Wypada zacząć tam, gdzie skończyliśmy jeden z poprzednich wpisów: cytatem z Carlo Ancelottiego, że przy całej władzy, jaką ma w dzisiejszych czasach menedżer wielkiego klubu, jedyną rzeczą, której nie kontroluje, jest wynik meczu. Frazę nowego trenera Realu przywołał niedawno w wywiadzie dla kwartalnika „Blizzard” legendarny szkocki (sic!) teoretyk futbolu Andy Roxburgh, wieloletni dyrektor techniczny i współtwórca systemu szkolenia trenerów w UEFA, zwracając jednocześnie uwagę na fakt, iż bodaj najważniejszym elementem kompetencji dzisiejszego menedżera jest radzenie sobie z mediami. Roxburg cytował nawet Gerrarda Houllier, że najważniejsze 30 sekund jego tygodnia pracy to pomeczowy miniwywiad dla telewizji, szczególnie po porażce. Wszyscy cię wtedy słuchają – opowiadał – piłkarze, ich żony, zarząd, kibice; w ciągu najbliższych godzin twoje słowa zostaną wielokrotnie powtórzone… Na kursach trenerskich mówi się o tym jako o momencie, w którym rozpoczynają się przygotowania do następnego meczu. Wszystko ma znaczenie, a twoja twarz jest świadectwem zdrowia twojego zespołu…
O tym, że David Moyes zapanował nad przekazem z wczorajszego spotkania z mediami, a jego twarz była świadectwem zdrowia drużyny, świadczy prosty fakt: po zakończeniu konferencji prasowej kurs MU na nowojorskiej giełdzie poszedł w górę. Menedżer mistrzów Anglii był umiarkowanie spokojny i umiarkowanie szczery, skromny tam, gdzie było trzeba, i pewny siebie tam, gdzie musiał. Padły słowa o zaszczycie i odpowiedzialności. Padła wyborna, będąca mięsem dla przyszłych biografów, anegdota o okolicznościach zatrudnienia (zadzwonił sir Alex, zaprosił go do domu, Moyes myślał, że chodzi mu o kupno jednego z piłkarzy Evertonu, ale rodak oznajmił po prostu, że za tydzień idzie na emeryturę, więc musi go zastąpić). Padły stosowne hołdy dla poprzednika, niewymuszone i powracające co najmniej kilka razy. Padły zapewnienia o ciągłości (opowieść o rozmowie z Charltonem w ośrodku treningowym i stałych kontaktach z Fergusonem, dwugodzinne próby przekonania Paula Scholesa, żeby dołączył do sztabu szkoleniowego, w którym są już Phil Neville i, w roli grającego trenera, Ryan Giggs; co ważne: także wysoko cenionego przez piłkarzy Rene Meulensteena Moyes namawiał do pozostania).
W najdelikatniejszej kwestii Rooneya Szkot również powiedział to, co powinien był: po pierwsze, Anglik nie jest na sprzedaż, po drugie, świetnie trenuje i ma ten „błysk” w oku, po trzecie, Moyes zna go od szesnastolatka, ergo wie, jak z nim postępować, po czwarte, zestawia go z Lawem czy Charltonem, więc pokazuje, że choć pracuje od paru dni, to „myśli klubem” i jego historią. W tym punkcie, zanim zainterweniował zaniepokojony przedłużającą się serią pytań na jeden temat rzecznik prasowy, Moyes zdążył zażartować, że czuje, jakby miał deja vu: „część z was znam przecież doskonale z Evertonu, wtedy też przyjeżdżaliście i pytaliście, czy Wayne odejdzie”… I zdążył osadzić dziennikarza, dopytującego, czy może „kategorycznie” powiedzieć, czy sam Rooney chce zostać. „Jedyne, co mogę kategorycznie powiedzieć, to że Wayne fantastycznie trenuje”…
Nie było fajerwerków, nie było transferowych spekulacji, nie było prowokacji i szpil pod adresem rywali; ba, jak na rangę wydarzenia nie było nawet zbyt wielu dziennikarzy. Była jasna deklaracja o odziedziczonym mocnym zespole, o planach obrony tytułu mistrzowskiego i wygrania wszystkiego, co się da („ten klub ma sukces wytatuowany na herbie…”). Były jasne informacje o kontuzjach Naniego, Smallinga i Younga, którzy zapewne nie pojadą na azjatyckie tournee. Było miłe zdanie o szansie dla innych młodych szkoleniowców z Wysp, bo jeśli on, zaczynający przed laty w Preston, mógł dostać szansę pracy w MU, to i przed nimi wielka przyszłość, i równie miłe podziękowanie dla Billa Kenwrighta, dawnego zwierzchnika w Evertonie. Była, co tu kryć, generalna przychylność mediów.
W sumie: pierwszy, nienajtrudniejszy test rutynowo zaliczony. Jak świetnie wiemy, schody zaczną się w sierpniu, najpierw w Swansea, potem na Old Trafford z Chelsea, a zaraz potem na Anfield Road. Gdyby sir Alex miał po takim początku, powiedzmy, dwa punkty, żaden kibic i dziennikarz nie zacząłby wpadać w panikę: w kolejnych 35 kolejkach byłoby mnóstwo okazji do odrobienia strat. Co będzie jednak, jeżeli Manchester United Moyesa nie ruszy z kopyta? Wracamy do początku: wynik jest jedyną rzeczą, której menedżer nie kontroluje. A w ślad za wynikiem – nerwowości całego świata. Wszystko, co najważniejsze w nowym życiu Davida Moyesa, wydarzy się w ciągu kilkuset sierpniowych minut na boiskach Premier League. Kluczowe wsparcie Alexa Fergusona już ma: „Guardian” twierdzi, że menedżer, który go namaścił, nie zamierza oglądać pierwszych meczów następcy z wysokości trybun. Nie chce, by uwaga kibiców skupiała się na nim, nie chce, by skandowano jego nazwisko, nie chce, by Moyes czuł presję większą, niż powinien. Ferguson wie: to już nie jest, i nigdy nie będzie jego drużyna. Powtórka z Wilfa McGuinessa nie jest przewidywana.
Z całej konferencji Moyesa ten jeden komunikat wydaje mi się najważniejszy: przy całej tradycji klubu, zamierza przyłożyć doń własne piętno. Mam nadzieję, że więcej nie będzie już musiał mówić o historii.