. Zastępujący pierwszego z nich w środku pomocy Demichelis radził sobie z Willianem tylko przez kilkanaście minut, z przodu z kolei para Dżeko-Negredo zachowywała się zbyt podobnie, by narobić kłopotu duetowi Terry-Cahill. Owszem, wypada też zauważyć, że zanim maszyna Chelsea zaczęła funkcjonować, Manchester City stworzył dwie dobre okazje – zwłaszcza tę pierwszą, z dziesiątej minuty, Yaya Toure powinien wykończyć, dokładając nogę do dośrodkowania Kolarova (drugiej nie wykorzystał David Silva). Nie wiem jednak, czy nie będzie to ostatnia uwaga na temat występu MC w tym tekście: reszta jest milczeniem, a właściwie jest hymnem pochwalnym ku czci zawodników i trenera Chelsea.

Jeśliby szukać obrazka podsumowującego ich występ, nie byłaby nim zapewne kontra z pierwszej połowy, kiedy goście błyskawicznie znaleźli się pod bramką Joe Harta, choć mieli wówczas przewagę czterech na jednego, a Ramires mógł doprawdy lepiej uderzyć. Nie będzie nim gol Ivanovicia, choć przypominając go sobie, warto zwrócić uwagę, że obrońca Chelsea uderzał lewą nogą, a mnóstwo miejsca wypracowanego mu przez Ramiresa i Hazarda, było efektem zaniedbań Davida Silvy w grze defensywnej (bez złudzeń i na korzyść Jose Mourinho trzeba tu dodać, że Juan Mata pewnie zachowałby się podobnie jak jego rodak, w odróżnieniu np. od Williana czy Hazarda, którzy z pewnością nadążyliby za „swoim” bocznym obrońcą). Nie będzie nim także żadne z trzech uderzeń zawodników Chelsea w poprzeczkę i słupek – choć kusi to trochę, zwłaszcza w przypadku grającego po raz pierwszy od początku w Chelsea Maticia. Myślę raczej o tym momencie z 92. minuty, kiedy fenomenalny dziś Eden Hazard zdołał po raz kolejny wrócić na własną połowę i wślizgiem przerwać akcję Pablo Zabalety. Mówimy wszak o piłkarzu, który nabiegał się jak mało który i o piłkarzu, w którego statystykach znajdujemy dziś aż  szesnaście dryblingów. Oto „nowa” (no, trochę stara…) Chelsea Mourinho: doskonale zorganizowana jako kolektyw, ale złożona z jednostek świadomych swojej odpowiedzialności i ani na chwilę się nie dekoncentrujących.

Jose Mourinho wiedział, co oznacza gra przez MC dwójką napastników – i oczywiście skorzystał też z faktu, że żaden z nich nie kwapił się do popracowania w drugiej linii. Wiedział, że w tej strefie boiska o wywalczenie przewagi będzie najłatwiej. Miał dwójkę nieprawdopodobnie zaangażowanych, dobrze się uzupełniających – inaczej, niż po drugiej stronie – defensywnych pomocników (o: jeszcze jeden symboliczny moment meczu: Nemanja Matić odbierający piłkę Yayi Toure tuż przed polem karnym MC), miał ruchliwego Ramiresa, który schodził we wspomnianą lukę po prawej stronie, miał Hazarda i Williana, których mobilność przed polem karnym co i rusz zmuszała któregoś ze stoperów do opuszczenia strefy obronnej (przeanalizujcie zachowanie Nastasicia przed golem dla Chelsea), żeby Demichelisa nie zostawiać tak przeraźliwie osamotnionym – miał, innymi słowy, pomysł na rozciągnięcie szyków rywala i wykorzystanie wolnej przestrzeni. Równocześnie zaś (wracający za bocznymi obrońcami piłkarze przedniej formacji) niemal całkowicie podciął skrzydła gospodarzy – zresztą nieliczne dośrodkowania były tylko okazją dla Terry’ego i Cahilla do wykazania się, że i oni przed tym spotkaniem solidnie odrobili zadania domowe (wyobrażacie sobie, że dwójka stoperów Chelsea mogłaby zaatakować tę samą piłkę, jak Nastasić i Kompany na początku spotkania?). Podobnie zresztą, jak Petr Czech.

Tak, to był mecz, który o niczym jeszcze nie decydował. Oprócz może mistrzostwa Anglii, które jak przed sezonem odważyłem się przyznawać Chelsea, tak nadal skłonny jestem złożyć w jej ręce. Skoro od lat wszyscy wiemy, że Jose Mourinho nas nabiera, nie dajmy się nabrać także wtedy, gdy mówi o wygrywaniu ligi dopiero w przyszłym roku. Jeżeli po meczu, pytany o wyścig trzech koni, robi skromną minę i mówi, że konie są dwa, trzeci zaś to jeszcze źrebak, który wciąż potrzebuje matczynego mleka (byłżeby on sam, Jose Mario dos Santos Mourinho Felix, strach powiedzieć głośno… kobyłą?) i nauki skakania przez przeszkody, odpowiadamy mu po prostu: wio, koniku.

Sieroty po Fergusonie

Jedna z najlepszych porad zawodowych, jakie kiedykolwiek otrzymałem, była – jak to często bywa – poradą pierwszą. Pracujący wówczas w „Tygodniku Powszechnym” Adam Szostkiewicz spojrzał poważnie zza okularów na długowłosego chudzielca i zalecił mu czytanie książek. No więc siedzę i czytam po raz kolejny autobiografię sir Aleksa Fergusona, a zdania dotąd pomijane nabierają nowych sensów.

„W obronie był kompletny bajzel” – wspomina Szkot na przykład swój ostatni mecz na ławce Manchesteru United, 19 maja ubiegłego roku przeciwko West Bromwich. „Kiedy prowadziliśmy 5:2, mogło to się skończyć 20:2 dla nas, kiedy było 5:5, mogło się skończyć 20:5 dla nich”. Taką drużynę zostawiał – a stronę wcześniej opowiadał, jak przyglądał się grającym w tym spotkaniu piłkarzom ze świadomością, że wielu z nich nie znało nigdy innego menedżera. Obserwując z tygodnia na tydzień przejścia sierot po Fergusonie zapominamy może o perspektywie tamtego dnia. Podobnie jak zaciera się w nas stopniowo, również przez niego opisywana, jednomyślność klubowego zarządu podczas podejmowania decyzji na temat następcy.

Jesteśmy na pierwszych stronach książki, dokładniej: w jej pierwszym rozdziale. Zanim Ferguson zechce opowiedzieć o swoim życiu, ze szczególnym uwzględnieniem manchesterskich sukcesów, zdąży przypomnieć o momencie przełomowym, opisywanym już kilka razy na tym blogu meczu pucharowym z Nottingham Forest, kiedy po PONAD TRZECH LATACH bez sukcesów Szkot był o włos od zwolnienia z pracy. Później zaś zadeklaruje: „Kiedy patrzę wstecz, skupiam się nie tylko na zwycięstwach, ale także na porażkach”. I skrupulatnie wyliczy: trzy przegrane w finale Pucharu Anglii (z Evertonem, Arsenalem i Chelsea), trzy w finale Pucharu Ligi (z Sheffield Wednesday, Aston Villą i Liverpoolem) i dwa w finale Ligi Mistrzów (obie z Barceloną). „To jedna z nici, tworzących manchesterską tkaninę: zdolność do podnoszenia się po klęskach. Zawsze pamiętałem, że jest jeszcze coś, oprócz zwycięstw i triumfalnych przejazdów przez miasto w otwartym autobusie”.

Miejmy nadzieję, że stronę trzynastą autobiografii poprzednika David Moyes przeczytał ze szczególną uwagą – cały akapit o klęsce jako niezbywalnym elemencie ludzkiej egzystencji, o przekuwaniu porażek w sukces i pokazywaniu siły w momentach trudnych, może być dla niego nieoczekiwanym źródłem wsparcia. Oby przyjął do wiadomości także i to memento: „Jeśli pozwolisz, by porażka osłabiła twojego ducha, spodziewaj się kolejnych”. Zdaniem Fergusona bowiem, z porażek można się wiele nauczyć. Kiedy ich doświadczał, natychmiast myślał o tym, co można poprawić i jak odbudować zespół. Mówił, że to jedna z jego zalet: dokonywanie szybkiej analizy w chwilach, kiedy inni się załamują.

Oto dlaczego trochę zmartwiły mnie wczorajsze tłumaczenia nowego menedżera MU po porażce ze Stoke. O pechu to może mówić trener Norwich po meczu z Cardiff, na który złożyła się dobra pierwsza połowa, dwa proste błędy na początku drugiej, i fantastyczna końcówka, w której zwycięstwo Walijczyków uratował Marshall do spółki ze słupkiem, poprzeczką i wybijającym piłkę z bramki Bellamym. Mistrzowie Anglii nie powinni znać pojęcia „pech”, podobnie jak całej masy innych zresztą, typu „sędziowska pomyłka” na przykład. Na rykoszet, kontuzje i sędziowski błąd, powinni umieć odpowiedzieć, zwłaszcza mając na boisku taki tercet, jak van Persie, Mata i Rooney, a za nimi Carricka, zaś rywalem nie jest żadna z drużyn z pierwszej czwórki. Umówmy się: poza fenomenalnym uderzeniem Rooneya z rzutu wolnego w samej końcówce, zbyt wielu okazji Manchester United w meczu ze Stoke nie miał. Przypadkowo stracona bramka, a nawet dwie – czy takiego MU nie znaliśmy już z czasów Aleksa Fergusona?

David Moyes nie wygląda dobrze i, jak widać, już nie bardzo wie, co mówić. Z lektury autobiografii poprzednika powinien jednak wynieść jeszcze coś: sir Alex już nie wróci, żeby go zastąpić, jest więc zdany na samego siebie. Czy da radę? „Wielu Szkotów ma w sobie upór i silną wolę – pisze sir Alex. – Kiedy opuszczają kraj, mają tylko jeden cel. Odnieść sukces. Oni nie wyjeżdżają, by uciec od przeszłości. Wyjeżdżają, by stać się lepsi – możecie to zobaczyć na całym świecie, przede wszystkim w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych”. Dalej jest mowa o determinacji; woli postawienia na swoim i osiągnięcia celu – determinacji i woli, które, zdaniem autora, Davida Moyesa cechuje w równym stopniu, co jego samego.

Kibice MU, powiedzcie sami: czy sir Alex mógł się aż tak pomylić?

Czas nieodnaleziony

Miałem tego nie robić, miałem nie ulec zbiorowej gorączce z powodów, które wyłuszczyłem na portalu Sport.pl (zobaczcie, jak szybko weryfikują się negatywnie wszystkie wróżby: właściwie jedną z najbardziej interesujących aktywności 31 stycznia mogłoby być wykreślanie z listy transferów zapowiadanych jako „pewne” tych, które nigdy nie dojdą do skutku), ale wpadam na chwilę posmucić się z Wami, bo na tę transakcję akurat po cichu liczyłem.

Nie żeby stało się coś niezgodnego z tym, co napisałem wczoraj wieczorem. „Okoliczności nieprzewidziane”, brzmi jeden ze śródtytułów tekstu, a poniżej mowa o kontuzjach, które wyeliminowały na cały sezon Walcotta, Błaszczykowskiego czy Falcao. Właśnie tego ostatniego ma zastąpić w Monaco Dymitar Berbatow i jego transfer jest w najlepszym interesie wszystkich stron: francuski klub potrzebuje krótkoterminowego zastępstwa za Kolumbijczyka, a 33-letni już Bułgar może pokazać się pod słońcem południa, w otoczeniu nieco mniej wymagającym niż Premier League, znacząco powiększając przy tym swoje emerytalne oszczędności.

Tottenham, oczywiście, porównywalnego kontraktu nie mógł mu zaoferować i – mimo rychłego odejścia Defoe’a do Toronto – nie mógł mu również, poza jednym czy dwoma meczami Ligi Europejskiej, zagwarantować zbyt wielu okazji do występów w pierwszym składzie. Trzeba być sentymentalnym durniem albo notorycznym graczem w Football Managera, żeby tego nie zauważać.

Rzecz w tym, że jestem i jednym, i drugim. Co więcej: jestem też człowiekim, który w marcu 2007 roku, w 90. minucie słynnych derbów z West Hamem, kiedy rywale prowadzili jeszcze 3:2, a Berbatow szykował się do wykonania rzutu wolnego, ku zdziwieniu całej rodziny ukląkł przed monitorem i zaczął wygłaszać inwokację do bułgarskiego księcia, który przecież potrafi wszystko, nawet przerzucić piłkę nad murem.

Berbatow trafił. I wtedy (chwilę później bramkę zdobył również Stalteri, a Tottenham wygrał ostatecznie 3:4), i jeszcze wiele razy – na przykład z karnego w finale Pucharu Ligi z Chelsea. Jego występ w lutym 2007 r. z Boltonem, kiedy piłkarze Martina Jola od 35. minuty w dziesiątkę bronili prowadzenia, a Bułgar całymi minutami utrzymywał się przy piłce, wybijając przeciwników z uderzenia, był może najlepszym, jaki widziałem w życiu, występem zawodnika grającego jako jedyny napastnik. Inna sprawa, że także niektóre mecze w duecie z Robbiem Keane’em (pamiętam, jak wspólnie dostawali nagrodę piłkarza miesiąca…) domagałyby się wzmianki; nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej i później obaj osiągnęli lepszy poziom sportowy.

Niestety, nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 też długo nie mogłem zapomnieć. I długo nie mogłem wyprzeć z pamięci tego, co wydarzyło się w dniach ją poprzedzających: tego, jak Berbatow usiłował wymusić wymarzony (i rekordowy ostatecznie) transfer do Manchesteru United przez odmowę gry w meczach Tottenhamu. Skomplikowanych uczuć, jakich doświadczałem następnie obserwując Bułgara w czerwonej koszulce, nie upraszczał fakt, że nie wszystko szło mu jak z płatka. On sam mówił o presji rekordowego transferu, o nieprzespanych nocach i bólu, z jakim przyjmował miejsce poza składem w finałach Ligi Mistrzów. Chemii, jaką wyczuwaliśmy między Berbatowem a Keane’em, z Rooneyem nie udało się wytworzyć, w końcu na Old Trafford pojawił się van Persie i czteroletni pobyt Bułgara w Manchesterze oceniać musimy w kategoriach niespełnienia.

W Fulham były już tylko momenty: najpiękniejsze przyjęcia piłki świata, podania i bramki, strzelane niemal od niechcenia (pamiętacie słynny T-shirt z napisem „Keep calm and pass me the ball”, który zaprezentował po zdobyciu jednej z nich?) i kierujące moje w myśli w stronę Swanna. Owszem: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i słyszałem frazy Marcela Prousta, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także na jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Niestety jednak, choć francuski kierunek przeprowadzki wydaje się ułatwiać ciągnięcie tej analogii, ja już nie jestem zainteresowany. Chciałem, żeby Dymitar Berbatow wrócił do Tottenhamu nie dlatego, że – jak napisał niedawno na Twitterze Rafał Stec – mamy do czynienia z klubem biblijnym, który z otwartymi ramionami przyjął już niejednego syna marnotrawnego (oprócz Keane’a do klubu wracali Klinsmann, Sheringham czy Defoe…). Myślałem raczej, że jeśli jeszcze raz zobaczę go na White Hart Lane, założę ponownie koszulkę z jego nazwiskiem na plecach i odzyskam własne wspomnienia ze straconego czasu.

Horror, horror

Przynajmniej się dziś wyśpię. Nie będę przecież rozpisywał się na temat takiego meczu szerzej, skoro zanim jeszcze cokolwiek zostało w nim ostatecznie rozstrzygnięte, ostateczne rozstrzygnięcie wziął na siebie sędzia. Była pięćdziesiąta minuta, Manchester City prowadził na White Hart Lane 1:0, Tim Sherwood dopiero co przegrupował drużynę, w miejsce nieprzekonującego Moussy Dembele wprowadzając Etienne’a Capoue, gospodarze otrząsnęli się z szoku pierwszego kwadransa, podczas którego zostali dosłownie zmiażdżeni przez szybkich i fenomenalnie znajdujących wolne sektory boiska zawodników gości, zaczęli wymieniać piłkę na ich połowie, zagrażali bramce Joe Harta ze stałych fragmentów gry, ba: zdołali nawet wyrównać po tym, jak Dawson wepchnął piłkę do siatki po rzucie wolnym Eriksena, sędzia nie uznał jednak gola, bo na spalonym był próbujący uczestniczyć w akcji Adebayor. Była więc pięćdziesiąta minuta, wszystko jeszcze było możliwe, nim stało się tak, jak gdyby nigdy nic nie było: jeden z najlepszych w pierwszej połowie piłkarzy Tottenhamu Danny Rose znalazł się tuż za Edinem Dżeko i uznał, że skoro tyle razy w pierwszej połowie mu się udało, i tym razem powinien ratować drużynę wślizgiem.

Rzecz w tym, że w pięćdziesiątej minucie Rose trafił w piłkę, a napastnik gości dopiero ułamek sekundy później zawadził o jego nogi, a właściwie położył się na nich kolanami (Państwo zresztą zobaczą sami, żeby nie było, że jestem nieobiektywny). Sędzia poradził się asystenta, odgwizdał karnego, a że uznał, iż obrońca był ostatni i pozbawiał rywala oczywistej okazji bramkowej, pokazał mu czerwoną kartkę. Było 0:2, co oznaczało faktyczny koniec meczu, a właściwie otwierało jedno tylko pytanie: ile jeszcze bramek strzelą zawodnicy Manchesteru City.

Ostatecznie strzelili pięć, a mogli pewnie więcej niż dziesięć, bo jeszcze w pierwszej połowie sam Aguero oprócz bramki, zdobytej po pięknym podaniu Silvy, trafił w słupek, zmusił Llorisa do nieprawdopodobnej interwencji, a jeden z jego strzałów z linii bramkowej wybił wspomniany już Rose. Partner z ataku kontuzjowanego w końcówce pierwszej połowy Argentyńczyka (to, że zszedł z boiska, było jeszcze jednym powodem umiarkowanego optymizmu kibiców Tottenhamu przed rozpoczęciem drugiej), Edin Dżeko, strzelał w tym meczu bodaj dziesięciokrotnie. Oczywiście, oczywiście (wydobywam z siebie resztki obiektywizmu): nawet kiedy grali jedenastu na jedenastu, Manchester City  był o klasę lepszy, a gra Davida Silvy na całej szerokości boiska, między liniami Tottenhamu, była czymś niebywałym (Państwo zobaczą zresztą jego podania w tej strefie). I oczywiście: Tim Sherwood mylił się w swoim przedmeczowym wyznaniu niewiary w defensywnych pomocników (decyzja o wprowadzeniu Capoue była pośrednim przyznaniem się do winy), ale zapewne nie mylił się mówiąc, że Manchester City ma jednak słabe punkty, tyle że tego zweryfikować już nie mogliśmy, poza może – przyznajmy: siejącymi zamieszanie – stałymi fragmentami gry. Kwestię, czy się mylił także po meczu, mówiąc dziennikarzom, iż MC jest obecnie najlepszą drużyną na świecie, pozostawiam otwartą.

Część z goli, które padły po czerwonej kartce Rose’a, City zawdzięcza rykoszetom, ale nie miejmy złudzeń: jak nie te, wpadłyby inne. David Silva i Sergio Aguero nie biegali po boisku, oni się nad nim unosili. W jakimś sensie może nawet wdzięczny jestem sędziemu za tę czerwoną kartkę, bo pozwala jakoś przejść do porządku dziennego nad bezradnością i chaosem, jaki obserwowaliśmy wśród gospodarzy w ciągu pierwszej fazy spotkania, a w pomeczowej narracji znaleźć także miejsce na pochwałę siły charakteru i pasji, którą dziesięciu wściekłych ludzi pokazało dążąc do strzelenia choćby honorowego gola.

Napisałem dziś dla Sport.pl o Arsenalu, pytając, czy będzie w stanie wytrzymać tempo do końca sezonu, zwłaszcza z takim kalendarzem gier, jaki ma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Gdybym jednak miał okazję porównać jego wczorajszy występ na St. Mary’s Stadium z tym, co pokazał dziś Manchester City, pytałbym raczej, czy to piłkarze Manuela Pellegriniego zechcą jeszcze łaskawie zwolnić tempo. Poza wszystkim: mówimy o drużynie, która w dwudziestu trzech spotkaniach ligowych strzeliła sześćdziesiąt osiem bramek, nie wykorzystując mnóstwa okazji do zdobycia kolejnych. „Horror, horror”, wyszeptał oszalały Kurtz i poszedł spać.

When you walk through a storm

Poświęciłem dziś już ponad tysiąc dwieście ciepłych słów Evertonowi, wygląda na to, że kolej na Liverpool. Żadnego z komplementów pod adresem piłkarzy Roberto Martineza nie chciałbym zresztą wycofywać: wbrew wynikowi, dzisiejsze derby nie były wcale widowiskiem jednostronnym, Everton dobrze zaczął (strzał Barkleya już w pierwszej minucie), potem stracił gola po rzucie rożnym, wrócił do gry, miał kilka dobrych okazji (Jagielka, a zwłaszcza nieodpuszczający do ostatnich minut Mirallas), zmuszał Mignoleta do interwencji, ale dał sobie strzelić dwa gole w ciągu minuty i w 35. minucie zrobiło się po meczu: nawet jeśli po przerwie goście spróbowali jeszcze raz, czwarty gol gospodarzy ostatecznie pozbawił ich złudzeń. Kontuzja Lukaku, który pechowo zderzył się z Barrym podczas zamieszania przy golu Gerrarda, nie ułatwiła im sytuacji.

Zwróćmy uwagę: każda z bramek dla Liverpoolu różniła się od pozostałych. Pierwszą zdobył Gerrard, gubiąc krycie Barry’ego przy rzucie rożnym. Drugą strzelił Sturridge po szybkiej kontrze i świetnym podaniu Coutinho. Trzecią – znów Sturridge po prostopadłym podaniu od Kolo Toure i przelobowaniu Howarda. Czwartą – Suarez, który jeszcze na własnej połowie przejął niecelne podanie Jagielki do Alcaraza i po prostu ruszył przed siebie, zostawiając obu przeciwników za plecami. Przy każdej obrona Evertonu zachowała się fatalnie; chciałoby się powiedzieć: przypominało to bardziej Wigan Martineza niż Everton, z jakim mieliśmy dotąd do czynienia. Do dziś przecież goście poza Goodison Park przegrali zaledwie raz, z Manchesterem City, tracąc na wyjazdach tylko jedenaście bramek… Największy błąd indywidualny był oczywiście dziełem zawodnika podstawowego składu, Jagielki (nie był w pełni sił po kontuzji?), ale w poprzednich meczach przychodziło mu raczej grać i komunikować się z Distinem i Colemanem, a nie Alcarazem i Stonesem, który popełnił błąd numer dwa, spóźniając się do Sturridge’a po zagraniu Coutinho. Takiej pary stoperów Everton jeszcze w tym sezonie nie wystawił – choć wypada i Liverpoolowi oddać, że grał bez Aggera, Jose Enrique czy Glena Johnsona.

Patrzmy dalej: na dwadzieścia strzałów Liverpoolu, Everton odpowiedział osiemnastoma, jego piłkarze podawali więcej i celniej, częściej dryblowali, zdecydowanie częściej dośrodkowywali oraz oczywiście częściej byli przy piłce (39 proc. do 61 proc.) – kłopot w tym, że owo posiadanie piłki bywa przeceniane, gdy rywal dysponuje tak zabójczym kontratakiem. Dziś Liverpool rozprawił się z Evertonem równie bezlitośnie, jak z Tottenhamem na White Hart Lane, obnażając linię obrony najprostszymi sposobami. By zacytować lapidarną frazę mojego znakomitego kolegi, „stały fragment, kontra, laga”. Wystarczyło.

Oczywiście nie są to wszystkie składniki imponującego zwycięstwa. Dodajmy pracowitość nieustannie biegających zawodników ofensywnych Liverpoolu: Sterlinga, Suareza i Sturridge’a (jak się ma takich piłkarzy, można sobie pozwolić na grę dwójką napastników, bo wracanie do środka i niwelowanie przewagi rywala w tej strefie nie jest dla nich żadnym problemem). Dodajmy świetnego w roli kreatora Coutinho. Dodajmy inteligentnego Hendersona, odpowiedzialnego w obronie, szukającego wolnych przestrzeni do wyjścia. Dodajmy pracującego w defensywie Gerrarda, o którym jednak nie będę się rozpisywał; mając w tyle głowy, że mój wspomniany już znakomity kolega szykuje na ten temat większą analizę dla Sport.pl (sam kapitan Liverpoolu opowiadał przed meczem o rozmowie z Brendanem Rodgersem, która wyznaczyła mu perspektywy na najbliższe lata: gry bliżej własnej bramki i stamtąd dyktowania tempa gry, coś jak Andrea Pirlo – jakie są na to perspektywy, opowie już Michał Zachodny). Dodajmy niewykorzystane kolejne okazje, zwłaszcza rzut karny, spudłowany przez szukającego derbowego hat tricka Sturridge’a.

Przed meczem wiele mówiło się i pisało o jego psychologicznych aspektach. O tym, że dobry wynik w derbach pozwoli jednej z drużyn nabrać rozpędu przed kluczowym fragmentem sezonu. Ciągle nie potrafię ocenić, na ile prawdziwe są takie teorie, a na ile w przypadku Evertonu zadziała urażona duma. Zresztą oni tak naprawdę grają bez presji: mogą w walce o pierwszą czwórkę zamieszać, ale nie muszą. Z Liverpoolem to całkiem inna para kaloszy, ale przegrać rywalizację o Ligę Mistrzów z zespołem atakującym z takim rozmachem i strzelającym tyle bramek, dla nikogo nie powinno być powodem do wstydu. Jak to szło? „When you walk through a storm / Hold your head up high…”