Archiwa tagu: Liverpool

Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii

Błąd, który być może kosztował Liverpool mistrzostwo kraju, popełnił ten, któremu na mistrzostwie zależało najbardziej. Wychowanek i kapitan klubu, krew z krwi i kość z kości tej drużyny, człowiek, którego kuzyn zginął na Hillsborough, o czym często przypomina, i który jak mało kto jest świadomy dwudziestoczteroletniego oczekiwania na tytuł; człowiek, który płakał po ciężko wywalczonym zwycięstwie nad Manchesterem City, który mobilizował później drużynę do zdwojonego wysiłku w Norwich, tym razem potknął się w niegroźnej pozornie sytuacji i Demba Ba ten jeden jedyny raz mógł popędzić na bramkę gospodarzy. No i sami powiedzcie, jak tu nie dawać kolejnego akapitu o okrutnym bogu futbolu, który bawi się naszym kosztem. Jeśli już zakładać jakiś indywidualny błąd piłkarza Liverpoolu, skutkujący golem (skądinąd zdarzają się one tej drużynie często – tylko Tottenham ma ich więcej – i może to też będzie miało jakiś związek z rozmowami o mistrzostwie), to dlaczego właśnie jego, a nie np. Mignoleta czy Sakho? Gdzie w ogóle byłby Liverpool, gdyby nie bramki i asysty kapitana, gdyby nie jego opanowanie przy rzutach karnych, wyobraźnia przy dalekich, zmieniających tempo i strony boiska podaniach, gdyby nie świetna gra pozycyjna („zrobię z ciebie nowego Pirlo” – powiedział Brendan Rodgers)? Świat nie powinien być urządzony w ten sposób – rozumiem kibiców Liverpoolu, którzy tak właśnie myślą, i rozumiem samego Gerrarda, który z pewną nadmiernością próbował naprawić swój błąd w drugiej połowie – podczas jej trwania kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że zamiast nieco rozpaczliwie uderzać z dystansu powinien próbować kolejnej kombinacji z kolegami.

Ale rozumiejąc ich, nie jestem w stanie dołączyć do zbiorowych narzekań na złego Mourinho. Jeśli mamy oddzielać przywiązanie do piękna ofensywnego futbolu i piękna piłkarskich opowieści od rozmów o piłkarskiej taktyce, trenera Chelsea możemy po dzisiejszym meczu jedynie podziwiać. Mając w perspektywie półfinałowy rewanż w Lidze Mistrzów (tu również zresztą wypada mu przyznać rację: Premier League doprawdy mogła pomyśleć o przeniesieniu meczu z Liverpoolem na sobotę – choć z drugiej strony Atletico również grało dzisiaj), bez kontuzjowanych Czecha i Terry’ego, z praktycznie debiutującym Kalasem, przygotował swoją drużynę perfekcyjnie. Najpierw wytworzył wrażenie, że zamierza ten mecz odpuścić, co zapewne również miało swój wpływ na stan psychiczny gospodarzy. Później wydelegował do gry zespół całkiem solidny. W końcu: ustawił go ultradefensywnie. Czy to był antyfutbol? No, przyznaję: z trudem znosiłem te wszystkie momenty, w których Chelsea opóźniała wznowienie gry, ale już to, że nieustannie miała między piłką a bramką dziewięciu czy dziesięciu piłkarzy, przyjmowałem ze zrozumieniem. A jak inaczej miała grać z Liverpolem, skoro nie zamierzała – jak Tottenham czy Arsenal na tym stadionie – podkładać głowy pod topór? Skoro wiadomo, że Liverpool najgroźniejszy jest w szybkim ataku, po przejęciu piłki przed własnym polem karnym i jednym czy dwóch prostopadłych podaniach do wybiegających za plecy obrońców Suareza albo Sterlinga (Sturridge zaczął dziś na ławce), dlaczego nie miała oddać gospodarzom inicjatywy, by samemu głęboko się cofnąć? W żadnym innym spotkaniu Premier League w tym sezonie Liverpool nie miał aż tak wielkiej przewagi w posiadaniu piłki – ale od czasu, kiedy posiadanie piłki było dla Brendana Rodgersa kluczem do zwyciężania, upłynęło już wiele miesięcy…

Oczywiście to nie taktyczny kunszt Mourinho spowodował błąd Gerrarda. Ale o to, czy Wyjątkowy nie polecił swoim piłkarzom przez niemal całą pierwszą połowę usypiać gospodarzy, żeby zwiększyć intensywność gry w końcówce, już bym się nie zakładał. Na to potknięcie złożyło się przecież wiele czynników: cholerny przypadek, ale też fizyczne i psychiczne zmęczenie, frustracja wywołana biciem głową w mur rywali i tym, że naprawdę samemu robi się wszystko, żeby strzelić gola. Po błędzie Gerrarda zresztą piłkarz Chelsea musiał jeszcze trafić do bramki – i przy wszystkich narzekaniach na napastników  tej drużyny Demba Ba akurat tym razem się nie pomylił (a rezerwowy Fernando Torres akurat zrobił swoje przy drugim golu).

Niezwykły więc był to mecz. Liverpool próbował na wszelkie sposoby – bezskutecznie. Chelsea broniła się jak jeden organizm, w którym wyróżnianie jednego składnika wydaje się w związku z tym niestosowne. 41-letni Schwarzer, broniący kilka groźnych strzałów z dystansu i nieomylny przy wyjściach do dośrodkowań? 20-letni zaledwie Kalas, niespeszony grą naprzeciwko najlepszego piłkarza Premier League? Asekurujący go, ustawiony tym razem na środku obrony Ivanović? Doskonały Matić, z którym – gdyby mógł grać przeciwko Atletico – o awans do finału Champions League można by być właściwie spokojnym? Ashley Cole, niegrający ostatnio, a przecież niezawodny – tak tu, jak w Madrycie? Harujący nieprawdopodobnie w defensywie Schürrle i Salah? Właściwie o każdym zawodniku Chelsea można by znaleźć dobre słowo – co nie prowadziłoby zresztą, o paradoksie, do umniejszania zawodników Liverpoolu. Oni również naprawdę zrobili wszystko, co mogli. Może gdyby Brendan Rodgers zagrał na remis, w przekonaniu, że punkt z tego spotkania wystarczyłby do mistrzostwa Anglii…

Jeśli więc Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii, nie stanie się tak ze względu na jeden błąd jego kapitana, przywódcy i symbolu: Brendan Rodgers miał po stokroć rację, mówiąc po meczu, że gdyby nie Gerrard, w ogóle nie liczyliby się w walce o mistrzostwo. Prędzej już można mówić o tym, że uczeń nie przerósł mistrza. Rodgers narzekał, że Chelsea zaparkowała na Anfield nie jeden, a dwa autobusy, ale w końcu musiał się tego spodziewać. A Jose Mourinho? Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii (co przecież mimo tej porażki nie jest rozstrzygnięte) Chelsea zapewne też nim nie zostanie – ale przynajmniej jej trener będzie mógł mówić, że zadecydował o mistrzostwie.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to będzie znaczyło, że bóg futbolu odwrócił swoje oblicze od tego kraju. Bóg futbolu (figura, której poświęciłem rozdział w książce „Futbol jest okrutny”, złośliwy demiurg, w ostatnich minutach i w trakcie całego sezonu wykpiwający nasze marzenia) powinien przecież sprzyjać pragmatycznemu Jose Mourinho. On przecież nie może cieszyć się pięknem gry. Nie może za dobre wynagradzać. Nie powinien dopuścić, by słowo Brendana Rodgersa stało się ciałem.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to niespotykana w dzisiejszej piłce nagroda dla roztropnych działań klubowych właścicieli, powierzających jedną z najsłynniejszych drużyn świata 39-letniemu zaledwie szkoleniowcowi, w którego CV przekonywały tak naprawdę ostatnie dwa sezony spędzone w Swansea i może jeszcze fakt wcześniejszej współpracy z Mourinho (zauważmy, że przed walijskimi sukcesami było np. Reading, gdzie poszło mu gorzej: po pół roku pracy rozstał się z klubem, w którym kiedyś grał, za porozumieniem stron). Kiedy go zatrudniano, 20 miesięcy temu, niejeden z ekspertów kręcił nosem, przypominając, że 8 lat wcześniej wybierając menedżera, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Tym razem jednak John W. Henry nie szukał trenera-celebryty, uwolnił się również od myślenia w kategoriach „ikon Anfield” – zaprosił za to na casting szkoleniowca równie jak Rodgers młodego i na dorobku, czyli Roberto Martineza. Myślał o przyszłości. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to również pochwała cierpliwości. Po pierwsze, nadal władz klubu, które pogodziły się z faktem, że pierwszy sezon pod nowym menedżerem drużyna zakończyła w tabeli niżej nawet od Evertonu; że nie odniosła sukcesu w Lidze Europejskiej, w Pucharze Anglii odpadła z trzecioligowym Oldham i nie potrafiła odpowiednio wykorzystać sprowadzonych już przez Rodgersa Sahina, Boriniego czy Aspasa…). Po drugie, nadal władz klubu i trenera – wobec Luisa Suareza, który sprawił im w tym czasie mnóstwo kłopotów. Nie było w tym sezonie w Anglii zawodnika bardziej zasługującego na tytuł piłkarza roku, nie tylko za nieprawdopodobne bramki, ale także za te wszystkie asysty i podania (dzisiejsze do Sterlinga!), które zdają się cieszyć Urugwajczyka równie mocno, jak własne trafienia. To, że Rodgers zdołał go zatrzymać, mimo kolejnego sezonu bez Ligi Mistrzów, a nawet bez Ligi Europy – chapeaux bas; w tym przypadku również Suarez okazał się cierpliwy. Podobnie jak Steven Gerrard, którego dzisiejsze łzy również interpretuję w tych kategoriach: kapitan Liverpoolu czekał na mistrzostwo kraju całą swoją piłkarską karierę, raz za czasów Rafy Beniteza wydawało się, że może… później jednak wolno było sądzić, że najwspanialszy moment w jego życiu miał miejsce w Stambule przed blisko dziesięcioma laty. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Steven Gerrard będzie wiedział, że warto było czekać na kolejną wielką chwilę. Ostatni tytuł na Anfield świętowano – przypomnijmy – 24 lata temu…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Brendanowi Rodgersowi można byłoby właściwie sprawić jakiś pomniczek na tym pięknym stadionie. Facet, który nigdy nie pracował samodzielnie w wielkim klubie, który nigdy nie miał do czynienia z gwiazdami pokroju wspomnianych Gerrarda czy Suareza, który nigdy nie obracał takimi budżetami, radzi sobie fenomenalnie. O opanowaniu przezeń Suareza już powiedzieliśmy, o poszukiwaniu na boisku nowej pozycji dla Gerrarda mówił on sam, dając starzejącemu się kapitanowi przykład Pirlo. A komu przypisywać eksplozję talentu Sturridge’a, tak obśmiewanego w momencie odchodzenia z Chelsea? A błyskawiczny rozwój Sterlinga? Spełnienie oczekiwań, tak długo niespełnianych przez Hendersona? Nadspodziewanie dobrą postawę Flanagana? A elastyczność w podejściu do taktyki? Liverpool dziś nie gra wszak tiki-taki, której wariant Brendan Rodgers wypracowywał w Walii i którą początkowo stosował także w obecnym miejscu pracy. Pisałem już, że taktycznie okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. Suarez na szpicy, czy na skrzydle? Sturridge na skrzydle czy na szpicy? Coutinho z boku czy jako zwieńczenie „diamentu”? Sterling z prawej czy lewej, czy nawet jako „dziesiątka”? W łonie ofensywnego kwartetu może się wydarzyć tak naprawdę wszystko.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nagroda za pracowitość na treningach. Żadna z drużyn Premier League nie wykonuje tak dobrze stałych fragmentów gry. Oto dlaczego Martin Skrtel strzelił w tej lidze prawie dwa razy tyle bramek, co Fernando Torres…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nade wszystko nagroda za, by użyć sformułowania klasycznego, „futbol na tak”. Za powrót do gry dwoma napastnikami. Za zapierający dech w piersiach szybki atak, za prostopadłe podania, za intensywność i płynność. To właściwie niewiarygodne, w połowie kwietnia oglądać taki mecz jak dzisiejszy, kompletnie bez przestojów, ze spięciami pod jednym i drugim polem karnym… Rzecz jasna jedną z przyczyn świeżości Liverpoolu jest to, że nie uczestniczy w żadnych europejskich rozgrywkach, że w serii dziesięciu zwycięstw z rzędu nie rozpraszają go podróże na kontynent, zwłaszcza w uprzykrzone czwartkowe wieczory. To był dopiero 39 mecz w Liverpoolu w sezonie, podczas gdy wszyscy najważniejsi rywale zagrali co najmniej o 10 spotkań więcej.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że dzisiaj wygrał. Że kolejny raz zaczął jak szalony, miażdżąc znakomitego przecież przeciwnika, i potrafił mu się przeciwstawić, kiedy po wejściu Milnera przeciwnik ten zdołał się pozbierać. Wyglądało na to, że to goście, dowodzeni przez świetnego Silvę, strzelą teraz kolejną bramkę, bo kocioł w polu karnym gospodarzy był niesamowity, a gdyby noga Silvy była o centymetr dłuższa, gdy Hiszpan usiłował zdążyć do podania Aguero… Nie, nie, nie. Coutinho wykorzystał błąd Kompany’ego, prezentując opanowanie porównywalne z tym, które zademonstrował Sterling, wkręcający w murawę obrońców MC przed golem na 1:0, i wybijający piłkę z własnej bramki podczas jednego z ataków gości. Niechętnie wspominam, że Mark Clattenburg nie podyktował co najmniej jednego karnego dla MC, bo z pewnością na przestrzeni sezonu znalazłoby się wystarczająco wiele decyzji niekorzystnych dla piłkarzy Rodgersa. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dzięki temu, że Steven Gerrard po zakończeniu tego spotkania nie ograniczył się do łez – że zebrał drużynę w krąg jeszcze na boisku i wykrzyczał do niej, że teraz muszą to powtórzyć w meczu z Norwich.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że jednemu z lepszych speców od tej drużyny, Paulowi Tomkinsowi, wszystko to się wcale nie przyśniło. To się dzieje naprawdę: Liverpool nie jest siódmy w tabeli, Suarez nie wrócił do Hiszpanii, Flanagan nie stał się rozczarowującym bocznym obrońcą Fulham, Sturridge rewelacją jednego sezonu, Sterling – niespełnioną nadzieją, Henderson – zmarnowanymi pieniędzmi, a Rodgers – człowiekiem, za którego słowami nie idą osiągnięcia. Jesli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że ma takich fanów. Słuchanie dziś trybun na Anfield Road (także w związku z rocznicą Hillsborough) było doświadczeniem… no, sami zresztą wiecie, jakim.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że Jose Mourinho nie znajdzie sposobu na tę drużynę w meczu za dwa tygodnie. Że Brendan Rodgers poprawi szwankującą wciąż grę obronną. Że znajdzie sposób na zastąpienie odsuniętego za czerwoną kartkę Hendersona. Jeszcze się nie cieszmy, bóg futbolu tylko na to czeka.

Osiem dni i osiem tygodni

Idąc od ogółu do szczegółu: wypłaszczenie czuba tabeli na osiem do jedenastu kolejek przed końcem rozgrywek (prowadząca Chelsea rozegrała trzy mecze więcej do Manchesteru City, nad którym ma sześciopunktową przewagę) jest dla kibiców Premier League arcyprzyjemną wiadomością, gwarantującą emocje do ostatnich minut sezonu. Arcyprzyjemną wiadomością jest kapitalna forma Davida Silvy, którego piękny gol, asysta i kilka innych cieszących oko podań pozwoliły Manchesterowi City wygrać w dziesiątkę z Hull. Arcyprzyjemną wiadomością jest kolejna porcja fochów Jose Mourinho, tak pożądanych przez osoby przekonane, że do ekscytowania się widowiskiem piłkarskim samo widowisko piłkarskie nie wystarczy.

Nieco gorszą wiadomością jest postawa sędziów, mająca wpływ na przebieg trzech z czterech najważniejszych meczów weekendu. Lee Mason pogubił się ewidentnie, może nawet nie tyle przy kartce dla Kompany’ego (choć Belg z Jelaviciem nie pozostawali sobie dłużni w tym, kto kogo wywróci), co później przy próbie zapanowania nad starciem Hart-Boyd i z niepodyktowaniem karnego za faul Fernardinho. Chris Foy być może mógł wyrzucić Bennetta za wejście w wychodzącego na czystą pozycję Ramiresa, zapewne nie musiał dawać Willianowi drugiej żółtej kartki, ale warto pamiętać, że już pierwszy faul Brazylijczyka, na el Ahmadim, był niebezpiecznie blisko usunięcia z boiska; później Foy słusznie wyrzucił Ramiresa, ale w przypadku Mourinho niepotrzebnie chyba podgrzał atmosferę najbliższych dni: jeśli wyrzucił menedżera Chelsea za to, że ten wszedł na murawę, mógł równie dobrze usunąć Paula Lamberta i połowę sztabów szkoleniowych. Zawsze, kiedy widzę podobnie żołądkującego się trenera Chelsea, myślę, że chodzi mu o coś zupełnie innego – np. o odwrócenie uwagi od pytań o łatwość, z jaką Delph wymanewrował Maticia, albo o formę Torresa – zwłaszcza kiedy porównać ją z Bentekem. Mark Clattenburg, sędziujący spotkanie MU-Liverpool, był po prostu niekonsekwentny. OK: za pierwszy faul Rafaela na Gerrardzie tylko żółta kartka, żeby nie zabijać meczu znajdującego się na wczesnym etapie, ale potem powstrzymanie się od wyrzucenia Brazylijczyka za umyślne zagranie ręką w polu karnym, było już nadmiarem uprzejmości – Clattenburg mógł zresztą pokazać Rafaelowi drugą żółtą kartkę jeszcze kilka minut później, za faul na Suarezie. Jasne, że arbiter nie chciał przejść do historii jako człowiek, który dyktuje na Old Trafford CZTERY rzuty karne przeciwko gospodarzom, ale przecież notoryczne spóźnienia zawodników gospodarzy do szybko grających gości nie były jego winą: Carrick przewrócił w polu karnym Sturridge’a dokładnie tak samo jak wcześniej Vidić.

Jako kibic Tottenhamu nie mam oczywiście powodów do zadowolenia po ostatnich ośmiu dniach, ale i tak nie chciałbym być w skórze fanów Manchesteru United. Tottenham przynajmniej podjął walkę z Arsenalem, otrząsnął się po straconym (pięknym!) golu i zdominował gości do tego stopnia, że kończyli mecz z trójką środkowych i dwoma lewymi obrońcami, a wśród dokonywanych przez Wengera zmian było jeszcze wejście defensywnego pomocnika Flaminiego. Klęska MU była równie bezapelacyjna, jak przepaść w tabeli oddzielająca drużyny Davida Moyesa i Brendana Rodgersa. Trener mistrzów Anglii (ależ dziwnie się czuję, sięgając po tę frazę w celu opisania wielkiej przeciętności) teoretycznie rzucił do boju wszystko, co miał najlepszego – Rooneya, van Persiego, Januzaja i Matę, za nimi zaś Fellainiego i Carricka – ale nic z tego nie wynikało. Niespodziewanie blady Januzaj tracił piłkę w nieudanych próbach dryblingu, na Matę, przez długie minuty błąkającego się gdzieś przy prawej linii, żal było patrzeć, podobnie jak na marnującego dobre okazje van Persiego. Rooney mówił później o koszmarze, jakim było uczestnictwo w tym spotkaniu – ale koszmarny był nie tyle wynik, co panująca w drużynie dezorganizacja. Zanotowałem sobie taki moment z pierwszej połowy, kiedy Fellaini zszedł na lewe skrzydło, gdzie niemal zderzył się z Januzajem, po czym odegrał piłkę na prawo, gdzie w jej przyjęciu przeszkodził Macie nie żaden obrońca Liverpoolu, tylko van Persie. Dlaczego wszyscy czterej znaleźli się na miejscach, które powinny zostać zajęte przez dwóch, dlaczego dwóch nie wchodziło wówczas w pole karne – „takich pytań sto”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski w „Kabarecie Starszych Panów”.

Nie, nie będę teraz pogłębiał dyskomfortu fanów MU, ciągnąc dalej metaforykę kabaretową – zwłaszcza że zasługują na podziw za konsekwentne wspieranie swojego menedżera; menedżera, który nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, dlaczego przegrywa. Sezon Manchesteru United – w odróżnieniu akurat od sezonu Tottenhamu – jeszcze się nie skończył, jeszcze jest mecz z Olympiakosem i nadzieja, że przynajmniej ćwierćfinał Ligi Mistrzów uda się Czerwonym Diabłom osiągnąć. Mając w tyle głowy statyczność ofensywnej czwórki MU (tylko Rooney co jakiś czas starał się szarpnąć), pozachwycam się raczej szybkością i płynnością gry Suareza, Sterlinga, a w pierwszej kolejności długo niedocenianego Sturridge’a (pamiętacie jeszcze, kibice Chelsea?). Oraz kunsztem mikrozarządzania zespołem przez Brendana Rodgersa, który tym razem swój ofensywny tercet uformował w ten sposób, że Suarez i Sturridge po staremu operowali z przodu, a Sterling zajął miejsce u szczytu „diamentu”, w który zorganizowana była druga linia Liverpoolu. Podania za plecy obrońców MU, do rozpędzających się napastników gości, przechodziły z łatwością – o tym, że Liverpool mógł mieć cztery karne już wspominałem.

Z Tottenhamem rozliczałem się dziś rano, w ogromnym wypracowaniu dla Sport.pl, i mam poczucie, że żadne z napisanych tam zdań w ciągu minionych godzin się nie zdezaktualizowało. Co się zdezaktualizowało natomiast – i zostało boleśnie wypomniane przez prasę – to słowa Andre Villas-Boasa, który niemal równo rok temu wygrał tu z Arsenalem i wspomniał coś potem o „negatywnej spirali”, na której rzekomo mieli znaleźć się Kanonierzy. Bez Özila, Walcotta, Wilshere’a, z Flaminim na ławce i z Cazorlą w słabszej formie, goście wygrali na White Hart Lane nie tyle z łatwością – bo w tym sezonie nigdy dotąd nie byli przy piłce zaledwie 41 proc. czasu i momentami musieli bronić rezultatu desperacko, zwłaszcza wówczas, gdy po dośrodkowaniach Naughtona gubił się Szczęsny – ale wygrali. Skończyło się 0:1, jak kończyło się ponad tysiąc meczów Arsenalu wcześniej, za czasów George’a Grahama, jednak bramek dla gości mogło paść więcej. Indywidualne błędy poszczególnych piłkarzy Tottenhamu wciąż są, niestety, tematem do dyskusji – w drugiej połowie kolejny raz pogubił się Vertonghen, w pierwszej Oxlade-Chamberlain z łatwością ograł Bentaleba, wyszedł sam na sam z Llorisem i spudłował – to wtedy, po błędzie młodego pomocnika gospodarzy Tim Sherwood cisnął z furią swoim bezrękawnikiem w stronę ławki rezerwowych. Panowanie nad sobą menedżera Tottenhamu również pozostaje tematem: w samej końcówce meczu dwukrotnie rzucił piłką w mającego wznowić grę Bacary’ego Sagnę, a zamieszanie, które tym gestem wywołał, pozwoliło zarobić Arsenalowi kilkadziesiąt sekund. Tematem pozostaje wreszcie styl gry: w przedmeczowym wywiadzie dla „Guardiana” Christian Eriksen mówił o tym, jak bardzo chce podczas meczu mieć piłkę i grać piłką, więc ucieszyłem się, kiedy ogłoszono skład Tottenhamu, sądząc, że Duńczyk zajmie miejsce za plecami Adebayora i będzie w centrum akcji ofensywnych gospodarzy. Nic z tego: za Adebayorem biegał Chadli, Eriksen znów pozostawał bliżej lewej flanki, a głównym pomysłem na dostarczenie piłki do napastnika były długaśne podania, przerywające co jakiś czas niegroźne z perspektywy gości rozgrywanie piłki na własnej połowie. Braku serca do walki odmówić Tottenhamowi nie możemy, kreatywności niestety – jak najbardziej.

„Miało być tak pięknie i tak się wszystko popsuło” – jeszcze raz zacytuję Witkacowskiego Jęzorego Pasiukowskiego. Po tych ośmiu dniach, z pewnością nienajlepszych w życiu kibica Tottenhamu, będzie o czym rozmyślać przez następnych osiem tygodni. Dzięki Bogu to tylko osiem tygodni – żeby sparafrazować jeden z klasycznych cytatów Nicka Hornby’ego, „w tym sezonie Tottenham zaprzepaścił wszystkie szanse na grę w Lidze Mistrzów w połowie marca, nieco później niż zwykle”. Szanse na mistrzostwo Anglii mają wciąż cztery drużyny – że znajdą się wśród nich Arsenal i Liverpool, w pierwszych dniach sezonu nikt się nie spodziewał.

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.

No tak, wiem

1. No tak, wiem, że mówienie o wygrywaniu meczów w ostatnich minutach jako zjawisku cechującym mistrzów to jeden z piłkarskich komunałów, ale jeśli na koniec sezonu rzeczywiście zdarzy się tak, iż Chelsea sięgnie po mistrzostwo Anglii, to analizując przyczyny, będziemy wspominać raczej takie mecze jak wczorajszy z Evertonem, niż wszystkie te piękne pogromy Manchesteru City. Przy nieustających komplementach dla Evertonu, stanowiącego twardy orzech do zgryzienia dla każdego kolejnego rywala (czy z Tottenhamem np. nie było podobnie?), częściej utrzymującego się przy piłce i może nawet ładniej się prezentującego –  stara gwardia Chelsea wie, jak wygrywać. Myślę, że to nie przypadek, iż zwycięski gol był efektem podania Lamparda i wykończenia Terry’ego. Oni wiedzą.

2. No tak, wiem, że wielu z Was odlicza dni do momentu, w którym Arsenal spektakularnie się wywróci. Cierpliwie zauważę, że mamy koniec lutego, a nic podobnego się nie wydarzyło. „To tylko Sunderland”, powiecie, ale ja Wam przypomnę, jak dobrze radził sobie ten Sunderland w ostatnich tygodniach, zostając m.in. finalistą Pucharu Ligi. Lekko odświeżona przez Arsene’a Wengera drużyna w porównaniu do tej, która prawie godzinę musiała grać w dziesiątkę przeciwko Bayernowi, zagrała z rozmachem i na ludzie, odpoczynek od futbolu ewidentnie dobrze zrobił Olivierowi Giroud – może i Mesut Özil, dzięki odsunięciu od składu na to spotkanie, lepiej zniesie trudy kolejnych?

3. No tak, wiem, że Wayne Rooney zarabia skandaliczną kupę forsy (pisałem o tym dopiero co dla Sport.pl), ale czym innym są rozważania na temat klubowej polityki, a czym innym proste stwierdzenie faktu, iż kiedy gra, zwłaszcza w tym sezonie, jest zazwyczaj najlepszym piłkarzem Manchesteru United. Wczorajsza bramka na uczczenie nowego kontraktu i generalnie: bieganie po całym boisku Crystal Palace, znów pozwoliły Davidowi Moyesowi odetchnąć pełną piersią, zwłaszcza że po raz chyba pierwszy w tym sezonie mógł wystawić tak silną drużynę: obok Rooneya i van Persiego grali Mata i Januzaj, a za nimi Fellaini i Carrick. Przyznacie, że nie wyglądało to najgorzej.

4. No tak, wiem, że Liverpool ma fenomenalną ofensywę. To teraz wyobraźcie sobie, ile bramek ta ofensywa mogłaby strzelić… defensywie Liverpoolu. Żart zaczerpnięty z Twittera (jego autorem jest Graham MacAree) moim zdaniem podsumowuje kwestię rozmowy o ewentualnych mistrzowskich aspiracjach zespołu z Anfield Road. Choć oglądanie ich meczów bywa doświadczeniem orgiastycznym; choć kiedy mniej skuteczny jest Suarez, jego obowiązki z wielką swobodą przejmuje Sturridge (zaraz, ale przecież przejmuje je dlatego, że to on teraz gra na szpicy ofensywnego tercetu z Anfield Road – Suarez nie strzela, ale asystuje…); choć Jordan Henderson wreszcie uzasadnia nasze dawne zachwyty – to, co wyrabiają obrońcy, a czasem również bramkarz Liverpoolu, nakazuje być ostrożnym. Trzy gole wpuszczone ze Stoke, dwa z Aston Villą, trzy ze Swansea (podaję tylko wyniki tegoroczne)… Ciekawe, co na to Alan Hansen.

5. No tak, wiem, że Felix Magath uchodzi za tyrana, słyszałem wszystkie anegdotki o treningach z piłkami lekarskimi itd. Może dlatego na nowo zacząłem wierzyć w utrzymanie Fulham, a może zacząłem w nie wierzyć na nowo już w ostatnich tygodniach pracy Rene Meulensteena, zwłaszcza po wypożyczeniu do klubu Lewisa Holtby’ego. W żenujących okolicznościach Fulham żegnało się z poprzednikiem Magatha (a właściwie poprzednikami, bo polecieli także współpracownicy Meulensteena, w tym Ray Wilkins, oraz dyrektor Alan Curbishley), ale na boisku nie było znać śladów rzezi na klubowych szczytach. Walczyli, innymi słowy, i będą walczyć nadal.

6. No tak, wiem, że kibicuję Tottenhamowi dwudziesty siódmy sezon i takich meczów, jak dzisiejszy z Norwich, obejrzałem już pewnie koło setki, o ile nie więcej. Powinienem się przyzwyczaić, przywdziać skorupę ironisty, przypomnieć, że nigdy w tego Sherwooda nie wierzyłem. Za każdym razem boli jednak, cholera: dziś np. sadzanie na ławce najbardziej kreatywnego pomocnika (Eriksena), nadmierne eksploatowanie młodzieńca, który był autorskim pomysłem trenera (Bentaleba, który z meczu na mecz jest coraz słabszy – dziś po jego stracie poszła kontra Norwich), wprowadzenie Chadliego zamiast Townsenda, kiedy kontuzji doznał Capoue, i w ogóle fakt, że drużyna niemal nie grała z pierwszej piłki, gremialnie zwalniając akcje, robiąc kółeczka, podając na boki i do tyłu. Walka o czwarte miejsce w Premier League? Państwo raczą żartować, widziałem niedawno mecz grającego w Championship Queens Park Rangers: poziom był zdecydowanie wyższy.

7. No tak, wiem, że po łebkach to wszystko zapisuję. Pewnie nie wypada tłumaczyć się na piłkarskim blogu okolicznościami niepiłkarskimi, ale jeżeli we środę zajrzycie do nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, może jednak uznacie mnie za usprawiedliwionego.

Arsenal i stereotypy

Był to weekend niepotwierdzonych stereotypów; weekend udanych rewanżów i weekend, o którym można opowiadać rozwijając właściwie poprzedni wpis o wojnach psychologicznych Jose Mourinho i o tym, kto jest specjalistą od porażki, a kto od sukcesu. Zostawmy jednak Mourinho, żeby przez chwilę poprzeżuwał dzisiejszą frazę Arsene’a Wengera, która w czterech słowach znakomicie streściła naszą piątkową pisaninę („wstyd mi za niego” – powiedział po prostu menedżer Arsenalu), pamiętając jednakże o ponownym oddaniu szkoleniowcowi Chelsea sprawiedliwości za to, za co sprawiedliwość mu się należy: moim zdaniem porażka z Manchesterem City w Pucharze Anglii tylko uwypukliła kunszt, z jakim przygotował swoją drużynę do zwycięstwa ligowego na Etihad. Dużo bardziej interesuje mnie Arsenal – drużyna, która miała ponoć odczuwać psychologiczne skutki niedawnego lania na Anfield, która we środę bezbramkowym remisem z MU rozpoczęła swój arcytrudny maraton i którą o tej mniej więcej porze roku zaczynaliśmy w ciągu ostatniej dekady skreślać jako liczącą się w rywalizacji o mistrzostwo i puchar kraju, o Lidze Mistrzów nie wspominając.

Oczywiście trudno przesądzać, jak potoczy się starcie w Champions League z najlepszą dziś klubową drużyną świata – ale z racji na taki właśnie status Bayernu ewentualnej porażki z Monachijczykami nie uznamy przecież za wydarzenie apokaliptyczne. Odnotujmy więc: Kanonierzy maszerują nadal, wnioski z ich ligowej porażki z Liverpoolem zostały wyciągnięte, organizacja w defensywie przywrócona – i to pomimo zmiany Szczęsnego na Fabiańskiego, Sagni na Jenkinsona i Gibbsa na Monreala. Rotacja składem w Arsenalu poszła zresztą dużo dalej: na ławce zaczęli Cazorla i Giroud (w jego miejsce po raz pierwszy od początku spotkania oglądaliśmy Sanogo, dużo biegającego i niebojącego się walki wręcz, co przydało się w zamieszaniu przed pierwszą bramką dla gospodarzy, ale z dalece nieprzekonującym przyjęciem piłki), odpoczywali także Wilshere i Rosicky. Wypada to zauważyć, skoro mówimy o drużynie wciąż walczącej na trzech frontach: mimo kontuzji Walcotta i Ramseya, i mimo styczniowych niepowodzeń na rynku transferowym, na rezerwowych w tej drużynie również można liczyć.

Co jednak ważniejsze: zmiany dotyczyły stylu gry. Arsenal tym razem poradził sobie ze stałymi fragmentami, które rozpoczęły tamto lanie, przed linią obrony ustawił skuteczne zasieki z Flaminiego i Artety, a Podolskiemu i Oxlade-Chamberlainowi nakazał wracanie za Suarezem i Sterlingiem. Prostopadłe podania od Coutinho czy Gerrarda do wybiegającego na pozycję Sturridge’a dziś niemal nie dochodziły, boczni atakujący Liverpoolu byli pilnowani znacznie precyzyjniej. Oczywiście piszę to ze świadomością, że we własnym polu karnym Podolski sfaulował Sterlinga, a Oxlade-Chamberlain Suareza (ten drugi incydent zignorował generalnie kiepsko sędziujący Howard Webb), pamiętam również obie sytuacje napastnika Liverpoolu stworzone w pierwszych pięciu minutach meczu: przy jednej świetnie bronił Fabiański, w drugiej Anglik spudłował. Gdyby Sturridge którąś wykorzystał, dużo trudniej komplementowałoby się teraz szczelność defensywy, koncentrację i odporność psychiczną Kanonierów.

Mniejsza jednak o szczegóły: Arsenal kolejny raz po prostu zrobił to, co do niego należało. Pilnując się z tyłu udanie kontratakował, także dzięki lepszemu tym razem odgadywaniu intencji Mesuta Özila przez Podolskiego i najlepszego na boisku Oxlade’a-Chamberlaina. Dobrze wykonywał stałe fragmenty gry: swoboda, jaką cieszył się strzelec pierwszego gola w tym meczu, niemający żadnego z rywali w promieniu trzech metrów, była bodaj czy nie gorszym przestępstwem niż te obrońców Arsenalu przy bramkach Skrtela w spotkaniu ligowym. A w końcówce zażarcie się bronił, co ponoć nie leży w naturze (ach, te stereotypy…) mających mleko pod nosem wengerowskich wrażliwców. Sukces Kanonierów miał nieogoloną twarz skłonnego do konfrontacji z całym światem Flaminiego.

Nad Webbem zapewne będziecie się znęcać w komentarzach – zwracam tylko uwagę, że mylił się solidarnie na niekorzyść obu drużyn (mógł wyrzucić Gerrarda za drugi faul na Oxlade-Chamberlainie; to, że za pyskowanie i gestykulację Sterlinga ograniczył się do upokarzającej młokosa bury w obecności kapitana drużyny, zapisuję akurat na plus). Występ Fabiańskiego należy pochwalić: poza minięciem się z piłką przy wyjściu do Aggera na pięć minut przed końcem, Polakowi udawało się wszystko – zwłaszcza wygarnięcie piłki spod nóg Sturridge’a, już przy stanie 2:1. Należy się spodziewać, że w ćwierćfinale z Evertonem zagra ponownie, co znakomicie wpłynie na szansę znalezienia kolejnego dobrego pracodawcy. Mesut Özil? Zmęczony czy nie, biegający za Gerrardem czy nie (raczej nie, w związku z czym kapitan gości kilkakrotnie rzucił te swoje świetne piłki do biegnących na pozycję kolegów), i tak był jednym z najlepszych zawodników Arsenalu. A Wenger? Na ogłaszanie go „specjalistą od klęsk” kolejny raz musicie trochę poczekać.

Nauczyciel Brendan

Zostawiam Wam opisanie dzisiejszych potworności z White Hart Lane i Old Trafford – spodziewając się najgorszego po meczu Tottenham-Everton, zdezerterowałem w góry, rezerwując sobie na dzisiejszy wieczór temat nieporównanie przyjemniejszy, a związany z sobotnim meczem na Anfield Road.

Spokojna głowa: nie zamierzam na podstawie dwudziestu minut przekreślać całego sezonu Arsenalu, zwłaszcza że Kanonierzy notowali już w jego trakcie wpadki (zwłaszcza z Manchesterem City na wyjeździe i z Borussią Dortmund u siebie), za każdym razem potrafiąc się z nich podnosić. Owszem: akurat ta porażka nie przyszła w najlepszym momencie, bo zespół Arsene’a Wengera rozpoczął właśnie wyjątkowo wymagającą serię spotkań, i owszem: mecz z Liverpoolem pokazał alarmujący spadek formy Mesuta Ozila, ale zamiast kolejny raz przyglądać się Arsenalowi, wypada raczej oddać sprawiedliwość gospodarzom.

W świetle miejsca, które zajmuje dziś w tabeli Liverpool, a bardziej jeszcze w świetle stylu, jaki prezentuje, chciałbym zacząć od przypomnienia wydarzeń z maja 2012 roku i poszukiwań nowego szkoleniowca dla drużyny, którą prowadził dotąd Kenny Dalglish. Pamiętacie, jak do Stanów jeździł na rozmowy z Johnem W. Henrym Roberto Martinez? To, że amerykański właściciel Liverpoolu zdecydował się ostatecznie na zatrudnienie Brendana Rodgersa (zresztą chowając do kieszeni własną dumę, bo wcześniej szkoleniowiec Swansea odmówił uczestnictwa w przesłuchaniach kandydatów jako jeden z wielu, a nie ten jedyny) wydaje się dziś błogosławioną decyzją.

Nie była to przecież decyzja oczywista. Swansea Rodgersa, owszem, prezentowała fantastyczną piłkę, ale on sam nie pracował nigdy samodzielnie w tak wielkim klubie, nie miał do czynienia z tak wielkim budżetem i grupą tak wielkich piłkarskich ego. W Premier League pracował zaledwie rok; największym osiągnięciem w jego trenerskim CV było wywalczenie awansu do ekstraklasy, i to w play-offach – a miał pracować z piłkarzami, mającymi w karierze triumf w Lidze Mistrzów. Ileż to razy w podobnych sytuacjach progi okazywały się za wysokie? Zwłaszcza, że debiutancki sezon Rodgersa w Liverpoolu na kolana nie rzucił: w tabeli ligowej postęp o jedną zaledwie pozycję, w Lidze Europejskiej bez sukcesu, w Pucharze Anglii wpadka z trzecioligowym Oldham już na poziomie czwartej rundy, sukcesy transferowe dyskusyjne (Sahin, Borini, Aspas…), a do tego jeszcze kiepski pomysł z klubowym reality show i kłopot z Luisem Suarezem po kolejnej dyskwalifikacji Urugwajczyka.

Rodgers dopiero co skończył 40 lat – wciąż jeszcze się uczy niuansów zawodu menedżera, zwłaszcza tych dotyczących psychologicznej relacji z piłkarzami. Sam mówi otwarcie, ile pewności siebie dało mu przeprowadzenie drużyny suchą nogą przez wakacyjną sagę transferową z Suarezem: Urugwajczyka zatrzymał i potrafił skłonić do ciężkiej pracy dla drużyny. Z niespotykaną delikatnością zarządza również problemem miejsca w wyjściowej jedenastce starzejącego się Stevena Gerrarda (porównanie do Pirlo, nawet jeśli w sposób oczywisty na wyrost, pozwoliło kapitanowi pogodzić się ze stopniowym schodzeniem na drugi plan) i rozwija umiejętności piłkarzy, których talent wcześniej kwestionowano, np. Sturridge’a i Hendersona.

Taktycznie również okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. W meczu z Arsenalem Rodgers zaskoczył po raz kolejny, na szpicy ustawiając szybkiego Sturridge’a, a nie Suareza (grał głównie po prawej stronie, czyli tam, gdzie spodziewano się raczej – kolejna niespodzianka – ustawionego tym razem po lewej Sterlinga). Stałe fragmenty gry, którymi podciął skrzydła Arsenalu w pierwszej fazie meczu, o metodyczności jego pracy na treningach również mówią niejedno.

Sam Brendan Rodgers uważa, że Liverpool nie liczy się w walce o mistrzostwo Anglii (pamiętajmy zresztą, że pogromcy Arsenalu całkiem niedawno nie byli w stanie wygrać z West Bromwich Albion, a ich bramkarz i obrońcy nadal popełniają błędy), jego głównym zadaniem jest więc wywalczenie na powrót awansu do Ligi Mistrzów. Przy nienajlepszej w ostatnich trzech meczach formie Tottenhamu, i przy szokującej różnicy w stosunku bramek między tymi drużynami, a także przy szczupłości kadrowej Evertonu i degrengoladzie MU, nie wydaje się to trudne – ale warto też dodać, że ponieważ Chelsea i MC muszą jeszcze przyjechać na Anfield, Liverpool będzie miał ogromny wpływ na ostateczny kształt tabeli.

Najbardziej oczywiście imponuje mi ewolucja stylu, jaki prezentuje ta drużyna. W Swansea mieliśmy do czynienia z walijską tiki-taką, w Liverpoolu Rodgers zaczął podobnie, stawiając na grę w posiadaniu piłki i sprowadzając w tym celu jednego z „metronomów” Swansea, Joe Allena. Fascynujące było słuchanie opowieści kapitana Walijczyków (dziś skądinąd ich tymczasowego menedżera) Gary’ego Monka, mówiącego, że o ile w normalnym klubie podczas sesji treningowych piłkarze zaliczają ok. 200-300 kontaktów z piłką, w Swansea robili to w tym samym czasie ok. 600-700 razy. Ale dziś Liverpool posiadania piłki nie fetyszyzuje, niszcząc rywali w szybkim ataku i grając dużo więcej prostopadłych podań. Ci zawodnicy, którzy nie okazali się wystarczająco uniwersalni, albo nie potrafili myśleć zbyt szybko (Shelvey, Downing, Carroll) już w klubie nie grają, inni (Flanagan, Sterling czy wspomniany już Henderson) fantastycznie się rozwinęli.

Być może kluczem do tego rozwoju jest jedna z fraz, które Brendan Rodgers wygłosił swego czasu do dziennikarzy, pytany o swój styl szkolenia piłkarzy: „Szkolić można psy, ja wolę uczyć”. A o tym, ile z tej nauki odbywa się na poziomie rozmów indywidualnych, powiedzą sami piłkarze w wywiadach: Gerrard o przedsezonowym dialogu z menedżerem na temat zmiany pozycji, która ma umożliwić mu także przedłużenie kariery, Henderson na temat tego, czy przyjąć propozycję przenosin do Fulham. To także na skutek takich rozmów rodzi się zespół, w którym każdy zna swoją rolę albo potrafi się przystosować do nowej. Weźmy Sterlinga, nie tylko błyskotliwego w dryblingach, nie tylko skutecznego, ale także walczącego o odbiór piłki już na połowie rywala. Weźmy Hendersona i Coutinho, których pressing zmusił wczoraj do błędów samego Mesuta Ozila…

„Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie” – pisałem dwadzieścia miesięcy temu i dziś z wielką przyjemnością te słowa powtarzam. Liverpool zasłużył na lepszą przyszłość niż ta z ostatnich kilku sezonów.

When you walk through a storm

Poświęciłem dziś już ponad tysiąc dwieście ciepłych słów Evertonowi, wygląda na to, że kolej na Liverpool. Żadnego z komplementów pod adresem piłkarzy Roberto Martineza nie chciałbym zresztą wycofywać: wbrew wynikowi, dzisiejsze derby nie były wcale widowiskiem jednostronnym, Everton dobrze zaczął (strzał Barkleya już w pierwszej minucie), potem stracił gola po rzucie rożnym, wrócił do gry, miał kilka dobrych okazji (Jagielka, a zwłaszcza nieodpuszczający do ostatnich minut Mirallas), zmuszał Mignoleta do interwencji, ale dał sobie strzelić dwa gole w ciągu minuty i w 35. minucie zrobiło się po meczu: nawet jeśli po przerwie goście spróbowali jeszcze raz, czwarty gol gospodarzy ostatecznie pozbawił ich złudzeń. Kontuzja Lukaku, który pechowo zderzył się z Barrym podczas zamieszania przy golu Gerrarda, nie ułatwiła im sytuacji.

Zwróćmy uwagę: każda z bramek dla Liverpoolu różniła się od pozostałych. Pierwszą zdobył Gerrard, gubiąc krycie Barry’ego przy rzucie rożnym. Drugą strzelił Sturridge po szybkiej kontrze i świetnym podaniu Coutinho. Trzecią – znów Sturridge po prostopadłym podaniu od Kolo Toure i przelobowaniu Howarda. Czwartą – Suarez, który jeszcze na własnej połowie przejął niecelne podanie Jagielki do Alcaraza i po prostu ruszył przed siebie, zostawiając obu przeciwników za plecami. Przy każdej obrona Evertonu zachowała się fatalnie; chciałoby się powiedzieć: przypominało to bardziej Wigan Martineza niż Everton, z jakim mieliśmy dotąd do czynienia. Do dziś przecież goście poza Goodison Park przegrali zaledwie raz, z Manchesterem City, tracąc na wyjazdach tylko jedenaście bramek… Największy błąd indywidualny był oczywiście dziełem zawodnika podstawowego składu, Jagielki (nie był w pełni sił po kontuzji?), ale w poprzednich meczach przychodziło mu raczej grać i komunikować się z Distinem i Colemanem, a nie Alcarazem i Stonesem, który popełnił błąd numer dwa, spóźniając się do Sturridge’a po zagraniu Coutinho. Takiej pary stoperów Everton jeszcze w tym sezonie nie wystawił – choć wypada i Liverpoolowi oddać, że grał bez Aggera, Jose Enrique czy Glena Johnsona.

Patrzmy dalej: na dwadzieścia strzałów Liverpoolu, Everton odpowiedział osiemnastoma, jego piłkarze podawali więcej i celniej, częściej dryblowali, zdecydowanie częściej dośrodkowywali oraz oczywiście częściej byli przy piłce (39 proc. do 61 proc.) – kłopot w tym, że owo posiadanie piłki bywa przeceniane, gdy rywal dysponuje tak zabójczym kontratakiem. Dziś Liverpool rozprawił się z Evertonem równie bezlitośnie, jak z Tottenhamem na White Hart Lane, obnażając linię obrony najprostszymi sposobami. By zacytować lapidarną frazę mojego znakomitego kolegi, „stały fragment, kontra, laga”. Wystarczyło.

Oczywiście nie są to wszystkie składniki imponującego zwycięstwa. Dodajmy pracowitość nieustannie biegających zawodników ofensywnych Liverpoolu: Sterlinga, Suareza i Sturridge’a (jak się ma takich piłkarzy, można sobie pozwolić na grę dwójką napastników, bo wracanie do środka i niwelowanie przewagi rywala w tej strefie nie jest dla nich żadnym problemem). Dodajmy świetnego w roli kreatora Coutinho. Dodajmy inteligentnego Hendersona, odpowiedzialnego w obronie, szukającego wolnych przestrzeni do wyjścia. Dodajmy pracującego w defensywie Gerrarda, o którym jednak nie będę się rozpisywał; mając w tyle głowy, że mój wspomniany już znakomity kolega szykuje na ten temat większą analizę dla Sport.pl (sam kapitan Liverpoolu opowiadał przed meczem o rozmowie z Brendanem Rodgersem, która wyznaczyła mu perspektywy na najbliższe lata: gry bliżej własnej bramki i stamtąd dyktowania tempa gry, coś jak Andrea Pirlo – jakie są na to perspektywy, opowie już Michał Zachodny). Dodajmy niewykorzystane kolejne okazje, zwłaszcza rzut karny, spudłowany przez szukającego derbowego hat tricka Sturridge’a.

Przed meczem wiele mówiło się i pisało o jego psychologicznych aspektach. O tym, że dobry wynik w derbach pozwoli jednej z drużyn nabrać rozpędu przed kluczowym fragmentem sezonu. Ciągle nie potrafię ocenić, na ile prawdziwe są takie teorie, a na ile w przypadku Evertonu zadziała urażona duma. Zresztą oni tak naprawdę grają bez presji: mogą w walce o pierwszą czwórkę zamieszać, ale nie muszą. Z Liverpoolem to całkiem inna para kaloszy, ale przegrać rywalizację o Ligę Mistrzów z zespołem atakującym z takim rozmachem i strzelającym tyle bramek, dla nikogo nie powinno być powodem do wstydu. Jak to szło? „When you walk through a storm / Hold your head up high…”

Szybka setka Jose Mourinho

Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.

Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.

Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.

Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?

Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.

Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.

Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?

Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.

To była Chelsea

Upierałem się przed sezonem, że Chelsea pod Jose Mourinho powinna zostać mistrzem Anglii już w tym sezonie i mimo czarów, odprawianych coraz częściej przez Manchester City, i mimo imponującej wciąż regularności Arsenalu (z Newcastle zdołali wygrać bez Ozila i Ramseya…), zamierzam upierać się nadal. Niby jej obrońcom ciągle zdarza się popełniać błędy, niby jej napastnicy rzadko strzelają bramki, niby podczas wyjazdowych meczów z najgroźniejszymi rywalami grają na asekuranckie 0:0, niby wiele jej spotkań kończy się zwycięstwami wymęczonymi, z jednobramkową przewagą, ale zważywszy na szerokość składu (genialny w poprzednich sezonach Mata wciąż na ławce…), idealną proporcję rutyny i młodości, głodu wygrywania i wiedzy, jak to się robi, a także ze względu na skalę niekwestionowanych kompetencji trenera, niewygranie ligi w maju 2014 uznam za porażkę. Zwiększająca się z każdym tygodniem ostrość języka Jose Mourinho zdaje się mówić, że i on poczuł krew rywali…

Składając sobie i Wam życzenia świąteczne wspomniałem o trenerze Chelsea w kontekście klasy podejmowanych przezeń polemik, a ten i ów z uczestników blogowej dyskusji poczuł się tym dotknięty. Chcę więc przypomnieć, że po meczu z Arsenalem Mourinho mówił o „płaczących” obcokrajowcach, a dziś także strzelał z podobnych armat (zawsze trafiających do przekonania angielskich mediów), mówiąc o swoim poczuciu odpowiedzialności za brytyjskie cnoty i niechęci, jaką żywi do symulantów. Do tej ostatniej kategorii zaliczył rzecz jasna Luisa Suareza, który po wejściu Eto’o padał na murawę „jakby go ktoś zastrzelił” albo jakby uprawiał „akrobatyczne skoki do wody”.

Powiedzmy więc od razu, że faul na Urugwajczyku był ewidentny, a niepodyktowania jedenastki nie sposób usprawiedliwiać tym, że akcja wychodziła już z pola karnego i nie było bezpośredniego zagrożenia bramki (serio: spotkałem takie wpisy na Twitterze, i to pochodzące od wybitnych skądinąd dziennikarzy). Powiedzmy też, że Eto’o mógł wylecieć już w pierwszej połowie za ostre wejście w Hendersona, a w drugiej połowie czerwone kartki mogli obejrzeć zarówno faulujący Lucasa Oscar, jak samemu wymierzający sprawiedliwość Oscarowi Lucas. Jakimikolwiek kaskadami słów próbowałby to przykryć Jose Mourinho, decyzje Howarda Webba pomogły jego drużynie.

A przecież po zwycięstwie nad Liverpoolem mógłby po prostu chwalić swoich piłkarzy. Tak dobrze grającej Chelsea jak dziś w pierwszej połowie jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy: właściwie to niewiarygodne, że w takim momencie roku, w samym środku świątecznej zgęstki spotkań, stać ją było na taką intensywność walki o piłkę. Druga linia Liverpoolu, niedawno masakrująca Tottenham i walcząca jak równa z równą z Manchesterem City, praktycznie nie istniała w zderzeniu z pressingiem, w którym pracowali nie tylko Lampard i Luiz, ale także świetny dziś Willian i tradycyjnie świetny Oscar (zobaczcie, ile piłek odebrali). Nawet Eto’o tym wejściem w Hendersona pokazał, że próba odbioru i uprzykrzenia życia rywalowi była zadaniem wszystkich członków drużyny; zadaniem, z którego świetnie się wywiązali. Suarez prawie nie otrzymywał podań, a jeśli już, to z dala od bramki i bez szans na rozpędzenie się, podobnie odcinani i osaczani byli Sterling i Coutinho. Obrazek, ilustrujący przejęcia piłki w wykonaniu zawodników Chelsea, zdaje się przedstawiać mur, ustawiony jeszcze na połowie rywala. Charakterystyczne, że po szybkim objęciu prowadzenia Liverpool nie był w stanie spokojnie rozgrywać piłki, czyhając na okazję do kontry. Bramka wyrównująca była może dziełem przypadku – Hazard doskoczył do piłki odbitej od Sakho, ale też: nikt z pomocników gości za Belgiem nie nadążył. Gol numer dwa to już piękna zespołowa akcja z udziałem Luiza, Azplicuety i Oscara, nawet jeśli można dyskutować, czy Mignoletowi nie zabrakło siły w rękach, by wypchnąć na róg uderzenie Eto’o.

Po przerwie Liverpool wrócił do gry, ale do wyrównania nie doszło: Chelsea broniła się umiejętnie (te wszystkie rzuty wolne, zdobywane w końcówce daleko na połowie Liverpoolu…) i miała większe możliwości manewru przy wykruszających się z powodu kontuzji zawodnikach (nie żebym chciał w tym momencie otwierać kolejną jałową dyskusję na temat konieczności przerwy zimowej w Premier League, ale policzcie, ilu piłkarzy z drużyn, którym kibicujecie, kontuzjowało się właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu dni…). Lampard zmieniony przez Mikela, Ivanović przez Cole’a, Eto’o przez Torresa – wszystko to brzmi dużo lepiej, niż wymiana Allena na młodego Brada Smitha z Australii…

Wiele słów wypowiedziano w ostatnich miesiącach o bajecznym Arsenalu i bajecznym MC, sporo napisano także o przełomowym sezonie Liverpoolu i głęboko rozczarowującym Tottenhamu i MU (zabawne, że drużyny z Old Trafford i White Hart Lane dzielą w tabeli zaledwie dwa punkty do piłkarzy z Anfield Road…). Gra Chelsea do zachwytów nie skłaniała, o przełomie mówić nie pozwalała, choć oczywiście o głębokim rozczarowaniu nie mogło być mowy. Po prostu: Jose Mourinho robił swoje i jestem dziwnie spokojny, że będzie robił swoje do maja.