Archiwa tagu: Liverpool

Jose, nauczyciel Brendana i uczeń Louisa

1. Najprzyjemniej pisze się o Chelsea. Póki trenuje ją Jose Mourinho, tematów nigdy nie zabraknie. A to powie coś o konspiracji. A to powie, że nie powie. A to powie coś po długiej chwili milczenia, malowniczo oparty o ściankę z logami sponsorów. A to w końcu rzeczywiście nic nie powie, bo nie przyjdzie na konferencję prasową, gdyż w związku z tym, co powiedział przedtem, ma kłopoty z ligową władzą.

Nie nabijam się bynajmniej. Jestem wdzięczny za nieustanne dostarczanie tematów, a równocześnie podziwiam, bo jest za co. Gra Mourinho z mediami to jeden z elementów jego trenerskiego warsztatu – i ze świecą szukać szkoleniowca, który potrafiłby się nim posługiwać równie skutecznie. A przy tym nie jest to przecież element najważniejszy – wczoraj np. jego podopieczni zaimponowali automatyzmem zachowania porównywalnym, bo ja wiem, z bokserem cierpliwie czyhającym za gardą na zadanie morderczego ciosu. Ktoś ten automatyzm pomógł im wypracować. Czytaj dalej

Steven Gerrard: długie pożegnanie

Jest i zawsze będzie legendą Liverpoolu. Trudno się dziwić: przyszedł do klubu jako ośmiolatek i został na następne dwadzieścia sześć lat, żeby w tym czasie rozegrać prawie siedemset spotkań i strzelić blisko dwieście goli, wygrać Ligę Mistrzów, dwa Puchary Anglii i trzy Puchary Ligi, Puchar UEFA i Superpuchar Europy – słowem wszystko, oprócz mistrzostwa kraju. Był wielkim piłkarzem, świetnym kapitanem, wzorem dla przyszłych pokoleń, nie tylko w Liverpoolu. Uff, skoro już to wszystko napisałem, mogę napisać także: zarówno dla niego, jak dla klubu dobrze, że odchodzi.

1. Zanim jednak o tym, wypada powspominać. Jest o czym, bo początki kariery dzieciaka z Whiston nie były bynajmniej proste. Zaczął treningi w klubie bardzo wcześnie, ale do debiutu w pierwszej drużynie musiało minąć dziesięć lat, w trakcie których kilka razy wydawało się, że jego przyszłość leży poza Anfield. Nawet do Manchesteru United trafił w pewnym momencie na testy; nigdy też nie grał w najmłodszych angielskich reprezentacjach, a już po debiucie nie zawsze potwierdzał swój talent, w pierwszym meczu rozgrywanym w wyjściowym składzie plątając się na przykład gdzieś po prawej stronie i daremnie próbując zatrzymać grającego wówczas w Tottenhamie Davida Ginolę. Przez kolejne dwa lata trapiły go kontuzje – rósł bardzo szybko, więc narzekał na plecy, przeszedł też kilka operacji pachwin – i w zasadzie „odpalił” dopiero w sezonie 2000/01, kiedy grał w niemal każdym meczu, strzelił dziesięć goli i wybrano go najlepszym młodym piłkarzem Premier League. Czytaj dalej

Liverpool-Arsenal, czyli wart Pac Pałaca

Może przejadłem się niedzielnym obiadem, a może za dużo oglądałem piłki w tym roku, ale rozegrany dzisiejszego popołudnia mecz Liverpoolu z Arsenalem głównie mnie irytował. Cóż z tego, że emocje do setnej minuty, cóż z tego, że dużo strzałów, cóż z tego, że walka, wślizgi, faule i kartki (włącznie z czerwoną), cóż z tego, że rozcięta koszulka i krwawiąca pierś Cazorli albo szyta na boisku głowa Skrtela. Cóż z tego, że zespół grający w dziesiątkę był w stanie odrobić straty, a polski bramkarz popisał się kilkoma dobrymi interwencjami (choć zwróćcie uwagę: raczej odbijał piłkę do boku niż ją łapał…). W zasadzie każdy z tych punktów można by zakwestionować – nawet dobrą grę Szczęsnego, który niepotrzebnym wyjściem poza pole karne (którym to już w trakcie kariery na Wyspach?) o mało nie doprowadził do straty gola. Albo konsekwencję sędziego, który mógł pokazać drugą żółtą kartkę Flaminiemu za brutalne wejście w Lallanę. Gdyby Francuz wyleciał, nie odegrałby piłki do Debuchy’ego przy wyrównującej bramce dla Arsenalu…

Irytował mnie ten mecz najpierw z powodu frajerstwa Liverpoolu. Gospodarze zaczęli świetnie, mieli gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (blisko 80 proc. po pierwszym kwadransie), ich akcje – po fazie cierpliwego rozgrywania na własnej połowie – błyskawicznie przechodziły przez trójkę pomocników Arsenalu, zwłaszcza dzięki zejściom do środka Coutinho, Lallany i szybkiego Markovicia, którzy bez problemu odnajdywali sporą przestrzeń przed polem karnym gości. Prowadzenie Liverpoolu jednak, uzyskane po stracie Giroud i szybkiej wymianie Coutinho z Hendersonem, było tyleż zasłużone, co krótkotrwałe. Oto powód do irytacji: kolejny stały fragment gry, z którym na Anfield Road nie potrafią sobie poradzić, pierwsza groźna sytuacja dla gości i wyrównujący gol Debuchy’ego. Co robił kryjący Francuza Skrtel? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie Mertesacker, równie jak Słowak zagubiony we własnym polu karnym podczas akcji dającej Liverpoolowi wyrównanie. Zagubiony? Ba, sprawiający wrażenie przestraszonego faktem, że może zostać trafiony piłką (na krążących w sieci zdjęciach gigantyczny stoper mistrzów świata wręcz kuli się w obliczu zagrożenia…).

Frajerstwo Arsenalu było w związku z tym kolejnym powodem do irytacji. Prowadzili już po tym, jak Giroud dołożył drugiego gola dzięki jednemu z nielicznych wyjść gości w drugiej połowie. Mieli przewagę jednego zawodnika (pierwszą żółtą kartkę Boriniego powinno się pokazywać we wszystkich piłkarskich szatniach, ku przestrodze, jak może skończyć się okazywanie frustracji po niekorzystnej decyzji sędziego). Zawsze cieszyli się marką zespołu, który bez problemu potrafi utrzymać się przy piłce, zwłaszcza w trakcie nerwowej końcówki. I co? I całkowicie oddali gospodarzom inicjatywę, z każdą minutą cofając się coraz głębiej i wybijając piłki coraz rozpaczliwiej. To naprawdę nie wymagało żadnej filozofii, poza powierzeniem opieki nad futbolówką tym, którym ona nie przeszkadza, np. jednemu z lepszych dziś w drużynie Cazorli.

A może tak naprawdę irytowałem się, bo przystępując do oglądania tego meczu liczyłem na możliwość uwolnienia się od stereotypów: atakującego niemal bez przerwy, ale nieskutecznego (w ostatnich 3 meczach 61 strzałów, ale tylko 21 celnych i tylko 2 zakończone golem), a na domiar złego fatalnie broniącego się Liverpoolu oraz dekoncentrującego się w końcówkach, słabego psychicznie (Wenger mówił po meczu, że mieli w tyle głowy niedawny pogrom na tym stadionie) i coraz słabiej operującego piłką Arsenalu (36,5 proc. posiadania piłki w meczu to najgorsza statystyka tego zespołu od 11 lat). Może irytowałem się też, przewidując lekturę powielających kolejne stereotypy sprawozdań: mówiących o szczęściu, które wreszcie uśmiechnęło się do Liverpoolu i odwracających uwagę od problemów, które dzięki temu remisowi wcale nie zniknęły, albo podkreślających, że punkt wywieziony z Anfield jest w gruncie rzeczy osiągnięciem Kanonierów, zwłaszcza w obliczu lutowego 5:1.

Owszem, podobało mi się, że gospodarze zagrali trójką obrońców – choć system ten sprzyjał bardziej grającemu po lewej Markoviciowi, niż operującemu po prawej Hendersonowi. Owszem, cieszyła mnie swoboda, z jaką poruszał się Gerrard (choć to przecież on stracił piłkę przed drugim golem Arsenalu). Owszem, myślę, że eksperyment ze Sterlingiem na szpicy wart jest kontynuowania bardziej niż stawianie z przodu na wieżowca Lamberta, przynajmniej do czasu, gdy zdrowy będzie Sturridge (nie jestem natomiast przekonany, czy Jones jest lepszym bramkarzem od Mignoleta). Ale żadnych zachwytów nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Czwarte miejsce na koniec sezonu wciąż pozostaje do wzięcia.

PS. To, że rzadziej bloguję, nie oznacza bynajmniej, że rzadziej piszę o piłce. Zaglądajcie na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, żeby sprawdzać moje pozablogowe aktywności – w tym tygodniu polecam zwłaszcza zajmujący aż pięć kolumn świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” portret Guardioli. Zaglądajcie tym bardziej, że z publikacją „TP” wiąże się konkurs, ogłoszony właśnie na Facebooku, w którym stawką jest kilka naprawdę dobrych książek.

Van Gaal w górę i Rodgers w dół

O jedną porażkę za daleko? Media przykładają nóż do szyi Brendana Rodgersa mniej więcej z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze dwa miesiące temu kwestionowały kiepskie, ba: najgorsze w historii występów w Premier League, rozpoczęcie sezonu Manchesteru United. Czytacie tego bloga wystarczająco długo, żeby znać stosunek gospodarza do pochopnego zwalniania menedżerów, czytacie na tyle uważnie, żeby pamiętać, iż opisywał lanie, jakie Liverpool sprawił na tym stadionie gospodarzom marne 9 miesięcy temu. Co najważniejsze: oglądaliście dzisiejszy mecz, a zapewne także poniedziałkowe spotkanie Southampton-MU, więc widzieliście, że bronić nie umieją się obie drużyny (Gary Neville po tym, jak Czerwone Diabły cudem wykręciły się od porażki z dominującym absolutnie Southamptonem, mówił, że czeka nas pojedynek z ligi niedzielnej, czytaj: amatorskich rozgrywek, w których panowie z brzuszkami nie nadążają z żadnym wślizgiem. Faktycznie zresztą, spóźnionych wślizgów i idących za tym żółtych kartek było całkiem sporo.

Miał więc Manchester United dużo szczęścia, i w poniedziałek, i dzisiaj. Wtedy 3 strzały na bramkę (przy 15 Southamptonu) i dwa gole. Teraz 11 strzałów, większość zresztą w końcówce (przy 19 Liverpoolu) i trzy bramki. Atakujący gości wielokrotnie znajdowali sobie miejsce pomiędzy trójką obrońców – sam wprowadzony po zejściu Lallany Balotelli mógł strzelić trzy gole, ale minimalnie pudłował bądź powstrzymywał go fantastyczny de Gea. Zanim zaczęły padać bramki dla MU – druga, przyznajcie, w okolicznościach kontrowersyjnych, bo spalony Maty był gigantyczny – świetną sytuację miał powstrzymany przez Hiszpana Sterling. To był pierwszy kluczowy moment, kolejny nadszedł tuż po przerwie, gdy de Gea obronił strzał Balotellego. Fakt, że piłkarzem meczu, w którym jedna z drużyn strzeliła trzy gole, został ostatecznie jej bramkarz, coś w końcu mówi.

Może jednak nie ma co wybrzydzać, kiedy podopieczni Louisa van Gaala wygrali właśnie szósty mecz z rzędu. Taka seria, że będę mówił oczywistości, niezdarzająca się często, ma ogromne znaczenie dla atmosfery w zespole, pewności siebie zawodników, wiary w nowego trenera – kiedy w kolejnym spotkaniu zdarzy im się np. przegrywać do przerwy, trener będzie się miał do czego odwołać. A że w zwycięstwie pomógł błąd sędziego liniowego, piłkarze MU nie będą już pamiętać – w nieskończoność będą za to wspominać trzeciego gola, po kontrze jak za czasów Aleksa Fergusona: szybkiej, granej szeroko, cholernie bezlitosnej.

Oczywiście nie byłoby tej bramki bez błędu Dejana Lovrena. Siedząc nad wielkim tekstem o Pepie Guardioli do świątecznego „Tygodnika Powszechnego” nie miałem czasu dłubać w tabelkach, ale podejrzewam, że kupiony za 20 milionów z Southamptonu stoper przewodzi już w ligowej statystyce indywidualnych błędów prowadzących do utraty gola, i nie zdziwiłbym się, gdyby Brendan Rodgers zrezygnował na jakiś czas z jego usług, tak samo jak zrobił to z Simonem Mignoletem (inna sprawa, że zmiennik Belga, Brad Jones, nie popisał się przy pierwszym golu dla MU). Tylko czy ma wielkie pole manewru? Czy jego dzisiejszych planów, tak samo jak w przypadku van Gaala ufundowanych na trzyosobowej defensywie, nie pokrzyżowała kontuzja Johnsona? Czy amerykańscy właściciele kupią mu jeszcze jednego obrońcę po tym, jak kosztowne transfery Lovrena, a wcześniej np. Sakho, okazały się aż tak nieudane?

Gry trójką obrońców piłkarze van Gaala wciąż się uczą (trudno się dziwić: z Southamptonem zestawiono ją z kompletnie innych zawodników…), ale w takim meczu jak dzisiejszy pozwoliła ona szaleć na skrzydłom Valencii i Youngowi – szczerze mówiąc zapomniałem już, że potrafią prezentować się tak dobrze, zwłaszcza ten pierwszy. W połączeniu z błyszczącymi w środku pola Rooneyem i Matą, z szybkością młodego Wilsona (narzekał ktoś niedawno, że MU traci tożsamość, zamieniając się w korporacyjny produkt, a tu proszę: wychowanek zamiast siedzącej na ławce megagwiazdy…), odnalezioną skutecznością van Persiego i spokojem Carricka daje to drużynę wyprowadzoną z Moyesowskiej smuty (a przecież panowie di Maria, Herrera, Falcao czy Rojo wciąż pozostają w rezerwie albo się leczą). Co do Rodgersa: wciąż szuka rozwiązań na wyjście z kryzysu i nie wszystkie te poszukiwania (np. ustawienie Sterlinga na szpicy) zasługują na krytykę. Zgoda: odpadł z Ligi Mistrzów i – sądząc z bieżącej sytuacji w tabeli – będzie mu ciężko do niej wrócić, ale zwalnianie go z pracy byłoby ostatnią rzeczą, której Liverpool potrzebuje.

Oczywiście powinien wygrać we środę z Bournemouth…

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Trenerze, ucz się angielskiego

1. Właściwie należałoby po prostu napisać odę do Premier League, darując sobie analizowanie czegokolwiek. Beniaminek, który – jak podawała prasa – od 1882 roku wydał na transfery 45 milionów funtów, remisuje z drużyną, która tylko w tym tygodniu wydała ich 74 miliony (sumuję kwoty, zapłacone za Angela di Marię i Daleya Blinda). Zespół z Walii, prowadzony przez debiutującego w roli menedżera byłego piłkarza (nienajwybitniejszego zresztą), z kompletem zwycięstw jest na drugim miejscu w tabeli, a o jego doskonałej dyspozycji stanowi zawodnik, któremu przez ostatnie dwa sezony przyglądałem się z narastającą przykrością. Gylfi Sigurdsson, bo o nim mowa, z golem i czterema asystami dla Swansea (tyle samo zapisał w 58 występach dla Tottenhamu), to mocny kandydat na piłkarza miesiąca. Pewnie przegra z Diego Costą, skoro jurorzy wszelkich plebiscytów tak kochają bramkostrzelnych napastników – tym bardziej więc wypada go wspomnieć. A skoro o Coście: Chelsea łoi Everton na Goodison Park, strzelając dwie bramki w ciągu pierwszych trzech minut, w sumie trafiając aż sześć razy, ale trzykrotnie samemu tracąc gole, więc Jose Mourinho biada po meczu, że cała praca defensywy na treningach poszła na marne. Manchester City, opromieniony poniedziałkowym laniem, jakie sprawił Liverpoolowi, wystawiając w końcu atak marzeń Aguero-Jovetić, ulega u siebie Stoke. Crystal Palace, wreszcie z nowym trenerem, ale takim, co to nie wróżymy mu sukcesu, ratuje remis w 95. minucie spotkania, podczas którego pada sześć bramek, strzelanie rozpoczyna w 29. sekundzie, a walczące z nim Newcastle najpierw dwukrotnie goni wynik, by w końcu oddać prowadzenie. Dodajmy jeszcze pierwsze zwycięstwo QPR, które tym razem nie zagrało trójką obrońców, dodajmy kolejną porażkę u siebie West Hamu – z Southamptonem, którego bohaterem został zdobywca dwóch bramek Morgan Schneiderlin, jeszcze paręnaście dni temu odmawiający treningów, by wymusić upragniony transfer. Dodajmy gole debiutantów, dodajmy głośne transfery (wspomniany di Maria czy Blind, ale także Balotelli), dodajmy spotkania z podtekstem (Lukaku i zdobywca bramki Eto’o przeciwko Chelsea, Mark Hughes biorący odwet na Manchesterze City)…

2. To tak pobieżnie, bo przecież można i trzeba szczegółowo. O Tottenhamie np. i o bolesnym zderzeniu Maurcio Pochettino z rzeczywistością. Być może dobrze to było wymyślone, być może nawet na przerwę można było schodzić remisując (Chadli zmarnował doskonałą okazję w końcówce pierwszej połowy: odpuszczony przez Gerrarda wyszedł przed obrońców i uderzył prosto w Mignoleta), ale ostatecznie wyszło bardzo po staremu: Tottenham przegrał po banalnych indywidualnych błędach, najpierw obrońców – z Kaboulem na czele, potem Diera, który sfaulował Allena w polu karnym (wiem: pomocnik Liverpoolu bez trudu mógł utrzymać się na nogach, jak później Adebayor w polu karnym gości, traktowany przez Lovrena nieporównanie ostrzej, ale to bez znaczenia; gdyby Dier cofnął rękę, dałby się wprawdzie wyminąć Allenowi, ale i tak zdążyłby zablokować dośrodkowanie), a w końcu Townsenda, który dał sobie odebrać piłkę przez Moreno, a następnie pozwolił lewemu obrońcy Liverpoolu na rajd, po którym padł trzeci gol. „Bardzo po staremu” napisałem, bo chwile, w których ukochany mój klub tracił gole (na początku spotkania, niemal natychmiast po rozpoczęciu drugiej połowy i bezpośrednio po podwójnej zmianie – w każdym z tych przypadków można się spodziewać, że echa trenerskich koncepcji powinny właśnie znaleźć odzwierciedlenie), przypominały te chwile z dziejów drużyny, o których w tym sezonie mieliśmy w końcu zapomnieć. Czy zżymamy się teraz, że kolejny raz daliśmy się nabrać? Odpowiedź jest skomplikowana, zważywszy na to, że o ile Mauricio Pochettino rozegrał ze swoim nowym zespołem dopiero trzeci mecz ligowy, to Brendan Rodgers rozpoczyna ze swoim trzeci sezon. Cierpliwość – cnota, której prezesowi Tottenhamu zawsze brakowało – jest kluczem do wdrożenia nowego systemu gry. To tak jak z wywiadami trenera, toczącego heroiczny bój z angielszczyzną na każdej konferencji prasowej: z czasem nauczymy się go rozumieć, a i on zacznie się lepiej komunikować. Nadal w to wierzymy.

3. Liverpool nie przypominał tej bezradnej drużyny, rozbijanej w poniedziałek przez Manchester City. Z drugą linią ustawioną w diament, ze znakomitym Sterlingiem u jego szczytu (powinien strzelić czwartego gola po indywidualnej akcji, którą otworzył sobie drogę do bramki), za plecami Balotellego i Sturridge’a, w ofensywie grał z imponującą płynnością, bazując na doskonałym ruchu bez piłki Sterlinga i Sturridge’a, podaniach bardzo dobrego od początku sezonu Hendersona i ciężkiej pracy w pressingu Balotellego. W walce o odbiór skuteczniejszy od gospodarzy, szybciej przechodzący z obrony do ataku, widzący przestrzeń za wysoko ustawioną linią obrony (zwłaszcza za plecami Rose’a i Diera) wyglądał na drużynę świetnie się rozumiejącą, a nie przechodzącą rzekomo bolesny (porównywany po poniedziałkowej porażce z tym, co spotkało Tottenham po odejściu Bale’a) okres przebudowy. Wiemy oczywiście, że jego obrona będzie popełniać błędy – popełniała i w tym meczu, kiedy Sakho i Lovren wychodzili do tej samej piłki, ale w odróżnieniu np. od defensywy QPR, której komplikowało życie więcej wchodzących w pole karne piłkarzy Tottenhamu, miała do pilnowania tylko Adebayora. O Balotellim wypada dodać tylko, że po raz pierwszy w życiu powierzono mu odpowiedzialność za krycie rywala przy rzutach rożnych; 9 kontaktów z piłką miał na własnej połowie, co wskazuje, że Brendan Rodgers ściągał go nie tylko po to, by strzelał bramki…

4. Ale tematem tygodnia pozostaje nieustannie Manchester United, pod Louisem van Gaalem wciąż bez zwycięstwa w Premier League, a na Turf Moor także bez gola. Odejdźcie od tego 3-5-2, wołają co poniektórzy, mamy już dość oglądania długich piłek, piłkarze wciąż nie rozumieją, o co w tym chodzi, cofnięci skrzydłowi Young i Valencia grają jak boczni obrońcy, którzy nie umieją bronić, środkowi obrońcy nie umieją rozpoczynać akcji celnym podaniem itp. itd. Niech van Persie gra z przodu, di Maria i Januzaj na skrzydłach, a Rooney pomiędzy nimi, streszczam wywód Henry’ego Wintera, który – co charakterystyczne – pomija Matę; rzecz w tym, że proponowane przez van Gaala ustawienie jako jedyne pozwala wystawiać wszystkich naraz, docelowo np. Blinda lub Herrerę obok Maty i di Marii, a Rooneya i van Persiego z przodu. Angel di Maria, jak pamiętamy z ubiegłego roku, jako grający po lewej stronie trzyosobowego środka pomocy może przenosić grę swojej drużyny na całkiem inne poziomy.

Trudno się oczywiście dziwić, że holenderski menedżer jest w tych dniach pod baczną obserwacją angielskich mediów – u niego wprawdzie do języka nikt się nie przyczepia, ale na temat rozumienia tradycji miejscowej piłki, ze szczególnym uwzględnieniem klubu, który prowadzi, zaczęto już przebąkiwać. Warto jednak zauważyć, że nadal korzysta z taryfy ulgowej; z podobnymi wynikami na inaugurację Premier League (dodajmy żenującą wpadkę w Pucharze Ligi) David Moyes zostałby zlinczowany. Dziennikarze oczekują poprawy, bo inwestycje w drużynę zaiste przekraczają skalą angielski horyzont – ale nie zawsze pamiętają, że poza di Marią żaden ze sprowadzonych tego lata piłkarzy w Burnley nie wystąpił, lista kontuzjowanych wciąż sięga dziesięciu, a jedenasty – Rojo – ma poważne kłopoty z uzyskaniem pozwolenia na pracę. Di Maria, Mata, Rooney, van Persie – tak, wygląda to imponująco, ale obok nich wciąż biegają Valencia, Evans, Blackett czy Young, a wejście z ławki Andersona pokazuje, że jak niewielkie są możliwości manewru w rezerwie.

Co do tego, że van Gaal odziedziczył skład mierny i niezbalansowany (słynne już cztery „dziewiątki” i pięć „dziesiątek”, o których mówił, przy braku klasowych skrzydłowych), zgadzamy się wszyscy. W świetle jego fantastycznego mundialu i dobrych wyników przedsezonowych sparingów spodziewaliśmy się jednak, że Holender porwie swoich podopiecznych tak, jak niegdyś Alex Ferguson, i że będą osiągać wyniki przekraczające ich rzeczywiste możliwości. Van Gaal jednak nie jest cudotwórcą. Pracuje nad systemem. Próbuje zmieniać przyzwyczajenia. Wdraża nowe metody. I robi zakupy z opóźnieniem, dając wcześniej szansę wykazania się tym, których odziedziczył po poprzednikach. Wiadomo, ile czasu zajęło mu sięgnięcie po mistrzostwo z Ajaksem i AZ Alkmaar; wiadomo też, jak kiepsko zaczynał sezon z Bayernem. Przed tygodniem polecałem wywiad Gary’ego Neville’a, dziś ku pokrzepieniu serc fani MU powinni przeczytać jego portret pióra Michiela de Hooga, który jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek wróżył, że Czerwone Diabły z początku będą przegrywać z teoretycznie słabszymi rywalami (patrz pierwsze zdanie punktu czwartego). Że fani MU zamieniliby najlepszą nawet lekturę na zwycięstwo z Burnley? Mój Boże, ja też wolałbym, żeby Pochettino szybciej zaczął mówić po angielsku.

Gdyby sezon zaczął się za tydzień

Z pustego, jak się okazuje, tylko Ferguson potrafił nalać. Nie. Zdanie, jakkolwiek efektowne, nie jest prawdziwe. Po pierwsze, Manchester United, jaki prowadził Szkot, nie był aż tak słaby, po drugie także ten van Gaala słaby nie jest, co udowadniał choćby w trakcie sparingów z Realem, Liverpoolem czy Valencią. Mając jednak dziewięciu zawodników pierwszego składu kontuzjowanych (w tym tych kluczowych, nie tylko van Persiego, ale także organizującego we wspomnianych sparingach grę trójki środkowych obrońców Evansa), wystawiając do gry ze sześciu piłkarzy, których nazwiska kojarzą się raczej z drużyną środka tabeli (Smalling), zespołem juniorskim (Blackett) czy klubem występującym w Championship (Lingaard), jedyne, co Holender mógł osiągnąć w tym meczu, to uświadomienie swoim pracodawcom, że kolejne zakupy są potrzebne od zaraz. Gdyby nie to, że porządnie obejrzałem przedsezonowe występy Czerwonych Diabłów, mógłbym naprawdę pomyśleć, że David Moyes nie został zwolniony, że jeden z najlepszych trenerów świata wcale się tu nie pojawił i że straszą nas nadal demony z minionego roku. Piłkarze gospodarzy w zasadzie nie stwarzali sytuacji podbramkowych, grając powoli i podając niedokładnie już na etapie wyprowadzania akcji przez obrońców. Sprowadzony za 24 miliony funtów Herrera nie pokazał nic, co miałoby nas przekonać, że jest piłkarzem lepszym od Fellainiego – jeśli wyczuliście w tym zdaniu ironię, to prawidłowo. Juan Mata, grający na swojej ulubionej pozycji za dwójką napastników, grał tak, jak Mourinho nie lubił. Niewidoczny Javier Hernandez został szybko zmieniony, a kiedy na boisku pojawił się Nani, ktoś ze zrozpaczonych fanów MU napisał, że jeśli portugalski skrzydłowy jest odpowiedzią, to nie chce wiedzieć, jak brzmiało pytanie. Dążąc do zmiany wyniku van Gaal próbował pójść na skróty, wracając do lepiej znanego piłkarzom ustawienia 4-4-2; problem w tym, że praca (jak pisał w przedmeczowym programie) z mózgami, a nie tylko z nogami zawodników drogi na skróty nie uznaje. Przerabianie zjadaczy chleba w anioły zwykle trochę mu zajmowało, co moglibyśmy przyjąć do wiadomości, gdyby po meczu nie narzekał, iż jego podopiecznych zjadły nerwy i dlatego podejmowali mnóstwo złych decyzji. Tego akurat trudno nie uznać za słabe wytłumaczenie: w końcu to jest Manchester United, bloody hell.

Nerwy z pewnością nie zjadły zawodników Swansea. Dobrze zorganizowani w obronie, kierowanej przez Ashleya Williamsa, z ruchliwą i pracowitą trójką Ki, Sigurdsson, Shelvey w środku pola oraz mocnym jak tur Bonym z przodu, pozwalali gospodarzom wymieniać piłkę z dala od bramki Fabiańskiego (w debiucie Polak był niemal bezrobotny), kiedy zaś ją odzyskiwali i błyskawiczny kontratak okazywał się niemożliwy, rozgrywali swoje akcje cierpliwie i odpowiedzialnie, nie ryzykując strat w miejscach newralgicznych: ich pierwszego gola poprzedziło rekordowe 29 podań. Zbyteczne dodawać, że piłkarzem meczu, z golem i asystą, był niejaki Gylfi Sigurdsson. Nie mógł tak w Tottenhamie?

Co do Tottenhamu, zwycięstwo w derbach z West Hamem było nadzwyczaj szczęśliwe. Nawet pomijając doskonałą sytuację Downinga, który w 87. minucie, po świetnym odegraniu z klepki Nolana, wyszedł sam na sam z Llorisem i tylko desperackie wyjście bramkarza uratowało gości; pomijając niewykorzystanego przez Noble’a karnego, do postawy obrońców Tottenhamu można było mieć mnóstwo zastrzeżeń. Naughton dość szybko wyleciał z czerwoną kartką, więc go zostawmy. Danny Rose ofiarnie pomagał kolegom w polu karnym, ale poza jego obrębem był zagubiony jak, hmm… jak napastnicy West Hamu – stąd ta nieprawdopodobna łatwość, z którą z prawej strony dośrodkowywał Downing. Para stoperów, zarówno ta wyjściowa – Dier i Kaboul, jak ta sklecona po czerwonej kartce – Kaboul i Capoue (ciekawe, że Dawson do końca pozostał na ławce, no ale może nie był jeszcze zdolny do gry po kontuzji…), regularnie dopuszczała gospodarzy do sytuacji strzeleckich. W drugiej połowie Kaboul pogubił się przy wyprowadzaniu piłki, co zakończyło się groźnym strzałem Noble’a, straty zdarzały się też Bentalebowi. Problem w tym, że West Ham psuł na potęgę: z ich osiemnastu strzałów celne były zaledwie cztery (w poprzednim sezonie Młoty też miały najgorszą średnią celnych uderzeń, na razie więc nie widać efektów pracy ich nowego trenera napastników Teddy’ego Sheringhama…), a mimo iż od 28. minuty goście grali w osłabieniu, Sam Allardyce do końca nie zdecydował się wprowadzić drugiego snajpera. Nie dajcie się zwieść opowieściom o waleczności Tottenhamu – to się fajnie pisze, skoro się udało, ale gdyby Noble nie spudłował z jedenastu metrów, skończyłoby się to tak, jak w poprzednim sezonie: wygraną West Hamu.

Rzecz również w tym, że nie oglądaliśmy wczoraj drużyny, którą Pochettino chciałby zbudować. Koguty, owszem, zaczęły nieźle, szybko zdobywając dużą przewagę w posiadaniu piłki, ale niewiele z tego posiadania wynikało: West Ham cofnął się na własną połowę, czyhając na okazje do kontr. Nie było osławionego pressingu, nie było intensywności, mało było prostopadłych podań i ruchu bez piłki; Lamela i Eriksen grali słabo (zwłaszcza ten drugi podawał zaskakująco nieprecyzyjnie, jak na to, do czego przyzwyczaił nas przed rokiem – może jednak nie powinien biegać z prawej strony?). Dopiero po czerwonej kartce Tottenham cofnął się, nie będąc już skazanym na mozół rozgrywania. W tym momencie Pochettino podjął rzeczywiście dobrą decyzję: nie zdjął z boiska żadnego z graczy ofensywnych i ustawił drużynę w formację 4-1-3-1: defensywny pomocnik Capoue przeszedł na środek obrony, a Dier trafił na prawą stronę, później z kolei Townsend wszedł za Lennona, Holtby za Lamelę i Kane za Adebayora – wszystkie te zmiany wniosły sporo ożywienia, żadna nie służyła bronieniu wyniku. To Harry Kane, 21-letni Anglik, który podpisał właśnie nowy, pięcioletni kontrakt z klubem, przytomnie asystował przy bramce Diera.

Patrząc na ten mecz – ale także na męczarnie Arsenalu z Crystal Palace i na składy, w jakich rozpoczynały dziś drużyny Liverpoolu i Manchesteru City, można by dojść do wniosku, że ten sezon rozpoczyna się za wcześnie. Że wciąż jeszcze spory procent piłkarzy, którzy uczestniczyli w mundialu, nie jest gotowy do gry, a i otwarte wciąż okienko transferowe zapowiada, że trenerzy niejedno jeszcze zamierzają zmienić. Na razie, sądząc po pierwszych meczach faworytów, niezmienne pozostały: wątpliwości, jakie budzą kompetencje Eda Woodwarda podczas poszukiwań i negocjacji transferowych MU, wpływ na swoje drużyny Aarona Ramseya i Davida Silvy, a także fakt, że Liverpool nie jest i nie był drużyną jednego piłkarza (czytaj: Luisa Suareza). Na Anfield Road porozbijany w trakcie tego okienka Southampton był wprawdzie dla gospodarzy równorzędnym rywalem, miał swoje szanse (na dwie minuty przed końcem Mignolet zbił na poprzeczkę uderzenie zostającego na razie w drużynie Schneiderlina), ale ostatecznie skapitulował wobec snajperskiego instynktu Sturridge’a i spokoju Sterlinga, który wykorzystał bajeczne, kilkudziesięciometrowe podanie Hendersona (zanim dograł do rozpędzonego kolegi, pomocnik Liverpoolu zdołał jeszcze wywalczyć piłkę w starciu ze Schneiderlinem). W ogóle podania do przodu piłkarzy Rodgersa (Gerrarda i Lovrena zwłaszcza), te prostopadłe, za linię obrony, w których celowali już przed rokiem, i te w poprzek boiska, pozwalające uruchomić bocznych obrońców, były jedną z ozdób meczu na Anfield; szkoda, że Johnsonowi kilka razy zabrakło refleksu lub umiejętności przyjęcia piłki, żeby lepiej je wykorzystać. Inna sprawa, że liczba tych zagrań wynikała z tego, że Liverpoolowi trudno było przebić się środkiem, który zdominowała trójka Schneiderlin, Davis i Wanyama.

Cóż jeszcze? Piękne gole Evertonu i piękna współpraca duetu Pienaar-Baines kontra dzielność i zorganizowanie Leicester. Niski blok (jakby powiedzieli eksperci od taktyki) Crystal Palace i kłopoty Arsenalu z jego sforsowaniem. Trójka obrońców, która pomogła Hull, i nie pomogła ani QPR, ani MU. Gole debiutantów: Diera i Ulloi. W końcu także: budzące szacunek przekonanie, że mistrz zaczął tam, gdzie skończył. Tyle razy myśleliśmy, iż Dżeko odejdzie, ale akcja, w której przyjął długie podanie Yayi Toure, a potem odegrał piłkę piętą do wbiegającego w pole karne Silvy, pokazała, że ani klub, ani sam piłkarz nie mają w tym odejściu najmniejszego interesu. A gol Aguero, klasa, którą pokazał po kilku zaledwie minutach, spędzonych na boisku… Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby tacy jak on (a także Özil, Mertesacker, w Tottenhamie Vertonghen…) byli już teraz gotowi do gry.

Przewodnik po Premier League, v. 14/15

Chcę to mieć z głowy, zanim rozpocznę rytualne zastrzeżenia: przed nami sezon Chelsea. Nie tylko dlatego, że już poprzedni miał należeć do Jose Mourinho, i naprawdę niewiele brakowało, by należał. Po pierwsze, wracając ubiegłego lata do Londynu Jose Mourinho deklarował wywalczenie mistrzostwa właśnie w drugim sezonie. Po drugie, porównując dziś kadrę Chelsea ze składami pozostałych drużyn nie widzę żadnej, która mogłaby jej zagrozić. Już przed rokiem Mourinho miał przecież do dyspozycji Hazarda w wielkiej formie, a obok niego przydatnych także w obronie Oscara i Williana, który ostatecznie wypchnął z tej drużyny nieodżałowanego Matę; miał Schürllego, któremu udany mundial może tylko pomóc w walce o częstsze występy w pierwszym składzie, a od stycznia miał również Maticia, o którym z typowym dla siebie nadmiarem entuzjazmu powiem, że wypełnia w tej drużynie dawną wyrwę po Makelele. Teraz ma także zdrowego w końcu van Ginkela, ma powracającego z wypożyczenia Courtois, zapewne najlepszego dziś obok Neuera bramkarza świata (a Czech to niby taki gorszy? w końcu do tej pory nie zostało powiedziane, który z nich rozpocznie sezon między słupkami, a który na ławce…), przede wszystkim zaś ma nowych na Stamford Bridge Fabregasa, Costę i Filipe Luisa. W jednym z wywiadów Fabregas opowiadał, jaką radość sprawia mu gra w środku pola – wszystko jedno, czy tuż przed linią obrony, czy tuż za napastnikami – i że Mourinho stwarza mu taką możliwość; a ubiegłosezonowe statystyki bramek strzelanych przez poszczególne drużyny po prostopadłych podaniach pokazują, jak wiele pod tym względem jest w Chelsea do poprawienia. Do prognozowania wyników sportowych nie ma to nic do rzeczy, ale na marginesie wypada zauważyć majstersztyk finansowy, jakim było sprzedanie Davida Luiza i Romelu Lukaku za kwoty umożliwiające sprowadzenie takiej trójki oraz jeszcze – niejako żeby zrównoważyć odejścia Lamparda, Cole’a czy Eto’o – sfinansowanie kontraktu Didiera Drogby. Mógł sobie przed rokiem mówić Mourinho o maleńkich źrebakach, jakimi rzekomo mieli być jego piłkarze, ale tym razem już oczu nam nie zamydli: ma świetnych bramkarzy, solidnych lub perspektywicznych (Zouma) obrońców, mocny, zdolny do zdominowania większości rywali środek pola, błyskotliwych skrzydłowych oraz silnego i skutecznego napastnika (liczbę mnogą w tym miejscu musiałem wykreślić na skutek kontuzji Drogby), zdolnego nie tylko do wykańczania akcji, ale współpracy/otrzymywania piłki od obrońców/uruchamiania podaniami atakujących z głębi pola kolegów. Wszystko to, połączone z niewątpliwym kunsztem trenera (pamiętacie, jak pozbawił Liverpool wszystkich atutów podczas kwietniowego meczu na Anfield?), składa się na mistrzostwo jako jazdę obowiązkową.

Mam nadzieję, że czytając te akapity, pamiętacie, iż mamy połowę sierpnia i jesteśmy miesiąc po mundialu: większość drużyn nie zakończyła jeszcze zakupów, w niejednej kluczowi zawodnicy po przedłużonych wakacjach nie rozegrali ani minuty w sparingach. Kontuzji nie przewidzisz, tak samo jak niektórych osłabień czy wzmocnień, które dotąd prasie się nie śniły, albo irracjonalnych zachowań co bardziej niecierpliwych prezesów i właścicieli, dziękujących ni stąd ni zowąd za pracę dotychczasowym menedżerom. W tę coroczną zabawę (piszę „Przewodnik po Premier League” ósmy raz) wpisane jest majowe nabijanie się z własnych sierpniowych przepowiedni. Kłopot tylko, że forma tekstu od początku zakłada ułożenie drużyn w tabelę, a ja poza mistrzostwem dla Chelsea nie tylko, że nie widzę oczywistego wicemistrza, to jeszcze nie widzę drużyny, która z wielkiej piątki (Chelsea, MC, MU, Arsenal, Liverpool) zakończy sezon poza miejscem dającym awans do Ligi Mistrzów. To, że wierzę, iż Arsenal i tym razem obroni miejsce w pierwszej czwórce, nie oznacza przecież, że ma zająć drugie miejsce. Czy mam obstawiać powrót w wielkim stylu Manchesteru United, zwłaszcza że klub ten z pewnością dokona jeszcze spektakularnych transferów? Ale jak świadczy o zarządzaniu nim przed Eda Woodwarda fakt, że w połowie sierpnia drużyna nie wygląda na skompletowaną? Louis van Gaal, który po mistrzostwach świata nie miał ani chwili wytchnienia, słusznie narzeka, że na razie ma pięć „dziewiątek” i cztery „dziesiątki”, a nie ma porządnych skrzydłowych, w obronie zaś sezon rozpocznie któryś z niezbyt doświadczonych młodzieńców (Blackett lub James). Mimo to sparingi zaczął od rozgromienia LA Galaxy 7:0, po którym to zwycięstwie przyszły wygrane nad Romą, Interem (w karnych po bezbramkowym remisie), Realem, Liverpoolem i Valencią. Inna sprawa, że nie były to mecze kawaleryjskich szarż, do jakich przyzwyczaił nas Ferguson: MU z trójką obrońców gra w sposób dużo bardziej wyrachowany. Tak, zdaję sobie sprawę, że przedsezonowy optymizm wśród fanów MU wiąże się głównie z osobą Louisa van Gaala. W książce „Why England Lose” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego przedstawiono wprawdzie naukowe wyliczenie, z którego wynika, że trener niemalże nie ma wpływu na miejsce, jakie drużyna zajmie ostatecznie w ligowej tabeli (za to wpływ księgowych wynosi aż 89 proc.) – ale przykład niedawnego szkoleniowca reprezentacji Holandii wydaje się mieścić na drugim końcu tej szali. Cytowałem już w przedsezonowym tekście dla „Gazety Wyborczej” zdanie trenera Czerwonych Diabłów, że skład, jaki odziedziczył po poprzedniku, był „złamany” – ale pierwszych kilkanaście dni jego pracy wydaje się wskazywać, że błyskawicznie go posklejał. „Twardziel”, jak mówi o nim z szacunkiem Wayne Rooney, arogant, jak pisze nieustannie trochę bojąca się już go prasa, ale przede wszystkim: gość, który wie, co robi, wszystkich kluczowych piłkarzy (wspomniany Rooney, Mata, van Persie…) ustawiając na odpowiadających im pozycjach i przydzielając im (opaska kapitańska dla Rooneya…) zadania odpowiadające ambicjom. Jeśli się widziało grę w sparingach takich Valencii czy Younga, trudno było nie przecierać oczu. Już teraz drużyna jest mocniejsza niż przed rokiem – przyszedł m.in. Herrera, fortunę wydano na młodego lewego obrońcę Shawa (który wszakże nie zagra przez pierwszy miesiąc, co tłumaczy spekulacje na temat Daleya Blinda), być może przyjdzie także Arturo Vidal – ale wciąż niewystarczająco mocna, by rywalizować z Chelsea albo z broniącymi tytułu sąsiadami. Wzmocnienia na pewno wymaga środek obrony, po odejściu Ferdinanda, a zwłaszcza Vidicia (Hummels wydaje się nierealny, może więc Marcos Rojo?), z pewnością także na pozycji cofniętego skrzydłowego przydałaby się większa rywalizacja, no i środek pomocy – przynajmniej do czasu przyjścia Vidala, bo Herrera chyba przez jakiś czas jeszcze będzie się adaptował do wymogów gry w Premier League, Carrick jest kontuzjowany, o zdrowie Fletchera drżymy, a wiarę w Cleverleya straciliśmy wiele miesięcy temu. Wyliczenie to oparte jest na milczącym założeniu, że van Gaal pozostanie przy grze trójką obrońców, bo jeśli marzyłby o jakimś wariancie ustawienia 4-3-3, również za nowymi atakującymi ze skrzydeł musiałby się zacząć rozglądać. Wypada dodać, że Manchesterowi nie grożą w tym sezonie przykrości podróży po Europie (widzieliśmy, jak skorzystał na tym Liverpool przed rokiem), efekt entuzjazmu po Moyesowskiej smucie niewątpliwie działa, pytanie jednak, na jak długo wystarczy – i jak zdrowie będzie dopisywać 31-letniemu już van Persiemu. W sumie: jestem przekonany, że van Gaal w Fergusonowskim stylu zjadaczy chleba w aniołów przerobi – tylko że jak we wszystkich klubach, w których pracował, nie stanie się to natychmiast. Ferguson porywał wolą zwyciężania, van Gaal chciałby jeszcze wpoić nowym podopiecznym trochę taktycznego abecadła. Ilu jest wśród nich piłkarzy równie uniwersalnych i inteligentnych jak Dirk Kuyt?

Wielu takich ma do dyspozycji Arsene Wenger. Zakupy, jakie robił tego lata Arsenal, były wreszcie na miarę ambicji fanów tego klubu, a przecież na Alexisie Sanchezie, Ospinie, Debuchym czy młodym Chambersie wcale nie skończył (kluczem jest, jak zwykle, dodanie zawodnika walczącego o odbiór piłki w środku pola – gdyby był to Khedira, rozmowa o wicemistrzostwie byłaby klarowniejsza). Szybkość i ruchliwość Sancheza zapowiada przyjemną odmianę w zestawieniu z Giroud, a przecież w sparingach dobrze wypadali także Joel Campbell i Yaya Sanogo („Arsene wie”, wypadało powiedzieć po raz kolejny, patrząc, jak młody Francuz strzelał i asystował przy bramkach kolegów). Po piłkarzach odchodzących – inaczej niż przed laty, gdy Kanonierów wykrwawiały odejścia Nasriego, Fabregasa czy van Persiego – nikt tu nie płacze; bądźmy szczerzy, forma Vermaelena z pierwszego okresu pobytu na Wyspach rozpłynęła się w londyńskiej mgle. Co ważniejsze: jest wreszcie nadzieja, że kontuzje Walcotta czy Ramseya albo kryzys formy Özila nie będą oznaczały końca świata (o zdrowie zawodników ma dbać nowy, ściągnięty z Niemiec, specjalista od przygotowania fizycznego, Shad Forsythe), jest prawdopodobieństwo, że z poprzedniego sezonu piłkarze zapamiętali lepiej smak triumfu w Pucharze Anglii niż gorycz pogromu z rąk Chelsea w tysięcznym meczu Arsene’a Wengera jako szkoleniowca tej drużyny. Zresztą poczucie sukcesu z majowego występu na Wembley utrwalili sobie dopiero co podczas meczu o Tarczę Wspólnoty, w którym Sanchez, Debuchy i Chambers sprawiali wrażenie, jakby od zawsze grali w tej drużynie, a ci, od których tak wiele będzie zależało – Ramsey i Wilshere – potrafili przeciwstawić się silnemu środkowi pola MC. 64-letni Francuz swojej filozofii nie zmieni, więc podobne wpadki jak z Chelsea będą mu się zdarzać, ale znowu ma zdolniejszych tej filozofii wyznawców.

Przykładem zdolności do rewidowania wyznawanego światopoglądu jest natomiast prowadzący Liverpool Brendan Rodgers, w porównaniu z innymi trenerami walczącej o mistrzostwo piątki wciąż jeszcze młodziak bez trofeów. W ciągu dwóch lat pracy na Anfield Rodgers pokazał, że jest szkoleniowcem wyczuwającym zmiany taktycznych trendów w światowym futbolu (od gry opartej na posiadaniu piłki przeszedł do zabójczych kontrataków, skutkujących gradem bramek; wcześnie zaczął też eksperymenty z trójką obrońców). Oczywiście stracił Suareza, a przykład ubiegłorocznych perypetii Tottenhamu po odejściu Bale’a wskazuje, że niełatwo zastąpić swojego najlepszego zawodnika. Po pierwsze jednak, nawet bez Urugwajczyka drużyna potrafiła sobie świetnie radzić (poprzedni sezon rozpoczynał z dzisięciomeczową dyskwalifikacją za ugryzienie Ivanovicia), po drugie, Rodgers swoją największą gwiazdę potrafił wykorzystywać jako równorzędnego partnera pozostałych, a nie – jak bywało w Tottenhamie: jedyne i ostateczne rozwiązanie (Suarez wymieniał się pozycjami ze Sterlingiem, Sturridgem czy Coutinho, asystując przy bramkach równie chętnie, jak je strzelając), po trzecie, tegoroczne zakupy Liverpoolu wydają się mniej chaotyczne od tamtych Tottenhamu: sprowadzając Lallanę, Markovicia i Lamberta do przednich formacji, Emre Cana do środka, a nade wszystko Lovrena i Moreno do obrony, Rodgers tłumaczył, że w Liverpoolu najpierw powstaje strategia, a potem realizuje się ją na rynku transferowym. Po czwarte wreszcie: ci, których miał do dyspozycji do tej pory, z jednym z ubiegłorocznych objawień Raheemem Sterlingiem oraz Danielem Sturridgem na czele, będą się nadal rozwijać, skoro już w czasach Swansea Rodgers pokazywał, że zostawia piłkarzy lepszych, niz zastał, a w Liverpoolu nawet Stevena Gerrarda adaptuje do nowej pozycji. Jeśli coś może skomplikować mu życie tym razem, to otwarcie kolejnego frontu, na którym musi się bić: drużyna, która przed rokiem zagrała zaledwie 43 mecze, dziś walczyć będzie także w Lidze Mistrzów – z drugiej strony po to właśnie te wszystkie zakupy, żeby skład wytrzymał, powiedzmy, 60 spotkań w sezonie.

Jak sobie poradzi Manchester City, teoretycznie dotknięty sankcjami UEFA za naruszenie reguł Finansowego Fair Play, ale potrafiący ograniczenia sprytnie obchodzić, czego dowodzi m.in. podpisanie kontraktu z niechcianym w Chelsea Frankiem Lampardem, który trafia tu – wypożyczony na pół roku – przez powiązany właścicielsko z MC New York City FC? Niezależnie od tego, że Manuel Pellegrini nie szalał na rynku transferowym, nadal ma najlepszy obok Chelsea skład w lidze, z Touré, Agüero, Dżeko, Joveticiem, Silvą, Kompanym, Fernandinho, Zabaletą czy Nasrim. Pierwszy z wymienionych ostatecznie pogodził się z klubem po kuriozalnej aferze związanej z niezłożonymi przez pracodawcę życzeniami urodzinowymi, i tak jak pozostali ma wiele do udowodnienia po mistrzostwach świata – zakończonych niedosytem bądź (jak w przypadku Nasriego) decyzją selekcjonera o pozostawieniu w domu. Za Manchesterem City przemawia względna stabilność wyjściowej jedenastki i najpotężniejsze w lidze nazwiska napastników, przeciw: niewielka rywalizacja w obronie, gdzie o tym, jak wiele zależy od kapitana Kompany’ego, przekonaliśmy się podczas meczu o Tarczę Wspólnoty; transfer Mangali z Porto nie rozwiąże tu chyba wszystkiego.

To jest ta piątka, między którą rozegra się wszystko, co najważniejsze, i spośród której jeden z klubów będzie w maju mówił o sezonie zakończonym klęską, dyskutował o przyszłości trenera itd. Trochę szkoda, że grupa pościgowa tak bardzo od niej odstaje – i budżetem, i, by tak rzec, zdolnością przyciągania gwiazd, i realnymi szansami na skrócenie dystansu. Oczywiście ten szósty, Everton, zrobił w ostatnim czasie wszystko, co może, by wrócić do gry: trafił z decyzją o nowym trenerze, przekonał Romelu Lukaku, że tu będzie mu lepiej niż na ławce w Chelsea i wydał na niego naprawdę gigantyczne pieniądze. W poprzednim sezonie zajął piąte miejsce i zdobył rekordową liczbę punktów w historii swoich występów w Premier League, grając przy tym wyjątkowo efektowną piłkę. Roberto Martinez, jeden z najjaśniejszych punktów na trenerskim firmamencie angielskiej ekstraklasy, zdołał nie tylko ściągnąć Lukaku, ale także zatrzymać Barry’ego, przedłużyć kontrakty z Colemanem, Stonesem, a nade wszystko Barkleyem, oraz ściągnąć Bośniaka Besicia. Ludzie chcą tu grać, chcą pracować dla Martineza, który o swojej pracy potrafi opowiadać tyleż barwnie, co trzeźwo (o najbardziej utalentowanym w zespole Barkleyu mówi, że wciąż musi walczyć o miejsce w wyjściowej jedenastce). Drużyna pod jego kierownictwem nie zatraciła żadnej z cech, charakteryzujących ją w ciągu 11-letniej pracy Davida Moyesa: piłkarze nadal grali z zaciętością i charakterem, i nadal dobrze się organizowali w defensywie (Tima Howarda, który wraca z mundialu w aurze bohatera, zabezpieczają Stones, Distin i Jagielka), ale zarazem stała się jedną z tych, które najdłużej utrzymują się przy piłce. Stabilizacja i zrównoważony rozwój – oto, co zdaje się od lat wyrażać strategię prezesa Billa Kenwrighta, i co Martinez wyraża wprost, mówiąc, że awans do Ligi Europejskiej był w ubiegłym roku aż nadto satysfakcjonujący, gdyż na Ligę Mistrzów zespół nie jest jeszcze przygotowany.

O Tottenhamie mógłbym, jak wiadomo, godzinami. Miejsca siódmego nie uznam za katastrofę, tylko za realne odzwierciedlenie możliwości, jakie ma obecnie ta drużyna. Oczywiście wierzę, że pod Mauricio Pochettino jej gra będzie wyglądała lepiej niż pod Sherwoodem, że wysoki pressing, że atrakcyjna, ofensywna piłka, że kreatywność wymieniających pozycje za plecami napastnika (raczej Adebayora niż Soldado) Lameli, Eriksena i Townsenda itd.; problem w tym, że podobnie jak w przypadku Evertonu – rywale odskoczyli za daleko. Jeśli fani Tottenhamu śnią jeszcze o Lidze Mistrzów, to chyba tylko dzięki możliwości, jaką daje od tego sezonu ewentualne zwycięstwo w Lidze Europejskiej – ale ile się trzeba nagrać, żeby ten cel osiągnąć… Z punktu widzenia klubowej strategii przygotowania do sezonu nie wyglądały dobrze: sparingów mało i, poza ostatnim z Schalke, o niewielkiej wartości sportowej. Aktywność na rynku transferowym bliska zeru. Trudno się domyślić, czy zatrudniony przed rokiem na posadzie dyrektora Franco Baldini jeszcze pracuje. Trudno nie pytać, na czym polega strategiczne partnerstwo z Realem Madryt, hucznie ogłaszane przy okazji transferu Modricia, skoro klubu w ciągu ostatnich miesięcy nie zaliczył żaden kastylijski młodzieniec. Trudno zrozumieć powrót do wyczekiwania na okazje w ostatnim dniu okienka. Nade wszystko: trudno pojąć kłopoty z nadmiarem zawodników, których nie sposób zarejestrować w dwudziestopięcioosobowym składzie, bo np. nie spełniają kryterium homegrown (zabawny paradoks: nawet kupując Erica Diera, reprezentanta angielskiej młodzieżówki, powiększono kategorię piłkarzy zagranicznych, bo Dier jako piłkarz wychowywał się w Portugalii). Są wprawdzie tacy, którzy widzą w panującym dotąd na White Hart Lane względnym transferowym bezruchu coś pozytywnego i mówią, że skład, który przeszedł taką rewolucję poprzedniego lata, został wreszcie ustabilizowany. Uwierzyłbym w to nawet, gdyby nie fakt, że do nowego stylu gry tej drużyny nie pasują występujący dotąd w niej obrońcy: Dawson jest zbyt wolny, Kaboul zbyt podatny na kontuzje, a Chiriches zbyt nierówny (pamiętamy z poprzedniego sezonu kilka jego fenomenalnych wślizgów – wszystkie były desperacką próbą naprawienia wcześniejszych błędów w ustawieniu). Z tego wszystkiego przekonuje tylko Vertonghen, pod warunkiem, że sam jest przekonany do gry w tej drużynie (w poprzednim sezonie co najmniej kilka razy nie był i, szczerze mówiąc, dziwię się trochę słysząc pogłoski, że ma podpisać nowy kontrakt) – trudno się dziwić spekulacjom o odejściu wszystkich wymienionych poprzednio i o przyjściu z Villareal rodaka Pochettino, Mateo Musacchio. Podsumowując: taktyczne koncepcje trenera kupuję, katastrofy tym razem nie będzie, nastawiam się na obejrzenie kilku niezłych meczów, na pokazanie się z dobrej strony kolejnych kilku wychowanków i oby wreszcie na czas spokojnego budowania.

Ósme miejsce, ale już dość daleko od tamtych, ma u mnie Newcastle. W poprzednich sezonach grali w kratkę, to ocierając się o europejskie puchary, to flirtując ze strefą spadkową. Po sezonie 2011/12 Alan Pardew był uznawany za trenera roku, w końcówce rozgrywek 2013/14 sami kibice Srok domagali się jego dymisji. Oczywiście nie były jego winą odejścia kluczowych zawodników, w pierwszym rzędzie Yohana Cabaye’a, z pewnością natomiast nie pomagał sobie niekontrolowanymi atakami agresji: pyskówką z Manuelem Pellegrinim czy próbą potraktowania z byka Davida Meylera z Hull. Tym razem jednak, po raz pierwszy od półtora roku, zyskał poważne wsparcie na rynku transferowym równie kontrowersyjnego jak on właściciela klubu, Mike’a Ashleya. Newcastle kupowało dużo i na oko nieźle, choć pytanie, czy nie za dużo z zagranicy (nie wszyscy adaptują się do wymagań Premier League w jednakowym tempie): z Montpellier przyszedł kolejny w tej drużynie reprezentant Francji Remy Cabella, z Feyenordu – kolejny reprezentant Holandii Daryl Janmaat (zastąpi Debuchy’ego), z Ajaxu – Siem de Jong, w którym Pardew widzi piłkarza na miarę Teddy’ego Sheringhama, z Sunderlandu Jack Colback; do tego dochodzą napastnicy Ayoze Pérez z Tenerife, Emmanuel Riviere z Monaco i Facundo Ferreyra z Szachtara Donieck. Ciekawy jest przypadek lewonożnego Colbacka, wychowanego na ulicach Newcastle, od dziecka zakochanego w tym klubie, więc wyjątkowo silnie zmotywowanego – on akurat przyszedł na zasadzie wolnego transferu. Doliczając tych, którzy Newcastle reprezentują już od jakiegoś czasu, z jednym z bohaterów mundialu Timem Krulem między słupkami – mamy tu naprawdę mocną ekipę. A że wszystkie okoliczności zewnętrzne zdają się świadczyć przeciwko nim, jakoś wierzę, że będzie lepiej niż ostatnio. Pardew, powiadają, osiąga najlepsze wyniki przyparty do muru.

W górnej połowie tabeli skończy sezon Stoke. To nasza największa ubiegłoroczna pomyłka, nie licząc typowania spadku Crystal Palace, bo spodziewaliśmy się, że pod Markiem Hughesem tę drużynę czeka raczej walka o utrzymanie w Premier League. Po niepowodzeniach, jakie Walijczyk poniósł w Fulham i QPR, wydawało się, że zastąpienie Tony’ego Pulisa, który pasował do tej drużyny jak wiatr do stadionu Brittannia, będzie misją niemożliwą – tymczasem radzi sobie równie dobrze jak poprzednik. Sprowadzenie z Barcelony Bojana Krkicia zapowiada utrzymanie trendu, który zaznaczył się już przed rokiem: zespół ma grać szybciej i ładniej niż w czasach Pulisa (wyobraźcie sobie ofensywny kwartet Arnautović-Krkić-Mame Diouf-Odemwingie), nastawiając się na kontry. W Stoke nikomu nie grało się łatwo, przed rokiem przekonywali się o tym np. Kanonierzy i Czerwone Diabły, ale co czyni pracę nowego menedżera tak ciekawą: okazuje się, że można wkładać kij w szprychy Arsenalu czy MU bez uciekania się do wyrzutów z autu Rory’ego Delapa, tylko zwyczajnie grając piłką po ziemi.

Dalej mamy jedną z drużyn, w których zmiana menedżera oznacza zatrzymanie się w rozwoju: Swansea pod Garym Monkiem nie mierzy już tak wysoko, jak w czasach Michaela Laudrupa, straciła też Michu, będącego w pierwszym sezonie po przyjściu na Wyspy objawieniem tej ligi, który jednakowoż ostatni rok borykał się z kontuzjami i nie był w stanie wrócić do dawnej formy (odeszło też kilku innych członków „hiszpańskiej kliki”, m.in. Chico Flores, który swego czasu wszedł w zwarcie z Monkiem na boisku treningowym). Ważniejsze więc, że został Bony (przynajmniej na razie: jeśli odejdzie, o dziesiąte miejsce może być trudno), i że na stare śmieci wrócił Sigurdsson, pasujący tu bardziej niż do celebryckiego Tottenhamu. Zamiana Vorma na Fabiańskiego nie będzie na niekorzyść (w ostatnich występach w Arsenalu Polak wypadał, moim zdaniem, pewniej od Szczęsnego), podobnie jak Pablo Hernandeza na Jeffersona Montero (szybki skrzydłowy był w trakcie mundialu jedną z jaśniejszych postaci w drużynie Ekwadoru). Styl Swansea zapewne się nie zmieni: Walijczycy pozostaną wśród drużyn najchętniej utrzymujących się przy piłce, Gomis z Lyonu wprowadzi trochę ruchu do ofensywy (niezależnie od tego, czy będzie grał z Bonym, czy tylko wchodził z ławki), w defensywie przyda się doświadczenie Ashleya Williamsa. Wieloletni prezes, Huw Jenkins, nie powinien spanikować, nawet jeśli pierwszy mecz sezonu – z Manchesterem United na Old Trafford – zakończy się pogromem.

Moje zaufanie budzi też Hull Steve’a Bruce’a, bez problemu utrzymujące się w Premier League i – dzięki występowi w finale Pucharu Anglii – próbujące swych sił w Lidze Europejskiej. Dawny stoper MU na rynku transferowym nie lubi ryzykować: zna angielski rynek od podszewki i potrafi ściągać do klubu zawodników sfrustrowanych siedzeniem na ławce w lepszych zespołach, albo takich, którzy wyróżniali się w drużynach spadkowiczów, albo wreszcie takich, którzy występowali dotąd w niższych ligach, a oni – otrzymawszy szansę, odpłacają za jego zaufanie z nawiązką. Do pierwszej kategorii należy wykupiony ostatecznie z Tottenhamu Livermore (wcześniej podobnie było z Huddlestonem), do drugiej – ściągnięty z Norwich Snodgrass, do trzeciej – Harry Macguire i zamierzający wreszcie wykazać się w ekstraklasie Tom Ince. Oczywiście w Hull obawiają się pieczenia dwóch mięs na jednym ruszcie: niedzielnych występów w Premier League i czwartkowych meczów w Lidze Europejskiej, ale Bruce w przypadku tych drugich pójdzie pewnie śladami Harry’ego Redknappa, dając grać głównie młodzieży. Angielski trener i angielski w trzonie skład, adaptowalny zarówno do gry trójką środkowych obrońców (co Bruce robił, podobnie jak Roberto Martinez, zanim stało się modne), jak w tradycyjnym 4-4-2, poradzi sobie po raz kolejny.

Po cudownej ucieczce przed spadkiem (7 punktów w meczach z MC, MU i Chelsea; City na Etihad uratowało remis w ostatniej chwili) dużo więcej spodziewam się po Sunderlandzie, zwłaszcza że zasilił go niespełniony w Manchesterze City Jack Rodwell (cenny partner, a w przypadku nieuchronnych dyskwalifikacji – zastępca Cattermole’a, z Chelsea udało się wyciągnąć młodego van Aanholta, a z Wigan – Jordi Gomeza. Jeszcze w Championship Gus Poyet wyrobił sobie markę świetnego, choć może nieco zbyt impulsywnego motywatora, ale w walce o utrzymanie pokazał również taktyczny nos i pragmatyzm – w jego przypadku gra trójką obrońców się nie sprawdziła, zapewnił więc ratunek Sunderlandowi w ustawieniu 4-5-1, czasem dzięki kontratakom, w których kluczową rolę odegrał fenomenalny wiosną Adam Johnson, ale także cierpliwie rozgrywając piłkę (odszukajcie w sieci bramkę Boriniego w meczu z MU i spróbujcie policzyć poprzedzające ją podania). Dobrze zarządzany, mający piękny duży stadion i frekwencję, jakiej wiele lepszych drużyn mogłoby mu pozazdrościć, Sunderland tym razem utrzyma się bez thrilllera.

Podobnie jak, mimo wszystko, Southampton, dla którego kibiców kończy się właśnie skrajnie trudne parę miesięcy. Jak zapowiadałem w styczniu, dymisja dyrektora Nicoli Cortese pociągnęła za sobą odejście trenera (Mauricio Pochettino, skuszonego przez Tottenham, zastąpił Ronald Koeman – moim zdaniem wcale nie jest oczywiste, czy Argentyńczyk przyjąłby ofertę z Londynu, gdyby na St. Mary’s Stadium nadal pracował jego zaufany partner), a w ślad za tym – wyprzedaż piłkarzy, niemającą sobie równych bodaj od czasów, kiedy czyniły to pogrążone w kłopotach finansowych Leeds i Portsmouth. Lallana, Shaw, Lambert, Lovren i Chambers – wszyscy sprzedani za blisko 92 miliony – mają wprawdzie zostać zastąpieni przez doskonałego w poprzednim sezonie w Feyenordzie Tadicia, Pellego i kolejnych zawodników (Boruca z bramki wygryza Forster z Celticu); władze klubu deklarują z całym zdecydowaniem, że to koniec wyprzedaży i taki np. Schneiderlin może się pożegnać z marzeniami o dołączeniu do byłego trenera w Tottenhamie (warto przy okazji powiedzieć, że odmawianie przez Francuza treningów i gry w sparingach nie skłania do tego, by gdziekolwiek witać go z otwartymi ramionami), ale mam wrażenie, że mleko już się rozlało. Niezależnie od tego, jak dobre wrażenie zrobił Ronald Koeman na nowych podopiecznych i jak dobre ma CV, ich morale zostało złamane falą odejść zawodników, którzy mieli być przyszłością tego klubu. O tak dobrym sezonie jak poprzedni (ósme miejsce w tabeli zespołu, który rozegrał dopiero dwa sezony od czasu powrotu do Premier League) można tylko marzyć, o szybkim zintegrowaniu przez Koemana tak gruntownie zmienionej drużyny – również. Zapewne: z taką kadrą i z takim zapleczem (od lat najlepsza w kraju akademia, która przed Lallaną czy Shawem wychowała Bale’a, Walcotta i Oxlade-Chamberlaina) nie grozi im spadek, ale o celach, które jawiły się na horyzoncie jeszcze późną wiosną trzeba zapomnieć. Jaką różnicę może zrobić kilka miesięcy w piłce, mógłbym napisać, że trudno o lepszy przykład, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni w Crystal Palace – wrócimy do tematu.

Nie wiem, jak wy, ale ja stęskniłem się z Harrym Redknappem w Premier League. Niedawne zatrudnienie Glenna Hoddle’a w roli wspierającego go trenera Queens Park Rangers może wprawdzie świadczyć nie tylko o tym, że Redknapp zamierza grać trójką obrońców (Hoddle w tym ustawieniu poprowadził reprezentację Anglii na udanym mundialu we Francji), ale i o tym, że może to być jego ostatni sezon i już rozmyśla o sukcesorze. Niezależnie od tego, co myśli o przyszłości, teraźniejszość zapowiada się nieźle: Ferdinand, Caulker i Onuoha rzeczywiście wydają się stworzeni, by stworzyć defensywny tercet, a wypożyczony z Juventusu Mauricio Isla – by występować w roli cofniętego skrzydłowego. W tej drużynie nadal trwa przebudowa, której wbrew powszechnemu stereotypowi nie wiążę z handlowym temperamentem menedżera: moim zdaniem kupowanie i sprzedawanie tak wielu zawodników w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy było częściowo wymuszone okolicznościami obiektywnymi (żeby obronić się przed spadkiem i żeby awansować, potrzebny jest personel), a częściowo faktem, że zespół, z którym Redknapp rozpoczynał pracę, był kompletnie zdemoralizowany: szatnia pełna wypalonych, ale doskonale zarabiających gwiazdek, z Bosingwą na czele, domagała się gruntownego wietrzenia. Dziś jest to już inna drużyna – i będzie grała inną piłkę, niż robiła to w Championship, gdzie wiele punktów zdobyła dzięki zwycięstwom skromnym, ale odnoszonym w meczach, w których kontrolowała grę, bijąc ligowe rekordy czasu przy piłce. W ekstraklasie już tak nie będzie, dlatego szczęśliwa gwiazda menedżera (pamiętamy okoliczności, w których wywalczył awans: w jakimś sensie kompletnie niezasłużenie, bo w finale play-off Derby grało o wiele lepiej) bardzo się jej przyda.

Pisząc o West Hamie wielu dziennikarzy tłumi pewnie ziewanie, opisując tę drużynę za pomocą kliszy o dośrodkowaniu ze skrzydła na głowę wysokiego napastnika. Sam Allardyce, rzecz jasna, zrobił wiele dla utrwalenia tego stereotypu, ale przecież z poprzedniego sezonu zapamiętaliśmy także surową lekcję, jakiej udzielił Andre Villasowi-Boasowi ustawieniem z „fałszywą dziewiątką” i zabójczymi podaniami za wysoką linię obrony. Nie mówiąc już o tej konferencji prasowej, podczas której klepał się po udach z zachwytu na wieść o tym, że sfrustrowany faktem, iż nie zdołał złamać oporu West Hamu, Jose Mourinho oskarża go o „dziewiętnastowieczny futbol”. Nie dajcie się zwieść: Allardyce potrafi czytać grę, jest otwarty na zmiany, w kwestii korzystania z ProZone był niemal pionierem, a jeśli nakazuje skrzydłowym nieustannie wrzucanie piłek w pole karne, to dlatego, że uważa, iż w wielu przypadkach tak jest najskuteczniej, zwłaszcza podczas walki o utrzymanie. Tym razem jednak „Wielki Sam” zaczyna sezon pod presją: zarząd i kibice domagają się gry atrakcyjniejszej dla oka; pozostanie przy „filozofii wrzutek” jest trudniejsze także z tego powodu, że przez kilka najbliższych miesięcy kontuzjowany będzie pierwszy drągal w zespole, Andy Carroll (moim zdaniem w West Hamie prosi się o zmianę nie tyle menedżera, co ekipy medycznej). Sezon w wyjściowej jedenastce rozpocznie zapewne Enner Valencia, zdobywca trzech bramek dla Ekwadoru na mundialu, silny, szybki i również potrafiący grać głową. Na Upton Park pojawia się Mauro Zarate, a także dwaj Senegalczycy, pomocnik Kouyate z Anderlechtu i napastnik Sakho z Metz. W sparingu z Sampdorią West Ham też grał trójką obrońców – i defensywa pozostanie jego silną stroną. Z domaganiem się przesadnej kreatywności wypada jednak uważać, żeby przyszłoroczne przenosiny z Upton Park na stadion olimpijski nie były równocześnie przenosinami do Championship. Cokolwiek mówić o obecnym menedżerze West Hamu – on nie wie, co to degradacja.

Skądinąd walka o utrzymanie może być w tym sezonie równie zacięta, co walka o mistrzostwo i Ligę Mistrzów. To, że wśród pięciu kandydatów do spadku umieszczam Crystal Palace, jest rzecz jasna efektem wydarzeń sprzed kilkudziesięciu godzin: nagłym odejściem z klubu (za porozumieniem stron, choć ta decyzja oznacza właśnie brak porozumienia) szkoleniowca, który jeszcze w maju uznany został za autora największego trenerskiego sukcesu w angielskiej ekstraklasie: wyprowadził murowanego spadkowicza (po jedenastu kolejkach tylko cztery punkty) na jedenaste miejsce, kreując nowe gwiazdy Premier League, ze świetnym defensywnym pomocnikiem Mile’em Jedinakiem na czele, albo pomagając odrodzić przygasłe wcześniej kariery (w pierwszym rzędzie Chamakha, ale także Camerona Jerome). Jeśli dobrze rozumiem, przez całe lato autor tego cudu, Tony Pulis, wykłócał się z władzami klubu, by pozwoliły mu na większą aktywność na rynku transferowym. Nic podobnego nie nastąpiło: poza mającym najlepsze lata kariery za sobą Hangelandem, Martinem Kellym i Fraizerem Campbellem, do poważnych wzmocnień nie doszło, a Pulis miał pewnie świadomość, że powtórka cudu jest w tej sytuacji niemożliwa (teolog powiedziałby zapewne, że powtórki cudów są niemożliwe z definicji…). To drugi po van Gaalu przypadek, w którym zmianie trenera przypisujemy tak wielki wpływ na losy drużyny: jeszcze parę dni temu większość angielskich dziennikarzy wróżyła Crystal Palace bezpieczne utrzymanie, a może nawet atak na pierwszą dziesiątkę, dziś autorzy tych samych proroctw umieszczają klub wśród spadkowiczów. Jaki straceniec przyjdzie na jego miejsce i czy będzie to np. Tim Sherwood – dużo ciekawsze jest pytanie, kto w trakcie sezonu zgłosi się z propozycją pracy do Tony’ego Pulisa.

Niewykluczone, że będzie to np. Aston Villa, nad której ligową przyszłością niebo jest pochmurne już któryś sezon z rzędu. W gruncie rzeczy przy chaosie, jaki panuje nad jego głową, Paul Lambert również dokonuje cudów utrzymując się w lidze. Właściciel przynoszącego straty klubu nie kryje, że chce go sprzedać, ale nie znajduje kupca, odszedł dyrektor wykonawczy, jedyne wzmocnienia drużyna zawdzięcza wolnym transferom – a zawodnicy, którzy przychodzą (Joe Cole, Kieran Richardson, Philippe Senderos), przypominają tamtych, którzy spuszczali z ligi QPR: bardziej zainteresowanych stanem konta, niż wypruwaniem sobie żył na boisku. Nie lepiej już byłoby nadal stawiać na głodną sukcesu i niezmanierowaną młodzież, przyuczajacą się u boku piłkarzy pamiętających jeszcze lepsze czasy tej drużyny: Agbonglahora, Benta albo (pytanie, czy zostanie na tonącym okręcie do końca kontraktu) Vlaara? Dobrą wiadomością dla fanów jest powierzenie posady asystenta Lamberta Royowi Keane’owi, ale jeszcze lepszą byłoby znalezienie inwestora, który przyniósłby nową nadzieję i nowe miliony funtów. Kryzys firmy tak zasłużonej dla angielskiej piłki jest w gruncie rzeczy bardzo smutny…

Z beniaminków, oprócz QPR, szanse na utrzymanie ma także Leicester – rewelacja ubiegłego sezonu Championship (27 zwycięstw, seria 23 meczów bez porażki, przekroczona bariera stu punktów w tabeli). Znamy takie drużyny z poprzednich lat: awansujące i szybko stające się dla wielu z nas „drużynami drugiego wyboru” – takimi, na które zawsze z przyjemnością patrzymy i którym staramy się kibicować, oczywiście jeśli nie grają przeciwko naszym. Tu i ówdzie porównuje się obecne Leicester Nigela Pearsona, generalnie młode i dynamiczne (choć latem wzmocnione doświadczonymi Upsonem i Albrightonem), z Southamptonem Mauricio Pochettino. W bramce mamy Kaspara Schmeichela (tak, tak, z tych Schmeichelów…), w obronie – mojego kandydata na rewelację rozgrywek, aż dziw, że ktoś go nie wykupił – Wesa Morgana, w pomocy mającego za sobą fantastyczny sezon Danny’ego Drinkwatera, w ataku pamiętanego przez niektórych z Norwich Davida Nugenta i sprowadzonego z Brighton Argentyńczyka Ulloę. Tak, wiem, nie powalają Was te nazwiska, ale powiadam Wam: nauczycie się ich na pamięć w ciągu najbliższych tygodni. Pytanie tylko, czy w Premier League drużyna beniaminka może grać w ustawieniu 4-4-2 bez lęku o kompletne oddanie inicjatywy w środku pola?

Oczywiście innym kandydatem na „drużynę drugiego wyboru” może być Burnley. Jak kilka sezonów temu Blackpool, a może jak samo Burnley, które przecież w Premier League występowało przed pięcioma laty, jest w ekstraklasie kopciuszkiem, drużyną bez gwiazd (najbardziej znane nazwisko nosi sprowadzony za darmo w WHU Matt Taylor), z maleńkim składem, i z trenerem, który choć nosi ksywę „rudy Mourinho”, to ma ona raczej wydźwięk ironiczny. Pracujący w tym klubie Wojciech Falenta opowiedziałby nam pewnie niejedno o poprzemysłowym mieście, z którego wszyscy wyjeżdżają i w którym klub jest jednym z najważniejszych wyznaczników tożsamości dla tych, którzy jeszcze zostali (żaden angielski klub nie ma równie imponującego stosunku średniej frekwencji na stadionie do liczby mieszkańców miasta). Byłaby to opowieść romantyczna, ale odwracająca uwagę od istoty rzeczy: Burnley ma drużynę wystarczająco dobrą, by walczyć w Championship. Na ekstraklasę jeszcze za wcześnie.

Tym razem nikt i nic nie uratuje West Bromwich Albion – a z pewnością nie uratuje tego klubu niesprawdzony w roli menedżera, choć ceniony jako trener Alan Irvine. Poprzedni sezon był koszmarny: drużyna pod Pepe Melem ledwo się uratowała; tym razem nie bardzo wiadomo, gdzie szukać nadziei. W transferach, np. Joleona Lescotta, z którym Irvine pracował w Evertonie? Jest ich jednak za mało, jak na odmianę oblicza drużyny, choć musi cieszyć fakt, że na boiskach Premier League pojawi się błyszczący na mundialu Kostarykanin Gamboa. Z Dynama Kijów przyszedł za imponującą kwotę 10 mln funtów Nigeryjczyk Iedye Brown, ale ile zajmie mu przyzwyczajenie się do gry na Wyspach? Lescott już jest kontuzjowany, w środku pola dramatycznie brakuje zawodników kreatywnych – doprawdy, mówienie o szansach WBA na utrzymanie, byłoby zaklinaniem rzeczywistości.

Cóż jeszcze? Zrobiło się bardziej pusto. Na sędziowską emeryturę przeszedł Howard Webb, po Bale’u odszedł Suarez, a gwiazdy mundialu – Kroos czy Rodriguez – nie przeniosły się na Wyspy. Może powinniśmy się pocieszać, że gwiazdy piłkarskie to może nie, ale trenerskie to już na pewno, i ekscytować się pojedynkiem van Gaal – Mourinho – Rodgers (dynastia, w której każdy szkolił poprzednika) lub rywalizacją Mourinho – Pellegrini lub Mourinho – Wenger. Fakt: pracują tu trenerskie gwiazdy, ale i to dalece nie wszystkie, bo Klopp, Guardiola, Simeone, Ancelotti czy Bielsa znaleźli zatrudnienie gdzie indziej. Bilety podrożały. Biednym (kibicom i klubom) wiatr w oczy. Gdyby mogło to być przedmiotem racjonalnych decyzji, może przerzucalibyśmy zainteresowanie na jakieś inne ligi, np. niemiecką. Ale że nie o racjonalnych decyzjach tu mówimy, tylko o współuzależnieniu, zapraszam na kolejny sezon blogowania o Premier League.

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.

Crystambuł

„Łatwo uczyć bronienia” – burczał Brendan Rodgers po niedawnej porażce z Chelsea. „Naprawdę, Brendan?” – chciałoby się zapytać po wczorajszym meczu z Crystal Palace, w którym jego piłkarze wypuścili trzybramkowe prowadzenie. Albo właściwie po całym sezonie, w którym podobnych przypadków nagromadziłoby się całkiem sporo. Nawet rozgrywany w czasie wielkanocnym mecz z Norwich, choć ostatecznie zakończony zwycięstwem, do końca trzymał w niepewności, podobnie jak np. spotkanie z Cardiff. Liverpool nieustannie uciekał do przodu dzięki fenomenalnej grze kwartetu ofensywnego, ale kiedy co jakiś czas oglądał się za siebie, widział upiory defensywy. 99 goli strzelonych to fenomenalne osiągnięcie, ale 49 straconych? Nawet piętnaste w tabeli Hull potrafiło bronić się lepiej. I można, owszem, mówić, że na tym polega trenerska filozofia i że to ona czyni tę drużynę tak atrakcyjną do oglądania, ale na końcu okazuje się, że to przez nią drużyna nie zostaje mistrzem Anglii. Posłuchajcie Jamiego Carraghera, gorzko wyrzekającego wczoraj wieczorem na brak lidera gry obronnej i przypominającego, że para Sakho-Skrtel tylko w jednym meczu sezonu zdołała nie dopuścić do utraty bramki.

Okoliczności były rzecz jasna nadzwyczajne: po strzeleniu trzeciej bramki Luis Suarez nawet nie cieszył się zanadto, tylko od razu popędził w kierunku piłkarzy Crystal Palace, by odebrać im futbolówkę i przyspieszyć rozpoczęcie gry od środka: jedyne, co mieli wówczas na myśli goście, to zmniejszająca się różnica bramek w stosunku do MC. To był amok, pościg, to było płynące z trybun „attack, attack, attack” kibiców – w sumie nic dziwnego, że aż tak się odsłonili. Pytanie tylko, czy ich trener nie powinien był zareagować przy stanie 2:3, wprowadzić na boisko Aggera czy Kolo Toure zamiast Mosesa, i spróbować coś uszczelnić? Pierwszy gol po rykoszecie, ok. Drugi z kontry, rozumiem. Ale ten trzeci, z przerażającym katalogiem błędów całej obrony? Przy bierności ławki trenerskiej, znajdującej się najwyraźniej na tej samej emocjonalnej huśtawce, co piłkarze? Mistrzostwo Anglii po czymś takim? Raczy pan żartować, drogi panie…

Zapomnieliśmy w trakcie tego fantastycznego sezonu, że Brendan Rodgers jest wciąż jeszcze młodym trenerem. Jak na swój wiek, nauczył się już bardzo wiele – i można być pewnym, że będzie uczył się dalej. Ale kiedy mówimy o wieku: trudno nie rozumieć łez Luisa Suareza. 31 bramek, nie licząc asyst, dwa tytuły Piłkarza Roku, z pewnością najlepszy futbol, jaki grał w życiu  – w jakimś sensie wszystko idzie na marne, skoro upragnione mistrzostwo kraju właśnie się wymyka. Rok z życia piłkarza to bardzo dużo, drugiego takiego Urugwajczyk mieć już nie będzie. A najsmutniejsze jest pewnie to, że kolejna taka okazja, przy wszystkich spodziewanych zbrojeniach rywali i przy tym, że podobnie jak oni Liverpool będzie teraz walczył również na europejskim froncie, nie powtórzy się również jego starszym kolegom, zwłaszcza Gerrardowi.

Akapit o najbardziej zwariowanym sezonie Premier League już sobie daruję. Crystal Palace grało przecież o pietruszkę. Ciekawe, co zrobi jutro Aston Villa.