Archiwa tagu: Anglia

Deszczowa piosenka

Owszem, długo nie zapomnimy tego wieczoru, był to bowiem wieczór, w którym Szwecja zdołała zremisować z Niemcami 4:4, mimo iż do 62. minuty przegrywała 4:0, a czwartego gola zdobyła dopiero w doliczonym czasie gry, Hiszpania zaś w 93. minucie wypuściła prowadzenie w spotkaniu z Francuzami. „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach” – piszą o piłce w inspirującej, także przez to, że skłania do polemik książce „Postfutbol” Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski. Ejże…

Zapasy irytacji na dzisiejszy dzień wyczerpałem, w dowcipach jestem słaby, zresztą z czego tu się śmiać, skoro plany kilkudziesięciu tysięcy ludzi na wtorek i środę odpłynęły z decyzją o niezamknięciu dachu, a w światowych mediach i internecie mamy prawdziwą ulewę polish jokes? W tym sensie wyniki Szwedów i Hiszpanów uratowały mój wieczór, pozwalając jednak dać tu parę słów o futbolu i potwierdzając kolejny raz tezę o jego kompletnej nieprzewidywalności. Piłkarski demiurg płata przecież figle na każdym kroku, nie tylko przekładając mecz Polaków z Anglikami tak, aby przypadł dokładnie w rocznicę TAMTEGO Wembley. Kiedy klasowa drużyna prowadzi 4:0, ostateczny wynik wcale nie jest przesądzony. Owszem, pojedynku Liverpoolu z Milanem i MU z Bayernem w finałach Champions League przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Przywołujemy je jako pierwsze, które przychodzą nam na myśl, nie pamiętając może o wydarzeniach takich jak z 21 grudnia 1957 r., kiedy to na 26 minut przed końcem meczu Charlton przegrywał drugoligowy mecz z Huddersfield 1:5.

Grali w dziesięciu, bo ich kapitan, obrońca Derek Ufton został zniesiony z boiska w 15. minucie ze złamanym obojczykiem, a w tamtych czasach nie można było jeszcze dokonywać zmian. Niemal wszyscy kibice Charltonu opuścili już stadion, gdy nagle Johnny Summers zaczął swój festiwal strzelecki i zrobiło się… 6:5. Huddersfield jeszcze wyrównało, ale Charlton strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie. 7:6, pięć goli lewonożnego Summersa zdobytych, co do jednego, prawą nogą.

Wiemy przecież, że potencjalność podobnego scenariusza ukryta jest w każdym meczu. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, mówimy między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlimy się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno tamci złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa… A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafimy się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków (leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów), a zamykających się w trójkącie odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie.

Co kładę Wam i sobie do głowy przed jutrzejszym meczem Polska-Anglia, uchylając się tym samym od narodowej debaty o narodowym basenie. „Nie istnieje obowiązek dla publicysty sportowego bardziej przykry, niż znęcanie się nad PZPN – pisze Rafał Stec w tekście, który ukaże się właśnie jutro na łamach „Tygodnika Powszechnego” (pędźcie do kiosków…). – Tocząca piłkarski związek przewlekła choroba została zdiagnozowana wieki temu, jej przyczyny i objawy stały się powszechnie znane i omówione, społeczną niechęć do środowiska utrwalają wybuchające raz po raz aferki i afery. O impotencji działaczy nie sposób napisać już nic oryginalnego” – deklaruje, po czym oczywiście diagnozuje, omawia i pisze coś oryginalnego. Ja jednak jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę pisać ani o PZPN, ani o odpowiedzialnym za budowę i utrzymanie stadionu (także za bieżące dbanie o murawę, system drenażu itd.) Narodowym Centrum Sportu, ani o rządzie, który sprawuje pieczę nad tym ostatnim. Piłkarski demiurg lubi płatać figle. Z meczu słabiutkiej Polski ze słabą Anglią może się jeszcze zrobić arcyklasyk.

Euroniecodziennik: ginący gatunek

Takich zwierząt już prawie nie ma. Wydają się niepotrzebne. Trenerzy – przynajmniej ci na Wyspach – wolą okazy z gatunku Yaya Toure: bardziej z siłą niż z wizją, a w każdym razie ze zdolnością powstrzymywania tamtych z wizją. Trudno się dziwić, że mówimy o stworzeniach na wymarciu: nie biegają szybko, nie robią wślizgów, nie biegają do utraty tchu między jednym polem karnym a drugim. Stacjonują raczej na własnej połowie, góra przy linii środkowej, skąd widzą wszystko najlepiej i skąd zmieniają losy meczu, na przykład precyzyjnym kilkudziesięciometrowym podaniem do wybiegającego na pozycję napastnika.

Nie mówię, że trudno zrozumieć to, iż stali się gatunkiem zagrożonym: jeśli opierasz grę na jednym piłkarzu, w dodatku operującym daleko od bramki przeciwnika, musisz się liczyć z tym, że rywale znajdą sposoby na utrudnianie mu życia. Z drugiej strony kluczowe podanie geniusza trafia do celu nawet jeśli przeszkadza mu trzech rywali. Niby wszyscy wiedzą, jak grał Guardiola i jak gra Xavi, niby przed meczem Anglików z Włochami napisano setki słów o Andrei Pirlo, niby jasne było, że do jego strefy powinni cofać się Rooney i Welbeck, a i tak nic to nie dało: wczoraj Włoch zanotował 117 z 815 włoskich podań, w tym kilka najważniejszych – jak to do Balotellego, wychodzącego sam na sam z Hartem.

Gdyby Pirlo był Polakiem… Nie, zaraz, powinienem był napisać: „gdyby Pirlo był Anglikiem”, bo tym żyje dziś cała Fleet Street. Gdyby Anglicy opanowali trudną sztukę podawania piłki, a właściwie więcej niż podawania: kontrolowania gry, dyrygowania jej rytmem i tempem. Gdyby mieli piłkarza, który nawet oddychać wydaje się wolniej niż inni, ale którego wyobraźnia i zasięg podań przekracza ich horyzont. Gdyby wczoraj potrafili utrzymać się przy piłce dłużej niż kilkanaście sekund, gdyby potrafili wymienić więcej niż kilka podań… „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami” – żalił się ponad 30 lat temu Nick Hornby, przeciętny pisarz, ale niezrównany kronikarz futbolowej obsesji, po czym kontynuował: „Większość kibiców, właściwie wszyscy, ogromnie nad tym ubolewa. Chyba mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że lubiliśmy rozgrywanie piłki”.

Zabawne: kiedy Michael Carrick grał w Tottenhamie, wydawało się, że jest materiałem na takiego właśnie zawodnika. Klubowe skrzywienie każe wiązać nadzieje z leczącym się od roku Tomem Huddlestonem; Czerwone Diabły żałują, że na Euro nie pojechał Paul Scholes, Kanonierzy – i większość piłkarskiej Anglii – przywołają raczej nazwisko Wilshere’a (skądinąd porównywanego z Liamem Bradym, za którym tak tęsknił Hornby), tylko czy młody pomocnik Arsenalu kiedyś wyzdrowieje? Dotykamy tu innego tematu dnia prasy nad Tamizą, czyli St. George’s Park, gdzie przedstawiciele angielskiej myśl szkoleniowej mają się głowić nad produkowaniem zawodników, których podawanie piłki nie przerasta. Brendan Rodgers podczas kilkunastu miesięcy w Swansea udowodnił, że są to umiejętności przyswajalne nawet przez chłopaków urodzonych pośród wrzosowisk i tułających się przez lata w niższych ligach. Dlaczego nie miałoby się udać na szerszą skalę? Dlaczego nie miałoby się udać, hmmm, w Polsce? Genetycznych przeszkód przecież nie ma. Najwyższy czas wpisać ten gatunek – jak się właściwie mówi po polsku na deep lying playmaker albo quarterback? – na listę gatunków chronionych i zadbać o program rozmnażania, bo Pirlo ma 33 lata, a Xavi 32.

Zostały trzy mecze. Czy to przypadek, że wśród pięciu najlepszych piłkarzy mistrzostw Europy (mam na myśli Ozila, Ronaldo, Xaviego, Iniestę i Pirlo) dwóch należy do ginącego gautnku?

PS Gdyby pod Fabio Capello Anglicy grali równie surową piłkę co pod Royem Hodgsonem, trener zostałby rozszarpany. Po RPA, gdzie ich futbol był o niebo lepszy niż na Ukrainie, ogłoszono katastrofę, dziś mówi się o nadziei i dumie. Nie ma to jak być Anglikiem.

Euroniecodziennik: prawdziwi Anglicy

Sprawiedliwości stało się zadość. Turniej rzutów karnych wygrali ci, którzy na zwycięstwo zasłużyli. Którzy przez cały mecz celniej i więcej strzelali, lepiej grali z piłką i bez piłki, dłużej się przy niej utrzymywali. Którzy mieli w swoich szeregach Pirlo (ach, ten karny…). Którzy dokonywali dobrych zmian (Diamanti…). A przecież mi żal.

Uderzając na moment w tony sentymentalne: dla Stevena Gerrarda to była ostatnia szansa na sukces w wielkiej międzynarodowej imprezie. Dołączył w ten sposób do kontuzjowanego Franka Lamparda, Davida Beckhama i tylu innych przedstawicieli „złotego pokolenia”, którzy mimo wielu prób nie odnieśli ze swoją reprezentacją żadnego znaczącego sukcesu. Zasłużyli na więcej, chciałoby się powiedzieć. Zasłużyli na lepszych trenerów, zasłużyli na lepszych bramkarzy (ech, gdyby Hart był starszy o te 10 lat, jakże inaczej mogłyby wyglądać turnieje w Korei i Japonii, a nawet w Szwajcarii i Austrii, gdzie Anglików zabrakło m.in. dzięki pamiętnym kiksom Robinsona i Carsona), zasłużyli na lepszych działaczy, niepotrafiących podjąć dobrych decyzji w sprawie kwater w Niemczech czy w RPA albo w sprawie toczących tę reprezentację skandali. Zasłużył zwłaszcza Gerrard, kapitan skleconej byle jak drużyny, wreszcie będący jej niekwestionowanym liderem i najlepszym zawodnikiem.

Tyle że wszystko to – podobnie jak opisywana zgodnie przez angielskich dziennikarzy świetna atmosfera w reprezentacji (oglądaliśmy jeden z najmłodszych i najmniej gwiazdorskich zespołów na Euro, którego kilka najważniejszych postaci mogłoby trafić do szkolnych czytanek jako przykłady poświęcania własnego ego dla dobra innych; dziewczyny roztropnie trzymały się w cieniu itd.) – są argumenty z kompletnie innego porządku niż piłkarski. Owszem, dziś Anglicy zaczęli nieźle, przez dwadzieścia minut dotrzymując Włochom kroku, pilnując Pirlo i samemu stwarzając jakieś sytuacje. Mimo ewidentnej słabości Rooneya, mimo fatalnej przez cały turniej formy Ashleya Younga, parę akcji przecież się udało, zwłaszcza dzięki Glenowi Johnsonowi. Chwilowe to były jednak satysfakcje. Z minuty na minutę Anglia obumierała, a Włosi cierpliwie rozwiercali jej szeregi obronne, obijali słupki, sprawdzali czujność Harta i wysyłali Balotellego za linię spalonego – całkiem skutecznie zresztą, bo kilka razy napastnik MC znalazł się za plecami obrońców angielskich (raz swój wcześniejszy błąd desperacko naprawił Terry, parę razy Balotelli trafiał w Harta bądź źle się składał do strzału). Statystyki znacie: 35 do 9 w okazjach bramkowych, 64 do 36 w posiadaniu piłki, 815 do 320 w podaniach, nie ma chyba kategorii, w której Anglicy zaprezentowaliby się lepiej od Włochów.

Największy problem opisywałem już przy poprzednich spotkaniach drużyny Hodgsona: dwudziestowieczna była ta Anglia, jak wycięte z „Non Stopu” zdjęcia Dire Straits, komputer ZX Spectrum czy grzywka Scotta Parkera; dwudziestowieczna w swoich dwóch liniach po czterech piłkarzy, w swoich długich piłkach i stałych fragmentach gry, w swojej niemal całkowitej nieobecności dryblingu, w swoim trenerze, którego nie chcieli ani kibice, ani piłkarze. Z najwyższym trudem dopisuję dla równowagi przymiotnik „dzielna”, mógłbym też doszukiwać się w tej niedzisiejszości Anglików czegoś sympatycznego, jak w Brzydkim Kaczątku, o którym pisał Rafał. Wszystko, za co kocham piłkę nożną, wiąże się przecież z angielską piłką; zawsze im kibicowałem i będę kibicował, ale to chyba nie powód, żeby przymykać oko na oczywistości. Na nieumiejętność rozegrania ataku pozycyjnego w meczu przeciwko klasowej drużynie, na niezdolność utrzymania się przy piłce, na wypracowanie jakiejkolwiek innej strategii niż celowanie w głowę Andy’ego Carrolla (akurat napastnik Liverpoolu na tym Euro nie zawodził…). Na zmęczenie, którego dowodem były skurcze, łapiące Gerrarda dobre 20 minut przed końcem regulaminowego czasu, i fakt, że Scott Parker nie był w stanie dograć kolejnego meczu. Zawsze można powiedzieć, że karne to loteria, że Anglicy nie przegrali tu meczu, itp., ale ważniejsza wydaje się nieśmiertelna konkluzja Marka Bieńczyka po Euro 2004, że „Król znowu okazał się nagi, a królowa stara i smutna. Trzeba więc dalej żyć i oglądać mecze bez nich, James, bardzo proszę, popraw mi pled, włącz telewizor i nalej porto, tak, tego samego, co zawsze. Dziękuję, James, możesz odejść”.

Nie, nie wzywam do nocy długich noży i nie sądzę, żeby ktokolwiek z angielskich dziennikarzy takowej oczekiwał. Już teraz, w pierwszych pomeczowych komentarzach, padają nazwiska Walkera, Cahilla, Jonesa, Wilshere’a, Oxlade-Chamberlina, Rooneya czy Welbecka jako tych, do których należeć będzie świetlana, ma się rozumieć, przyszłość. Szczerze mówiąc wielu obawiało się, że ta obecna „przejściowa” reprezentacja nie będzie nawet w stanie wyjść z grupy. To, że odpadła tradycyjnie z powodu psychicznej kruchości podczas rzutów karnych, zostanie przyjęte ze zrozumieniem. Zapamiętane będą gratulacje Roya Hodgsona dla rywali i jego gesty pocieszenia skierowane pod adresem swoich piłkarzy. Raz jeszcze, po raz nie wiadomo który, przyjdzie zakończyć Bieńczykiem: „Czasami starcza tylko chwili na piękne pożegnanie, oklaski Beckhama dla przeciwników i publiczności, żadnej latynoskiej łzy na twarzy, rysy godne i zastygłe, prawdziwi Anglicy, szkoda, że nie żyją”.

Więcej jutro, nie tylko o tym ćwierćfinale i nie tylko o tej drużynie. Andrea Pirlo wart jest osobnej pieśni, rzecz jasna.

Euroniecodziennik: żal Ukrainy

Cała Anglia, proszę państwa. W drugiej dekadzie XXI wieku grająca futbol dwudziestowieczny. Głęboko cofnięta, z dwoma liniami zasieków, na piętnastym i dwudziestym piątym metrze przed własną bramką. Nieznająca pojęcia „posiadanie piłki”, a jeśli nawet znająca, to z pewnością przekonana, że jest ono przereklamowane. Jeżeli atakująca, to skrzydłami. Jeżeli strzelająca, to głową. Nudna jak pudding.

Żal Ukrainy, bo na tę angielską dwudziestowieczność miała pomysł. Zmiany, których dokonał w składzie Błochin w porównaniu z poprzednimi meczami, były częściowo wymuszone (kontuzja Szewczenki), ale częściowo podyktowane taktyką; szczególnie podobał mi się schodzący do środka Konoplanka, szukający strzału i prostopadłego podania, zamiast dotychczasowych dośrodkowań, i sprawiający przekazującym krycie Milnerowi i Parkerowi potężne kłopoty. Gospodarze turnieju od początku odbierali piłkę Anglikom przy bardzo wysokim pressingu, a zarazem nie dopuszczali do kontrataków: byli skoncentrowani, byli świetnie przygotowani kondycyjnie, grali szybko i wierzyli w siebie. Nie tylko Konoplanka grał dobrze, także Jarmolenko, grający między liniami Harmasz, oraz Husiew i Dewicz. Jeśli ostatni raz w ciągu najbliższych kilkunastu dni miałbym na tym blogu wspomnieć Polaków, powiedziałbym pewnie, że takiego zaangażowania w ostatnim meczu grupowym oczekiwaliśmy.

Żal Ukrainy, bo gola straciła po podwójnym rykoszecie, który zmylił bramkarza, próbującego przeciąć dośrodkowanie Gerrarda. I żal, bo sama zdołała strzelić gola: po uderzeniu Dewicza Hart zdołał piłkę odbić, ale przełamała mu ręce i wpadła do bramki, skąd – już po przekroczeniu linii – wygarnął ją Terry. Jasne: Milewski był wcześniej na spalonym i jasne: Anglicy mają swoją traumę z RPA, gdzie nie uznano im gola Lamparda, ale jakoś nie mogę się pogodzić z tym, że stojący o dwa metry od bramki piąty arbiter nie był w stanie zareagować w sytuacji tak ewidentnej. Od czego jest, do cholery? I czy możemy liczyć na to, że kiedy 5 lipca zbierze się IFAB, to incydent z meczu Ukraina-Anglia przechyli szalę na rzecz wprowadzenia do futbolu technologii pozwalającej na stwierdzenie, czy piłka przeszła całym obwodem linię bramkową?

Siła paradoksu: Anglia, której niejeden wróżył odpadnięcie z turnieju już na etapie rozgrywek grupowych, jest w ćwierćfinale, niepokonana i awansująca z pierwszego miejsca, co nie zdarzało jej się na imprezach tej rangi zbyt często. A przecież Anglia, która przyjechała na Euro po wielomiesięcznym cyrku z szukaniem szkoleniowca i zdziesiątkowana kontuzjami. Anglia, której bałaganiarstwo w defensywie wciąż czeka na surowszego recenzenta niż dotychczasowi. Anglia, w której Wayne Rooney musi jeszcze trochę pograć, zanim przestanie odczuwać skutki spowodowanego dyskwalifikacją rozbratu z futbolem (napastnik MU miał, poza golem, swoje szanse: raz spudłował po dośrodkowaniu Younga, a raz – będąc sam na sam po jeszcze jednym wybornym podaniu Gerrarda – dał się dogonić obrońcom). Anglia niezdolna do pogrania piłką i głupio ją tracąca. Siła paradoksu dlatego, że z historii mistrzostw Europy czy świata pamiętamy kilka drużyn absolutnie wybitnych, które nieoczekiwanie potykały się na względnie łatwej przeszkodzie, i równie wiele drużyn, które irytując kibiców formą i stylem gry były w stanie doczłapać się nawet do finału. Arise, sir Roy?

PS Dzisiaj, czyli 20 czerwca, o 18.00 w klubie Chłodna 25 mamy rozmawiać o „Dżihadzie na stadionach”, czyli o tym, co zrobić z antysemityzmem wśród kibiców. Jeśli mieszkacie w Warszawie i nie wiecie, co zrobić z dniem bez piłki, wpadnijcie na Chłodną, gdzie oprócz Waszego ulubionego blogera dyskutować mają Michał Listkiewicz, gen. Adam Rapacki i Rafał Pankowski. Zapraszam.

Euroniecodziennik: jajko Hodgsona

Pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. I Roy Hodgson świetnie to wie, bo nieraz już potrafił wykrzesać maksimum z mocno przeciętnych drużyn. Pamiętacie, jak grała jego Szwajcaria albo jego Fulham? Nie macie w drużynie Pirlo, Modricia, Iniesty czy Ozila, no to zbierzcie do kupy rzemieślników i przypomnijcie im, na czym polega solidne rzemiosło. Ustawcie dwie czteroosobowe grupy w dwie linie, z przodu postawcie drągala, którego z poziomu jednej z tych linii próbujcie trafić w głowę (wiecie przecież, że z ostatnich ośmiu goli, straconych przez Szwedów, siedem zdobyto właśnie głową), i dodajcie mu jeszcze do pomocy takiego drugiego, w miarę ruchliwego. Popracujcie trochę nad stałymi fragmentami gry. I miejcie na ławce szybkiego rezerwowego, w sam raz do wpuszczenia, kiedy drużynie nie idzie (tylko nie wystawiajcie go, broń Boże, od pierwszej minuty, bo się nie będzie łobuz wracał: był w drugiej połowie, już po wejściu Walcotta, taki moment, że lewy obrońca Szwedów prowadził na bramkę Harta atak za atakiem, a piłkarz Arsenalu ani myślał mu w tym przeszkadzać). Poza tym zachowujcie się jak wcielenie przeciętności, tak aby nikt – z własnymi piłkarzami włącznie – nie pomyślał, że wiążecie z tym turniejem jakiekolwiek ambicje.

Tylko pamiętajcie jeszcze, żeby im powiedzieć o niefaulowaniu zbyt blisko własnego pola karnego, bo jeszcze ich nie nauczyliście, jak się bronić przy stałych fragmentach. To, co zrobili Anglicy w pierwszych minutach drugiej połowy, było czymś niewiarygodnym: owszem, czasem nie ma wyjścia i trzeba przerwać akcję rywala faulem, ale przewinienia, po których Szwedzi dostawali rzuty wolne, były z tej perspektywy kompletnie bez sensu. Podobnie jak późniejsze ustawienie w polu karnym: złamanie spalonego przy pierwszej bramce i komiczna próba krycia indywidualnego przy drugiej. Przecież skuteczność rzutów wolnych Larssona i wejść w szesnastkę Melberga jest znana każdemu członkowi angielskiej ekipy z boisk Premier League. Ech, zachowywali się przy rzutach wolnych jak nie przymierzając Szwedzi… Ech, jajko Kolumba a la Hodgson, choć tak nieskompliowane, momentami okazywało się nieświeże. Komiczni Anglicy.

Kosmiczni Anglicy. Marudzenie po takim meczu byłoby przecież grzechem. Przestajemy więc analizować, przestajemy się zastanawiać, co by było, gdyby Walcott jednak nie trafił (zwykle nie trafia…), a zaczynamy się oddawać rozważaniom metafizycznym. Jakoś tak się zdarza, że prawie na wszystkich wielkich imprezach Anglicy uczestniczą w meczach najlepszych i najbardziej dramatycznych. Tak było na Euro ’96, kiedy rozbijali Holandię, tak było na mundialu ’98, kiedy potykali się z Argentyną, i na Euro 2000, kiedy przegrali z Portugalią, i na mundialu 2002, kiedy polegli z Brazylią, i na mistrzostwach w 2004, kiedy Ricardo bronił ich karne bez rękawic, i w RPA, gdzie nie uznano im gola w meczu z Niemcami… Dziś uczestniczyli w kolejnym thrillerze, warto dodać: wyrównanym do granic błędu statystycznego (posiadanie piłki 50:50, podania 466:558 na korzyść Szwedów, w tym celne 81:83 proc., strzały 13:13, w tym celne 7:6). I do złudzenia przypominającym spotkania Premier League, z ich tempem, z ich dośrodkowaniami, z ich rosłymi napastnikami, grającymi plecami do bramki i usiłującymi rozprowadzać kolegów z drugiej linii, ale także – powiem to głośno – z ich prostymi błędami, które takiego Xaviego czy Pirlo przyprawiłyby o depresję.

Różnicę zrobiło pojawienie się na boisku Theo Walcotta, o którym przed laty inny wybitny prawoskrzydłowy Chris Waddle powiedział, że nie ma piłkarskiego mózgu. „Walcott Welbeck Wonderful”, będzie krzyczała okładka jutrzejszego „Daily Telegraph”, dając kolejny dowód na to, że pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. Miałbym wprawdzie ochotę powiedzieć, że ze 180 minut  rozegranych dotąd na tym turnieju, Anglicy mogli się podobać przez jakiś kwadrans, ale powstrzymam się, bo myślę sobie, że na takich piętnastu minutach można wiele zbudować. Najważniejsze, żeby Roy Hodgson (by odwołać się do nieśmiertelnej już frazy Giovanniego Trappatoniego), nie mając kota w worku, nie udawał, że ma kota w worku.

Co jeszcze? „I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie”, której wszystkie słabości zostały obnażone przez niewysilających się przecież zbytnio Francuzów. Rozmaite znaki na niebie wskazywały, że to się nie może skończyć dobrze, myślałem sobie, patrząc jak wychodzący na boisko Andrij Szewczenko „Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy / Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy”, a potem „W natłoku wrogów, co go od swoich rozdziela / Sam – bez wsparcia – nadziei – świadka – przyjaciela” próbował się przedrzeć przez francuską obronę. Symbolem ukraińskiej nieporadności była akcja zakończona strzałem w słupek Cabaye’a, przed którym piłkarze Blanca wymienili bodaj trzydzieści podań na połowie rywala – było ich tam pewnie nie więcej niż czterech czy pięciu, a i tak nawet dziesięciu Ukraińców nie potrafiło odebrać im piłki.

Dzisiaj jest, jak mi się zdaje, półmetek fantastycznego turnieju. Turnieju główek i prostopadłych podań, cudownych bramek Błaszczykowskiego, Pirlo czy Welbecka, śpiewu irlandzkich kibiców i burzy nad Donieckiem. Spieszcie się kochać Euro, tak szybko odchodzi. Zwłaszcza że następne nie będzie już takie dobre, skoro UEFA chce powiększyć liczbę uczestników do dwudziestu czterech.

Niecodziennik Euro: za podwójną gardą

Nie, nie zacznę od Anglików. Nie w dniu, w którym 36-letni Andrij Szewczenko narodził się na nowo. Człowiek, który od dobrych paru lat nie strzelał goli w reprezentacji, którego kariera nieuchronnie zmierzała do końca, który przed rozpoczęciem turnieju mówił, że zdrowie nie pozwala mu już na rozegranie trzech meczów w tygodniu, który miał zacząć spotkanie na ławce rezerwowych – znów został bohaterem, i to przecież nie tylko swojego kraju.

Ileż to razy patrzyliśmy z zażenowaniem na wielkich piłkarzy, którzy rozstawali się z futbolem na mistrzostwach świata czy Europy, bezskutecznie próbując dogonić własną legendę. Żeby nie szukać daleko: przypomnijmy choćby wczorajszy fatalny występ Robbiego Keane’a i zestawmy go z wyczynami Irlandczyka w Korei i Japonii. A Andrija Szewczenkę pamiętamy przecież z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy podbijał Europę w duecie z Sierhijem Rebrowem jako podopieczny Walerego Łobanowskiego (tego samego szkoleniowca, który w sztafecie pokoleń kilkanaście lat wcześniej prowadził obecnego trenera Ukrainy – Ołeha Błochina). Kończył się wiek XX, młody Ukrainiec strzelał trzy bramki Barcelonie, później zaś jego Dynamo Kijów toczyło heroiczny bój z Bayernem w półfinale Ligi Mistrzów, zapewniając Szewczence transfer do Milanu. W odróżnieniu od swojego partnera z ataku, który zagubił się na lata w Tottenhamie, Szewczenko był u progu światowej kariery. Kariery, dodajmy, załamanej po przejściu do Chelsea, które nastąpiło – tak, tak – aż sześć lat temu. Wystarczająco dawno, żebyśmy widząc dziś jego odrodzenie (nawet jeśli momentalne, nawet jeśli bolące plecy nie pozwolą Szewczence na udział w kolejnym spotkaniu…) po raz pierwszy zdołali odczuć, że mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie mogą się stać legendarne.

Co do Anglików zaś: zważywszy skalę nieszczęść, z jakimi się borykali do ostatnich sekund przed rozpoczęciem meczu z Francją (podczas rozgrzewki bolesnej kontuzji doznał… trener bramkarzy Ray Clemence), rozumiem to zbiorowe westchnienie ulgi, które wydali z siebie dziennikarze z Wysp po zakończeniu spotkania, rozumiem też ich skłonność do przesadnego komplementowania swoich piłkarzy i trenera. Owszem, Roy Hodgson poukładał drużynę (w arcynudne 4-4-1-1 lub w 4-4-2; tak czy tak kluczem do tego meczu była podwójna garda, czyli dwie zapory, utworzone przez ustawionych w bardzo niewielkim odstępie i niemal idealnie równe linie obrońców i pomocników). Poukładał, czy raczej przypomniał jej system, w którym Anglicy wzrastali od lat i który dopiero od niedawna zaczęli zapominać w swoich klubach. Może zważywszy na wspomnianą skalę nieszczęść – zawieszenie Rooneya, konflikt wokół Ferdinanda, kontuzje Wilshere’a, Cahilla, Smallinga, Dawsona, Walkera, Lamparda, Barry’ego, Benta i rezerwowego bramkarza Ruddy’ego – nie ma co wybrzydzać? Może podświadomie angielskie media obawiały się kompromitacji i teraz nadmiernie nasycają duszne donieckie powietrze komplementami? W końcu piłkarze Hodgsona zdołali zremisować mecz z odwiecznym rywalem, skrycie albo i nie uważanym za faworyta grupy, mającym przed turniejem świetne statystyki i napakowanym zawodnikami, których nazwiska mówią coś nawet ekspertom BBC. W końcu przez moment prowadzili, w końcu dali z siebie wszystko (schodzący z boiska Parker był na granicy omdlenia). W końcu jeśli idzie o dobór personelu – bo już nie o styl, o czym za chwilę – wybrali wariant możliwie najbardziej propiłkarski: Welbeck nie Carroll w ataku, Oxlade-Chamberlin nie Downing na lewym skrzydle (ech, gdyby jeszcze nie Milner po prawej, pomyślałem sobie, gdy nieumiejący grać lewą nogą pomocnik MC marnował wyborną sytuację w ósmej minucie, i powtarzałem później, kiedy parę razy lekkomyślnie tracił piłkę)…

Styl Anglików? Powiedzmy sobie szczerze: tych kilka kontaktów z piłką Oxlade-Chamberlina to za mało, by naprawdę móc go pochwalić, podobnie jak tych kilka inteligentnych zejść Welbecka do bocznych sektorów boiska. Hart wpuścił strzał przy krótkim słupku i minął się z niebezpiecznym dośrodkowaniem. Young otrzymywał piłkę za rzadko, a w zasadzie w ogóle jej nie otrzymywał, Gerrard ani myślał o rozgrywaniu, skupiony na asekurowaniu… nie, nie obrońców, raczej nie w pełni zdrowego Parkera. Cole nie przekraczał linii środkowej, skupiony na pilnowaniu najlepszego w tym meczu piłkarza, prawego obrońcy Francuzów Debuchy’ego. Johnson dopiero w drugiej połowie zaczął się włączać do akcji ofensywnych, które zresztą prowadzone były na pół gwizdka, garstką piłkarzy, z myślą o zabezpieczaniu tyłów… Anglicy oddali tylko jeden celny strzał, w dodatku po stałym fragmencie gry, mieli o ponad połowę mniej podań i cztery razy mniej sytuacji bramkowych od Francuzów, bronili się głęboko, rzadko kontrowali, często tracili piłkę… Prawda jest taka, że Fabio Capello po podobnym spotkaniu zostałby zlinczowany, a komplementy, jakie spotykają dziś Roya Hodgsona świadczą jedynie o tym, jak bardzo synowie Albionu spuścili z tonu.

Co przecież nie znaczy, że grając w podobnym stylu nie mogą zajść daleko. Jestem wystarczająco dojrzały, żeby pamiętać, jak pod Bobbym Robsonem doczołgiwali się do epickiego półfinału mundialu we Włoszech i w jak fatalnej atmosferze musiał pracować wtedy szkoleniowiec Anglików. Hodgson nie był, jak wiadomo, ulubionym kandydatem Fleet Street, co również stanowi pewien rodzaj analogii…

Może dodajmy jeszcze, że Francuzi, poza kilkoma przypadkami indywidualnymi (oprócz Debuchy’ego Ribery i Nasri, obaj świetnie podający i świetnie prowadzący piłkę, ale także Cabaye), wcale nie grali dobrze. Ich ataki toczyły się w tempie dość jednostajnym (ktoś w telewizji mówił o arytmii gry – gdzie ją zobaczył?); ostrożność była także imieniem Laurenta Blanca, choć widać było, że tych piłkarzy stać na bardzo wiele. Fantastycznie zapowiadają się więc kolejne mecze w tej grupie: uskrzydleni przez rewelacyjnych Konopliankę i Jarmolenkę Ukraińcy, mający nóż na gardle Szwedzi ze skutecznym dziś Zlatanem, wycieńczeni Anglicy, niespełnieni Francuzi… Tfu na psa urok; czy mający nóż na gardle Polacy ze skutecznym Lewandowskim, będą jutro wycieńczeni czy niespełnieni, a może uskrzydlą ich rewelacyjni Obraniak i Błaszczykowski?

PS Na razie zachwycili: Sneijder, Pirlo, Szewczenko, Debouchy. Ktoś jeszcze?