Archiwa tagu: Chelsea

Cała Chelsea, cała ona

Tak, wiem, spędzimy najbliższą dobę przy smartfonach, tabletach czy innych komputerach, dostarczających nam wodospadu informacji – cóż z tego że niesprawdzonych, wyssanych z palca zliczającego kliknięcia wydawcy serwisu bądź w najlepszym razie piłkarskiego agenta. Jutro zamyka się okienko transferowe, więc może w dobrym tonie, mówiąc na przykład o Chelsea, byłoby użycie nazwiska Cuadrado z jednej strony albo Schürrle i Salaha z drugiej. Zastanowienie się, dlaczego dwaj ostatni nie okazali się ostatecznie wzmocnieniem drużyny z Londynu, może też zapytanie, czy mieli – zwłaszcza Salah, świetny podczas europejskich kampanii Basel – wystarczająco wiele okazji do wykazania się umiejętnościami. Temat, wbrew pozorom, istotny również w kontekście niedawnej wpadki Chelsea z Bradford w Pucharze Anglii, wtorkowego rewanżu w Pucharze Ligi z Liverpoolem i wczorajszego meczu z Manchesterem City.

Do spotkania z mistrzem kraju i wiceliderem tabeli aż ośmiu piłkarzy Chelsea przystępowało mając w nogach dwugodzinne bieganie w półfinale Pucharu Ligi, a w dodatku pod nieobecność Fabregasa i Costy. Negocjacje transferowe na linii Chelsea-Wolfsburg-Fiorentina wciąż się przedłużają, Cuadrado oglądał wprawdzie mecz z trybun Stamford Bridge, ale nie był uprawniony do gry, gospodarze woleli również nie ryzykować jakiejś kontuzji piłkarzy będących na wylocie. To m.in. dlatego Jose Mourinho sprawiał wrażenie człowieka, który myśli bardziej o zabezpieczeniu tyłów i nieprzegraniu meczu, niż zwiększeniu przewagi nad mistrzem kraju do ośmiu punktów. Cały Mourinho, cały on: pięknej piłki w meczu z bezpośrednim rywalem się po nim nie spodziewajcie – będzie raczej do bólu pragmatyczny. Ustawi drużynę do gry z kontrataku (to dlatego Remy zamiast Drogby w wyjściowej jedenastce), a kiedy okaże się, że rywal również bardzo się pilnuje – zadowoli się remisem. Zmiany, których Wyjątkowy dokonywał w trakcie drugiej połowy meczu z MC, sygnalizowały intencje w sposób wystarczająco czytelny: kiedy Pellegrini wprowadził na boisko Franka Lamparda (którego zresztą powrót na stare śmieci jednak zdeprymował, sądząc po serii niecelnych podań i złych przyjęć piłki), Mourinho odpowiedział zdjęciem z boiska Remy’ego i wprowadzeniem w jego miejsce Cahilla, oddelegowanego natychmiast do opieki nad niedawnym kolegą.

W ciągu minionego tygodnia rozpisywaliśmy się o awanturze wokół Diego Costy i o tym, jak Mourinho wznosi wokół Chelsea mury oblężonej twierdzy. W wojnach psychologicznych menedżer londyńczyków jest mistrzem, tak samo jak w narzucaniu narracji mediom (tym razem przez sam fakt swojego… milczenia), ale kiedy podejmuje decyzje z ławki, wcale nie wydaje się słabszy. Niech sobie statystycy wyliczają, że jego piłkarze oddali zaledwie trzy strzały, niech fani rywala śpiewają o „nudnej, nudnej Chelsea” – ważniejsze, co będą śpiewać po sezonie, w którym, przypomnijmy, większość spotkań z najtrudniejszymi rywalami lider tabeli już odbył.

Jeśli coś ewentualnie może kibiców tej drużyny niepokoić, to kwestia szerokości kadry, jaką Mourinho będzie miał do dyspozycji w ciągu najbliższych czterech miesięcy. O tym również wiemy, bo nie jest to żadna nowość, jeśli idzie o tego trenera: Portugalczyk woli nie mieć zbyt długiej ławki i minimalizuje kłopoty, jakie potrafią nieść w szatni sfrustrowane i niegrające gwiazdy. Na tym etapie sezonu jednak – kiedy za kilka tygodni wznowi rozgrywki także Liga Mistrzów – trudno nie pytać, jak brak rotacji odbije się na formie i zdrowiu piłkarzy w dłuższej perspektywie. Zaglądając bowiem do statystyk: w lidze wszystkie mecze zagrali dotąd Ivanović, Terry i Hazard, o mecz mniej – Matić, Cahill i Willian, a dwa mecze mniej – Fabregas. Doliczając bramkarza to dobrze ponad połowa drużyny (w innych zespołach piłkarzy grających tak dużo jest co najwyżej po czterech na klub), i zwłaszcza o zdrowie 34-letniego Terry’ego wypada się martwić – choć równocześnie trzeba oddać sprawiedliwość klubowemu departamentowi medycznemu, dbającemu o zdrowie piłkarzy zdecydowanie lepiej niż w takim, dajmy na to Arsenalu. Wracając jednak do meczu z MC: czy ławka: Cahill, Drogba, Ake, Christiensen, Brown i Loftus-Cheek, może kogokolwiek przerazić?

zoumamcMówiąc o rotacji, bądźmy jednak sprawiedliwi: nazwisko Kurta Zoumy również niejednemu z nas mówiło dotąd niewiele, a wczorajszy występ przeciwko Aguero pozwala wróżyć młodemu, szybkiemu i bezbłędnie trafiającemu ze wślizgami (przerwanie akcji Argentyńczyka w pierwszej połowie!) dwudziestoletniemu Francuzowi kapitalną karierę; we wtorkowym meczu z Liverpoolem szybkość Sterlinga również nie sprawiała mu wielkich problemów. Spójrzcie zresztą na załączony obrazek – wszystko, oprócz dalekich podań, na niebiesko i zielono; dziesięć odbiorów, trzy wślizgi, dwa wybicia, jeden przechwyt, a do tego ani jednego faulu… W Match of the Day Danny Murphy zdążył już porównać chłopaka do Desailly’ego.

Oczywiście, oczywiście: Chelsea popełniała błędy, Ivanović i Matić tracili piłkę podczas jej wyprowadzania, z czego wzięły się m.in. groźne sytuacje Aguero i Milnera w pierwszej połowie, Azplicueta miał poważne kłopoty z Navasem, a Terry (co nie jest niespodzianką), przegrywał pojedynki biegowe i pomylił się w ocenie długiej piłki zagranej do przodu przez Kompany’ego – stąd pewnie decyzja, by z czasem cofnąć linię obrony bliżej bramki Courtois. Courtois, który – choć w tym sezonie ratował już skórę kolegów wielokrotnie – popełnił ten błąd najpoważniejszy, przy dośrodkowaniu Navasa, po którym padł gol dla gości.

Umówmy się jednak: popełniać błędy w meczu z Manchesterem City i kończyć spotkanie remisem byle komu się nie udaje. Cała Chelsea, cała ona. Dojrzała. Z zimną krwią. Cierpliwie idąca po swoje. Czekająca na moment, który prawie zawsze nadchodzi. Tym razem nadszedł w 41. minucie, kiedy większość zawodników gospodarzy (a w ślad za tym i gości) zgromadziło się po prawej stronie boiska, Ivanović przerzucił więc piłkę do wbiegającego z lewej strony Hazarda, ten zaś bez przyjęcia, idealnie w tempo wyłożył piłkę Remy’emu i padł gol, co do którego możemy się spierać w nieskończoność, czy był niezwykle wręcz prosty czy przeciwnie: zachwycająco wyrafinowany.

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej

Jose, nauczyciel Brendana i uczeń Louisa

1. Najprzyjemniej pisze się o Chelsea. Póki trenuje ją Jose Mourinho, tematów nigdy nie zabraknie. A to powie coś o konspiracji. A to powie, że nie powie. A to powie coś po długiej chwili milczenia, malowniczo oparty o ściankę z logami sponsorów. A to w końcu rzeczywiście nic nie powie, bo nie przyjdzie na konferencję prasową, gdyż w związku z tym, co powiedział przedtem, ma kłopoty z ligową władzą.

Nie nabijam się bynajmniej. Jestem wdzięczny za nieustanne dostarczanie tematów, a równocześnie podziwiam, bo jest za co. Gra Mourinho z mediami to jeden z elementów jego trenerskiego warsztatu – i ze świecą szukać szkoleniowca, który potrafiłby się nim posługiwać równie skutecznie. A przy tym nie jest to przecież element najważniejszy – wczoraj np. jego podopieczni zaimponowali automatyzmem zachowania porównywalnym, bo ja wiem, z bokserem cierpliwie czyhającym za gardą na zadanie morderczego ciosu. Ktoś ten automatyzm pomógł im wypracować. Czytaj dalej

Tottenham w czasie teraźniejszym

1. Najprościej byłoby pewnie spróbować załatwić rzecz jakimś żartem, powiedzieć na przykład, że prawdziwą wartość drużyny Mauricio Pochettino zweryfikuje już we środę Burnley, a w sobotę Crystal Palace (co zresztą zawsze może się okazać boleśnie prawdziwe). Albo przypomnieć któryś z przegranych na tym stadionie meczów z wcześniejszej fazy sezonu, ze Stoke, West Bromwich albo z Newcastle. Zauważyć, że rzeczy, które niepokoiły w ich trakcie, dotyczące kwestii naprawdę elementarnych, jak choćby właściwe przygotowanie do rozegrania meczu, bynajmniej nie zniknęły (kiedy Newcastle szykowało się już do rozegrania zabójczej akcji natychmiast po wznowieniu gry, piłkarze Tottenhamu sznurowali jeszcze buty, poprawiali getry i gawędzili ze sobą; dziś zanim za kontuzjowanego Masona wszedł Dembele, trzeba było grać w dziesiątkę przez pięć minut, a Belg w tym czasie dopiero zakładał ochraniacze, wciągał koszulkę itd.). Powiedzieć, że błąd Fazio przy prostym wyprowadzaniu piłki, przy stanie 4:1, był skandaliczny – i że nie był to pierwszy taki błąd tego obrońcy w tym sezonie, ba: nawet w tym meczu, w 25. minucie, jego podobna strata zakończyła się minimalnie niecelnym strzałem Oscara. Wtrącić przy okazji coś o stracie Bentaleba, po której Fazio desperacko powstrzymał akcję Hazarda. Marudzić na serię dogodnych sytuacji, jakie miała Chelsea zarówno przy stanie 4:2 (strzał Azplicuety, obroniony przez Llorisa), jak 5:2 (zanim trafił Terry, były okazje Ramiresa, Costy i Ivanovicia). Lękać się, że forma przyszła za wcześnie i że długo grać w tym tempie nie będzie się dało (zwłaszcza, że oprócz Premier League są jeszcze puchary – dla Tottenhamu mecz z Chelsea był już 31. w sezonie); wspomnieć na przykład, że u drużyn mistrza Mauricio Pochettino, Marcelo Bielsy, kryzys przychodzi zwykle późną wiosną. W ogóle znaleźć jak najwięcej dziur w całym, żeby na koniec sezonu, kiedy znów do miejsca czwartego zabraknie punktu czy dwóch, nie cierpieć nadmiernie. Jeszcze w trakcie meczu Rafał Stec zacytował mi zdanie z książki „Futbol jest okrutny” „okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna wychodzi na prowadzenie – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało” – w tym przypadku chodziłoby o rozciągnięcie chwili na kilka, góra kilkanaście tygodni. Czytaj dalej

Ekstraklasa chaosu

Abject Arsenal, Lacklustre Liverpool, Toothless Tottenham, generalnie: królestwo chaosu, ta Premier League. Błędy w obronie (nawet w niepokonanej dotąd Chelsea ni stąd, ni zowąd myli się Cahill, a przy okazji dowiadujemy się, że z 13 bramek utraconych przez tę drużynę w obecnym sezonie ekstraklasy, prawie trzy czwarte padło po zagraniu ze skrzydła) i błędy w ataku (Soldado bynajmniej się nie przełamał przed tygodniem – w meczu z Crystal Palace nie wykorzystał co najmniej trzech dobrych sytuacji). Bałagan w sztabach medycznych (plaga kontuzji w MU od początku rozgrywek nie ma sobie równych) i w sędziowaniu (co wyprawiał Andy Marriner w meczu MC-Everton: jak mógł nie wyrzucić z boiska Mangali i być może również Fernando, jakim cudem pokazał żółtą kartkę Barkleyowi, a zwłaszcza na jakiej podstawie podyktował karnego dla gospodarzy?)… Jeden tylko weekend, a przykładów co niemiara – sam nie wiem, od którego zacząć.

Może właśnie od porażki Chelsea i zwycięstwa Newcastle? Tu o chaosie w szeregach gospodarzy mogłoby świadczyć to, że po raz kolejny Alan Pardew nie trafił z zestawieniem wyjściowej jedenastki i musiał się wspierać zmianami. Podczas serii ostatnich zwycięstw Srok często o wyniku przesądzały gole zawodników wprowadzanych z ławki – dość wspomnieć spotkanie z Tottenhamem, które przyniosło przełamanie wcześniejszej złej passy, i wejście Sammy’ego Ameobiego. W sobotę marsz Chelsea powstrzymał rezerwowy Papiss Cisse, który sam nadaje się na symbol chaosu, bo dopiero w tym sezonie wraca do bajecznej formy sprzed trzech sezonów (choć wypada zwrócić uwagę, że ruchliwy Perez, który grał od pierwszej minuty, również sprawiał obrońcom z Londynu masę kłopotów). Gościom wyraźnie brakowało Maticia – zastępujący go Mikel ani nie ma tej prezencji w walce o piłkę, ani nie czyta gry w sposób tak perfekcyjny – dość powiedzieć, że przed polem karnym Courtois wiele razy ziała wyrwa, w której odnajdywali się szybcy i agresywni gracze Newcastle. A może – i jest to również przypadek Tottenhamu podczas meczu z Crystal Palace – Chelsea odczuwała trud trzeciego spotkania, rozgrywanego w ciągu dziewięciu dni? Jak do tej pory Jose Mourinho rotuje składem w sposób więcej niż umiarkowany…

Nie, z pewnością lepiej zacząć od pierwszych dziewiętnastu sekund meczu Stoke z Arsenalem (łączy je to, że rozgrywane były na stadionach niegościnnych dla Wengera i Mourinho: na Britannia menedżer Kanonierów wygrał tylko raz, na St. James’ Park trener Chelsea – ani razu). Albo od – jakże charakterystycznych dla podopiecznych Wengera – kartek Caluma Chambersa. Ostatecznie od informacji, że w całym spotkaniu ze Stoke czterech obrońców Arsenalu zanotowało JEDEN udany wślizg, a blisko dwumetrowy Per Mertesacker wygrał tylko jeden pojedynek główkowy. Jak nie cenię komentarzy Alana Shearera, we wczorajszym Match of the Day trafił w punkt: jadąc do Stoke, a potem widząc w wyjściowym składzie Petera Croucha musisz nastawić się na walkę, także walkę w powietrzu – a w ciągu pierwszych dziewiętnastu sekund przegrywasz z nim trzy starcia. To masakra, co wyprawia niekiedy Arsenal w grze obronnej, i trudno się dziwić tym fanom Kanonierów, którzy kłócąc się o przyszłość drużyny pod Arsenem Wengerem niemal pobili się po meczu przed stadionem.

Powtarzalność problemów, występujących u podopiecznych Wengera jest co najmniej zastanawiająca. Są wśród nich kwestie dyscyplinarne, kłopoty z koncentracją, są wreszcie bramki tracone po stałych fragmentach gry. Stoke przez cały ten sezon nie strzeliło jeszcze gola w ten sposób; żeby się udało, musiał dopiero przyjechać stosujący krycie strefowe Arsenal – i pięciu jego graczy musiało ruszyć do tej samej piłki. Do Mertesackera, ośmieszanego przez znakomitego Krkicia (spodziewał się ktoś, że ten sprowadzony z Barcelony konus odnajdzie się wśród piłkarzy pokroju Adama, Bardsleya, Mosesa, Shawcrossa czy Sidwella?), do niespokojnego Chambersa, niedoświadczonego Bellerina i spóźnionego przy dośrodkowaniu przed drugim golem Gibbsa dołóżmy jeszcze Martineza, który nadal zastępuje Szczęsnego – przy pierwszej bramce Stoke Crouch wyczekał, aż bramkarz się położy i dopiero wtedy uderzył.

Spróbujmy ten chaos uporządkować, rzucając okiem na zdobycze punktowe drużyn z czołówki po 15 kolejkach poprzednich sezonów. Otóż dwa lata temu, w sezonie 2012/13, lider, Manchester United, miał te same 36 punktów co zgromadziła dziś Chelsea. Wicelider (i wtedy, i dziś MC) miał te same 33 punkty. Trzecia w tabeli Chelsea zdobyła o dwa punkty więcej niż obecnie West Ham, czwarty Tottenham – te same 26 punktów, co czwarty dziś Southampton. Rok temu pierwsza czwórka miała odpowiednio: 35, 30, 30 i 29 punktów. Trzy lata temu MC miało punktów 38, a ścigające go MU – 36. Wygląda na to, że ten sezon nie jest bynajmniej wyjątkowy i nawet statystykami Chelsea niekoniecznie musimy zachwycać się już w tym momencie.

Więcej mówi oczywiście zestawienie zdobyczy punktowych drużyn, o których słabszej postawie się obecnie rozpisujemy: rok temu po 15 kolejkach Liverpool miał 30 punktów, aż 9 punktów więcej niż dzisiaj, Arsenal 35, czyli o 12 punktów więcej niż obecnie, Tottenham zaś – 27, czyli 6 punktów więcej niż dziś (Manchester United pod van Gaalem ma o 3 punkty więcej niż pod Moyesem w tej samej fazie sezonu). Jasne, że i tu rzecz można niuansować, zwracając uwagę na fakt, że różnie układają się w poszczególnych latach kalendarze rozgrywek (ktoś może mieć w pierwszej fazie sezonu skumulowane wyjazdy do najgroźniejszych drużyn ligi), coś jednak widać. Niezależnie od pytania, czy i kiedy spuchną West Ham, Southampton, a może także Newcastle, fani Arsenalu, Liverpoolu i Tottenhamu mają się czym martwić. No, ci ostatni zawsze mają się czym martwić.

Tradycyjna porażka

Owszem, ostatni raz wygrali mecz ligowy na Stamford Bridge w 1990 roku, kiedy aż sześciu piłkarzy obecnej wyjściowej jedenastki jeszcze nie było na świecie. Owszem, przegrali jak zwykle w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Tym razem jednak nie mam ochoty z nich szydzić ani nie wstydzę się za nich. Była w tym meczu walka, była myśl trenerska, przez pierwsze dwadzieścia minut realizowana z zaskakującym powodzeniem.

Nie zamierzam się oczywiście przesadnie rozwodzić nad tymi dwudziestoma minutami – a zwłaszcza nad minutą trzecią, w której grający wówczas wysokim pressingiem goście odebrali Chelsea piłkę, Mason odegrał na skrzydło, skąd poszło dośrodkowanie na głowę Kane’a, którego strzał ominął wprawdzie Courtois, ale zatrzymał się na spojeniu słupka z poprzeczką. Faktem jest, że gola nie było, podobnie jak kilka minut później po kolejnym odbiorze na połowie rywala i minimalnie niecelnym uderzeniu Harry’ego Kane’a. Tottenham grał szybciej niż w poprzednich spotkaniach, swobodnie wymieniał piłkę, a nade wszystko: odbierał ją i wyprowadzał groźne kontry. To było to, o czym mówił Pochettino od początku sezonu – było, ale się skończyło.

Poza Chirichesem na prawej obronie (pilnować Hazarda – misja niemożliwa, ale przecież wracający po ponadrocznej przerwie Walker rozegrał dopiero godzinę w meczu młodzieżówki, a Naughton i Dier nie poradziliby sobie lepiej; Rumun przynajmniej dośrodkowywał w pole karne Courtois), trudno mieć wątpliwości co do doboru i ustawienia drużyny. Wychowankowie: Kane, Mason, Bentaleb walczyli do upadłego. Nawet przy niekorzystnym wyniku goście pokazywali się z dobrej strony, cierpliwie wydziergując swoje kolejne akcje, a Jose Mourinho mówił po meczu, że wynik był dla rywala zbyt surowy. Problem w tym, że wszystkie gole dla Chelsea padły po indywidualnych błędach piłkarzy Tottenhamu. Przy pierwszym Hazarda nie upilnowali Lennon z Chirichesem, Drogba fantastycznie zastawił się przed Fazio i odegrał piłkę koledze, a Lloris przepuścił uderzenie Belga. Przy drugim Lloris wykopał piłkę wprost pod nogi Hazarda, który oddał ją Oscarowi, ten zaś Drogbie. Przy trzecim przegrana rywalizacja Vertonghena z Remym w polu karnym była wręcz komiczna.

Użalanie się nad sekwencją wydarzeń między 19 a 22 minutą (przy dwubramkowym prowadzeniu Chelsea sprawę należało uznać za definitywnie zamkniętą) mija się oczywiście z celem. Lepiej po prostu oddać sprawiedliwość ekipie Mourinho. Po pierwsze, zachwycając się jej pracowitością, organizacją gry obronnej i skutecznością pressingu (napatrzeć się nie mogłem na to, jak między obrońcami i pomocnikami Tottenhamu uwija się Willian, a przecież statystyki defensywne nabijali wszyscy gracze drugiej linii, z Fabregasem włącznie; tego, że Matić będzie miał sześć przechwytów i sześć wybić, mogliśmy się spodziewać, ale pozostali nie byli gorsi). Po drugie, zachwycając się jej skutecznością: kiedy już miała dobre sytuacje, to je po prostu wykorzystała. Po trzecie, doceniając jej możliwości manewru: zawieszonego za pięć żółtych kartek Diego Costę zastąpił dziś Drogba, strzelił bramkę i zszedł, więc w jego miejsce pojawił się Remy, który również zdobył gola; w przerwie Cahilla zastąpił Zouma i również zaprezentował się dobrze.

Od tygodni szkoleniowcy drużyn przeciwnych szukają sposobów na rozmontowanie tej nienagannie funkcjonującej maszyny – i od tygodni obchodzić się smakiem. Od tygodni wszyscy powtarzają, że sprawa mistrzostwa Anglii jest przesądzona – pytanie tylko, czy w marszu po tytuł Chelsea przegra jakiś mecz i czy przebije barierę stu punktów.

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam

1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.

Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.

Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…

Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.

fellainimuNie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.

2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?

Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.

Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.

songmcNapastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.

newcastlegoal3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.

Mourinho-Wenger, czyli znów to samo

Nic tutaj nie było naprawdę niespodziewane, chyba nawet to, że Arsene Wenger stracił nerwy w konfrontacji z Jose Mourinho. Po pierwsze, trener Kanonierów od dawna kiepsko radzi sobie z emocjami w trakcie meczów. Po drugie, menedżer Chelsea wielokrotnie potrafił zaleźć mu za skórę – ich drużyny grały ze sobą po raz dwunasty, a Wenger nie wygrał ani razu. Po trzecie, wszyscy pamiętamy, jak zakończyło się marcowe spotkanie między tymi dwoma drużynami.

Podtekstów było rzecz jasna więcej: mecz Fabregasa przeciwko dawnym kolegom i dawnemu trenerowi przychodzi na myśl jako pierwszy, kolejny to dobrze udokumentowane (i jakże różne od analogicznych wyników Chelsea) problemy Arsenalu z ogrywaniem drużyn z absolutnej czołówki; komentator „Daily Telegraph” napisał, że Wenger powinien, zamiast popychaniem Mourinho, zająć się zepchnięciem z drogi drużyn blokujących mu drogę na szczyt. To podtekst najważniejszy, z którego Arsene Wenger musiał zdawać sobie sprawę i być może dlatego ta przepychanka: jeśli pamiętacie awanturę po jednym z meczów Barcelona-Real, kiedy Jose Mourinho wkładał palec do oka Tito Vilanovy, wiecie, że po przemoc fizyczną sięga w takich sytuacjach ten, kto tak naprawdę czuje się słabszy. Otóż tak właśnie: mimo inwestycji, jakich dokonał tego lata, ze sprowadzeniem Alexisa Sancheza z Barcelony na pierwszym miejscu, Wenger wie, że dystans między Arsenalem a Chelsea wcale się nie zmniejsza.

Oczywiście trudno nie zauważyć, że tym razem Kanonierzy nie zaczynali meczu w sposób równie otwarty jak wiosną. Początek spotkania upływał pod znakiem dobrej organizacji gry obronnej gości, w którą angażowali się nie tylko Wilshere i Flamini, ale także Cazorla i Sanchez; potem był uraz Thibauta Courtois  (przepisy mające chronić piłkarzy przed konsekwencjami kontuzji głów, z takim rozgłosem wprowadzane przed rozpoczęciem sezonu, ewidentnie nie działają, skoro bramkarzowi Chelsea pozwolono pozostać na boisku mimo krwawiącego ucha, niepokojące były również pogłoski o przedłużającym się oczekiwaniu na odjazd karetki ze stadionu) i wspomniane przepychanki między trenerami. Z punktu widzenia Kanonierów wszystko było w porządku do 27. minuty, kiedy błysk geniuszu Hazarda i spóźnienie Kościelnego zsumowały się w rzut karny, wykorzystany przez belgijskiego skrzydłowego. Gdyby obrońca Arsenalu wyleciał przy okazji z boiska, nikt by się pewnie nie zdziwił, podobnie jak gdyby ta sama kara spotkała Caluma Chambersa za faul na Schürllem (Anglik miał już wtedy żółtą kartkę). Młody obrońca Arsenalu ma generalnie udany początek sezonu, zwłaszcza że przed jego rozpoczęciem był typowany raczej na rezerwowego, ale pięć żółtych kartek w siedmiu meczach Premier League oznacza dyskwalifikację już na początku października… Nie lubię pisać o sędziowskich błędach, ale ręka Fabregasa w drugiej połowie również nie daje o sobie zapomnieć (choć i tak wpadką kolejki było podyktowanie jedenastki dla WBA na Anfield za faul Lovrena na Berahino, który miał miejsce przed polem karnym Liverpoolu).

Diego Costa tym razem był mniej widoczny. Po części dlatego, że był to jego trzeci mecz w ciągu tygodnia, po części ze względu na skuteczną długo opiekę obrońców Arsenalu. Różnica między Hiszpanem a napastnikami, jakich Jose Mourinho miał do dyspozycji przed wakacjami polega jednak na tym, że o ile Torres czy Demba Ba potrzebowali po pięć sytuacji, żeby którąś zamienić na bramkę (a i tak nie zawsze się udawało…), Coście wystarcza jedna. Przy jego dziewiątej (sic!) bramce w sezonie, po raz siódmy asystował Fabregas, a jeśli jesteśmy przy statystykach: Arsenal nie oddał na bramkę Chelsea ani jednego celnego strzału i po siedmiu kolejkach traci do lidera już dziewięć punktów…

fabregasozilPatrząc na Fabregasa nie sposób było nie myśleć o Ozilu, zwłaszcza że Wenger przyznawał przed meczem, iż jego dawny podopieczny chciał wrócić na Emirates, tylko jego miejsce w drużynie było już zajęte. Niemiec znów wypadł słabo – zobaczcie zresztą sami, jak wygląda porównanie gry obu piłkarzy z pierwszej godziny gry. Wszystkie atuty były po stronie pomocników Chelsea: błyskotliwość dryblingu Hazarda, wizjonerskie podanie Fabregasa, nawet chętnie walczący o odbiór piłki Oscar mógł się podobać.

W sumie więc: dla Arsenalu jeszcze jeden mecz do zapomnienia. Gdybym był Kanonierem, najbardziej cieszyłoby mnie to, że sędzia widział agresywne zachowanie Arsene’a Wengera, a w związku z tym menedżera mojego klubu nie czeka dodatkowa kara ze strony Football Association. Pewnie zresztą fakt, że w końcu publicznie zachował się gorzej od Mourinho boli go bardziej niż jakakolwiek dyskwalifikacja.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea zaczął się jak każdy inny dzień i nic nie wskazywało na to, że skończy się nadzwyczajnie. Wstałem rano i zanim zabrałem dzieci do muzeum (co wbrew pozorom ma dla piłkarskiej opowieści znaczenie, bo muzeum leży niedaleko stadionu i dzieci po raz pierwszy w życiu usłyszały, w jakim narzeczu mogą witać ich miasto przyjeżdżający ze stolicy sympatycy sportu, na naszych oczach konwojowani przez kilkanaście wozów policyjnych), obejrzałem powtórkę meczu Aston Villi z Arsenalem. Obejrzałem i pomyślałem, że gdybym nie pisał o tym w kółko (ostatnio po meczu Ligi Mistrzów w Dortmundzie), kolejny raz rozpisałbym się pewnie o Özilu: o tym, ile daje Arsenalowi zarezerwowanie niemieckiemu rozgrywającemu centralnej pozycji i jak fajnie wygląda wtedy jego współpraca ze schodzącym do skrzydeł Welbeckiem. Czy Arsene Wenger odkrył wreszcie Amerykę, czy zmiana spowodowana była wyłącznie tym, że dać odpocząć Jackowi Wilshere’owi, zobaczymy, ale pierwszy w tym sezonie gol i asysta dostarczają mocnych argumentów, żeby nie marnować Niemca przy linii bocznej. „On woli grać w środku, ale potrafię wymienić pewnie z dziesięciu moich piłkarzy, którzy mogliby powiedzieć to samo” – mówi o Özilu Arsene Wenger, a ja słuchając tych słów jeszcze raz zastanawiam się nad sensem kupowania ofensywnych środkowych pomocników, żeby wystawiać ich na skrzydle (przy niekupowaniu defensywnych pomocników…). Inna sprawa, że i podczas meczu z AV zobaczyliśmy tę twarz Arsenalu, która w ostatecznym rozrachunku przeszkadza Kanonierom osiągać sukcesy na miarę rzeczywistych ambicji fanów. Bezsensowne kilkudziesięciometrowe podanie Ramseya w tył i w poprzek boiska, w zamierzeniu zapewne efektowne i dowodzące technicznego kunsztu, było dramatycznie niecelne i przyniosło Aston Villi aut w pobliżu pola karnego gości. Podobnie jeden z wykopów Szczęsnego, prosto pod nogi Delpha: niemal identyczne przypadki analizowali przed tygodniem Jamie Carragher i Gary Neville w „Monday Night Football”, i za każdym razem chodziło o koncentrację.

Oczywiście jako kibic innej drużyny z północnego Londynu słabe mam w ten niedzielny wieczór papiery do krytykowania Arsenalu. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był bowiem dniem jednego z najgorszych występów Tottenhamu od czasów schyłkowego Villas-Boasa (za Sherwooda również spuszczano nam lanie, ale wówczas grzeszyliśmy głównie taktyczną naiwnością, nie brakiem pasji). Intensywny, wysoki pressing? Błyskawiczne tempo rozgrywania akcji? Raczą państwo żartować: raczej przekonanie, że w starciu z drużyną zamykającą tabelę bramki strzelą się same, a im dalej w mecz, tym mniej pomysłów na rozmontowanie szyków stacjonującego na własnej połowie rywala. Tylko jeden celny strzał na bramkę w trakcie całego spotkania, gol stracony ze stałego fragmentu gry, rozkojarzony Chiriches w obronie, mnóstwo niedokładności i trybuny letargiczne równie przerażająco jak piłkarze – doprawdy, wolałbym już, żeby mój klub przegrywał tak jak Everton z Crystal Palace (kolejne niespodziewane zdarzenie dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea…), owszem – nawet jeśli, jak Tim Howard i nieasekurujący go obrońcy, popełniając proste błędy, to przynajmniej wkładając wiele serca w próbę odrobienia strat, a w pierwszej połowie pokazując dużo więcej ochoty do gry, niż Tottenham w trakcie całych 90 minut.

Klęsk i nadzwyczajnych zdarzeń podczas dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, było dużo więcej. Zaraz jak tylko wyszliśmy z muzeum, a sympatycy sportu ze stolicy gramolili się już do przydzielonego im sektora, w Leicester zaczynał się mecz gospodarzy z Manchesterem United. To, co wydarzyło się w trakcie pierwszej połowy – asysta Falcao przy bramce van Persiego, cudowne, porównywalne jakością z wczorajszym trafieniem Jelavicia dla Hull, uderzenie di Marii – zdawało się mówić, że Czerwone Diabły są już we właściwym rytmie, jednak nie: podczas drugiej połowy ujrzeliśmy znów Moyesowskie upiory, niezdolne do bronienia, ale też do utrzymania się przy piłce. To pierwsze można jakoś zrozumieć, w kontekście kontuzji Evansa i czerwonej kartki Blacketta, drugie – znacznie trudniej, zwłaszcza gdy się pamięta, że przed czwartą bramką dla Leicester piłkę na rzecz de Laeta stracił Juan Mata. W tym sensie Louis van Gaal ma rację, uchylając się od rozmowy na temat sędziowskich błędów: Rojo czy Rafael dawali się ogrywać także bez nich.

Zaiste: dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był to dziwny dzień. Jeżeli istniał sposób na rozmontowanie maszyny Jose Mourinho, wcześniej tak konsekwentnie uniemożliwiającej grę mistrzów Anglii, że na myśl przychodził jedynie popis taktycznego kunsztu trenera Chelsea, zademonstrowany na tym stadionie przed rokiem, to musiał on mieć charakter – jak powiedział po meczu Mourinho – nie taktyczny, tylko „emocjonalny”. Mógł sobie Manuel Pellegrini mówić o „mentalności małej drużyny” i zestawiać defensywną postawę Chelsea z postawą Stoke, ale dowodzi to raczej jego bezradności. Wyjątkowemu lepiej się tak łatwo nie podkładać: przekręcanie imienia czy nazwiska jest wprawdzie metodą, którą już stosował we Włoszech czy w Hiszpanii, można więc powiedzieć, że się powtarza, ale z „pana Pellegrino” niewątpliwie śmiał się ostatni.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, pozwala wyobrazić sobie rzeczy niewyobrażalne. Nawet taką, że Steven Gerrard, legenda, ikona i kapitan Liverpoolu, przestaje grać w wyjściowej jedenastce. Szukając sposobów na poprawę gry tej drużyny (poza ogarnięciem omylnej i słabo się komunikującej defensywy) i analizując statystyki meczu z West Hamem (liczby wślizgów, dryblingów, wykreowanych sytuacji), ławka dla Gerrarda wydaje się oczywistym rozwiązaniem.

Co poza tym? W osobnym tekście o Newcastle nie byłoby postulatu zwolnienia Pardew. Ulloa jako nowy Michu – oby ta eksplozja trwała dłużej niż jeden sezon. Niko Krajnczar, czyli u Redknappa starzejesz się wolniej. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był w gruncie rzeczy normalnym dniem w Premier League: wydarzyły się same rzeczy niepoczytalne i niespodziewane.