Można z tej grupy awansować z trzema punktami, i można odpaść z sześcioma. Po dwóch seriach spotkań ani Niemcy nie są pewni awansu, ani Holendrzy jeszcze nie odpadli. Fantastyczny turniej, oczywiście nie tylko dlatego, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Także ze względu na emocje, których dostarczają wszystkie spotkania począwszy od meczu otwarcia. I ze względu na poziom, którym imponują prawie wszystkie mecze. Pogrzebani już Holendrzy zdołali się podnieść i zmniejszyć straty. Pogrzebani już Duńczycy podnieśli się, by w ostatnich minutach znów dać się strącić w otchłań. Napisałem kiedyś tekst o wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata – jeśli coś miałbym do niego dodać, to zastrzeżenie, że przepis na turniej idealny powinien zawierać zapis o tym, że liczba uczestników nie może przekraczać szesnastu drużyn. Przy dwudziestu czterech byłoby dużo więcej słabeuszy, a tak nikt tutaj nie dostarcza punktów za darmo.
Czy Holendrzy odpadną i czy bardzo ich żałujemy? Myśmy to już przecież brali, i to niejeden raz. Pisał Marek Bieńczyk w „Tygodniku Powszechnym” po Euro 2004 r., że Holandia to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata. A przecież obserwację tę autor „Melancholii” notował jeszcze przed Euro 2008, którego fenomenalna drużyna van Bastena była bodaj najjaśniejszym punktem, odpadając w sposób niepojęty, czyli… po holendersku.
Holandia jako wyrzut sumienia, Holendrzy to – pisze Bieńczyk – „dla kibiców europejskich rodzice toksyczni; tworzymy wraz z nimi klasyczny model familii judeo-chrześcijańskiej”. Wzbudzają w nas poczucie winy, kiedy przegrywają („tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?”) i kiedy nieco rzadziej wygrywają („czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?”). Nade wszystko jednak pozostają „potępieńcami własnej świetności, upiorami, które nie chcą pożegnać się z życiem. Właściwie wciąż najlepsi, lecz już przecież nie stąd; wciąż najbłyskotliwsi, lecz ontologicznie przeflancowani. Inny, obcy, wampir – ich miejsce jest raczej na warszawskim seminarium niż na boisku”…
Otóż tak właśnie: wciąż najbłyskotliwsi, jak van Persie czy Sneijder. Upiory, które nie chcą pożegnać się z życiem, jak Robben, z wciąż tym samym zwodem i strzałem lądującym gdzieś wysoko ponad bramką, czy jak de Jong i van Bommel, niepotrafiący zatrzymać środkowych pomocników Niemiec ani za pomocą udanych wślizgów, ani za pomocą fauli. Wielkie indywidualności, skłócone i niemogące stworzyć drużyny. Trener, który przed dwoma laty w RPA znalazł równowagę między chartami z przodu i czyhającym za ich plecami stadem buldogów, ale który najprawdopodobniej nie zdoła powtórzyć sukcesu, płacąc cenę przede wszystkim za fatalną skuteczność w pierwszym spotkaniu z Duńczykami. To wtedy Pomarańczowi stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, żeby bez kłopotów wygrać i to wtedy grali z rywalem – co udowodnili dziś nienajlepsi przecież Portugalczycy – bynajmniej nie zorganizowanym w sposób doskonały. Do teraz się zastanawiam, co by było, gdyby van Marwijk wstrzymał się w tamtym spotkaniu ze zmianami. Może grając swoje zdołaliby strzelić Duńczykom przynajmniej wyrównującą bramkę, może van Persie zdołałby się odblokować już wtedy?
Trudno się nie zachwycać Niemcami. To przecież oni przez większość spotkania grali właśnie jak Holendrzy, stosując analogię tak ściśle, że pierwsza bramka Gomeza po prostopadłym podaniu Schweinsteigera była ścisłą kopią akcji z soboty i z dziś; akcji, w których podającym był Sneijder, a strzelcem, tyle że pudłującym – van Persie. Trudno się nie zachwycać indywidualnościami w tej drużynie, zaczynając od Neuera, broniącego kolejne bomby napastnika Arsenalu. Trudno nie podziwiać Hummelsa, który nie tylko nie dawał się ograć van Persiemu, ale kilkakrotnie fantastycznie zabierał się z akcjami ofensywnymi, jednej z nich o mało nie kończąc golem. Schweinsteigera, o którym należałoby właściwie napisać osobny akapit (czy to nie Holender van Gaal stworzył tego potwora, zmieniając dawnego skrzydłowego w operującego głęboko rozgrywającego?), podobnie jak o Ozilu. Jeśli w środku pola zobaczyliśmy na tym turnieju piłkarza równie dobrego, to może właśnie Sneijdera. Co byłoby zresztą jeszcze jednym komplementem dla Schweinsteigera: nie pograł dziś sobie przy nim lider Holendrów… A kontynuując wyliczankę należałoby jeszcze wspomnieć o Gomezie, którego przyjęcie piłki przed pierwszym golem przypomniało mi, tak, tak, Holendra Dennisa Bergkampa. Ale można byłoby też komplementować Lahma za to, jak poradził sobie z Robbenem, Podolskiego, za sposób, w jaki go wspierał (żeby Ronaldo pracował tak w defensywie, ech…), albo Boatenga – za blok przy strzale Sneijdera, który na moment pozbawił go tchu.
Zachwycając się indywidualnościami prowadzę, jak widać, do konkluzji, że zachwycać się należy drużyną. Kiedy Holendrzy publicznie prali brudy (Sneijder mówił o „beznadziejnych egoistach”, a van der Vaart o tym, że jest rozczarowany rolą rezerwowego, ale „trener ma inne plany”), Niemcy przygotowywali plan szybszej i bardziej zdecydowanej gry niż z Portugalią. Dodając błysk do solidności i ciężkiej pracy, znów byli jak przed dwoma laty w RPA. Przepis na mistrza?
Ronaldo jako kłopot – tak mógłbym zatytułować ten wpis, gdybym poświęcał go jedynie meczowi popołudniowemu. Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia wybitnym w jego wykonaniu sezonem, czy tego, że wśród kolegów z reprezentacji talenty piłkarza Realu nie mogą się w pełni rozwinąć, ale zaryzykowałbym tezę, że Ronaldo należał do najsłabszych piłkarzy na boisku, a jego niecelne strzały i złe przyjęcia pozwoliłaby pewnie skomponować parominutowy teledysk. Co gorsza: ustawiony po lewej stronie Ronaldo nie wracał za swoim obrońcą, Jacobsenem, który w drugiej połowie stał się w związku z tym najgroźniejszym zawodnikiem duńskiej ofensywy.
W emocjach, które przeżyliśmy dzięki pięciu bramkom, Duńczykom odrabiającym dwubramkową stratę i Portugalczykom rzutem na taśmę ratującym się przed odpadnięciem z turnieju, pewne rzeczy nie powinny nam jednak umykać. Drużyna Bento grająca długą piłką, niepotrafiąca utrzymać się przy piłce i przeciętnie podająca. Rządzący w środkowej strefie boiska i fatalni w obronie Duńczycy – kolejny raz, bo przecież pisaliśmy już, że Holendrzy wypracowali w pierwszym spotkaniu wystarczająco wiele sytuacji, żeby komfortowo wygrać, tylko psuli jak nie przymierzając Ronaldo.
Co jeszcze? Turniej główek: po meczu popołudniowym policzono, że 40 proc. bramek na tym turnieju padło po uderzeniach głową. Gol Pepe jak gol Szewczenki: po rogu i ataku na krótki słupek. Kłopoty lewych obrońców, dziś np. osamotnionego Willemsa. Plus ekstaza o północy; ekstaza, którą zawdzięczam kolejnym wspaniałym mistrzostwom Europy.
PS Harry Redknapp opuszcza Tottenham… Temat na długaśny wpis, zwłaszcza, że mam bolesne poczucie rozumienia racji wszystkich stron i nie wiem w związku z tym, czy śmiać się, czy płakać. Może jutro.