Archiwa tagu: Chelsea

Za wcześnie na klasyk

Wrócił na dobre: José Mário dos Santos Félix Mourinho, jakiego znamy jak zły szeląg, rozgrywający swe boje tyleż na boisku, co poza nim. Po skrytykowaniu stylu Aston Villi i wyznaczeniu Tottenhamowi miejsca w szeregu nie tyle nawet przez podkupienie Williana, co przez późniejszy komentarz o konieczności robienia badań medycznych przed nagłaśnianiem transferu, uderzył w Manchester United. Uderzył – powiedzmy to od razu – celnie; ten typ tak ma, że często uderza celnie. „Dlaczego kibice na Old Trafford mieliby odnosić się do mnie wrogo?” – pytał teatralnie zdziwiony, przyciskany przez dziennikarzy na temat próby wyciągnięcia z MU Rooneya. – „Przecież to nie ja mówiłem, że będzie grał u mnie drugie skrzypce”. Ano właśnie. Fatalne zdanie, wypowiedziane przez Davida Moyesa podczas tournee po Azji, że owszem, potrzebuje Rooneya, ale jako rezerwowego na wypadek kontuzji van Persiego, wróciło czkawką. Mourinho mówił bowiem dalej: „Próbujemy kupić piłkarza, któremu menedżer powiedział, że będzie rezerwowym. Nie ubiegamy się o van Persiego. Gdybym powiedział, że Ramires jest u mnie w odwodzie i gra tylko jeśli Lampard jest zmęczony lub kontuzjowany, a potem ktoś chciałby Ramiresa, nikt nie miałby pretensji o takie zachowanie”. A potem, zapytany wprost, czy to David Moyes jest winien temu, że Rooney chce odejść, odparł: „Oczywiście”. Zrobienie z trenera drużyny przeciwnej wroga zajęło mu półtorej kolejki.

Inna sprawa, że na prowokacje Mourinho (przedostatnia zdarzyła się ponoć kilka godzin przed meczem, kiedy Chelsea miała złożyć kolejną ofertę kupna angielskiego napastnika; ostatnia po spotkaniu, kiedy sugerował, że Anglik powinien poprosić o wystawienie na listę transferową) David Moyes znalazł dwie najlepsze odpowiedzi: szczodrze skomplementował Wyjątkowego w programie meczowym, a do gry w pierwszym składzie wydelegował… Wayne’a Rooneya. Ten zaś nie rozczarował nikogo: ani serdecznie witających go fanów MU, ani równie przychylnych kibiców Chelsea. Niewiele było w tym meczu ciekawego, ale jeden wślizg, jeden strzał i jedno dogranie Rooneya wystarczyłoby od biedy, żeby sklecić kilkudziesięciosekundowy skrót. Czasem Anglik pudłował – podania nie docierały, wślizgi trafiały w nogi zawodników Chelsea, ale przyjmijmy, że to z nadmiaru entuzjazmu.

Żaden z menedżerów nie chciał zaryzykować: nawet gdy w końcówce można było mieć nadzieję, że krycie nie będzie już tak ścisłe, Moyes wprowadził Giggsa w miejsce Welbecka, a Mourinho Mikela za Schurrle. Dlaczego nie wszedł Mata? Menedżer Chelsea mówił przed spotkaniem, że chciał mieć piłkarzy jak najbardziej ruchliwych – dlatego nie zdecydował się również na grę z nominalnym napastnikiem – ale ani de Bruyne, ani Schurrle zbytnio się w tym meczu nie nabiegali (wydelegowany do gry jako „fałszywa dziewiątka” Niemiec był piłkarzem bodaj najmniej dostrzeganym przez kolegów), natomiast klasy podań Hiszpana, i jego umiejętności utrzymania się przy piłce, brakowało dramatycznie. „Może nie biega najszybciej, ale najszybciej myśli” – skwitował ktoś ze znajomych na Twitterze. Nie chciałbym w tym momencie rozpętywać jałowej dyskusji o kolejnym transferze, który nie dojdzie do skutku, zauważę jednak: uporczywe pogłoski, że Mata nie pasuje do koncepcji Mourinho pojawiają się od momentu powrotu Wyjątkowego na Wyspy, a posadzenie na ławce podczas jednego z najważniejszych meczów sezonu jest sygnałem, który musi dawać do myślenia także samemu zawodnikowi. Czy to nie od podobnej decyzji sir Aleksa Fergusona przed meczem z Realem zaczęły się napięcia między Rooneyem a jego zwierzchnikami z MU? (owszem, zauważyłem, że po meczu Mourinho powiedział, iż Maty nie zamierza się pozbyć, a jedynym powodem pozostawienia go na ławce jest nie w pełni zaleczony uraz, jednak pytanie, jak wiele najlepszy w ostatnich sezonach piłkarz Chelsea będzie grał w tym roku, pozostaje zasadne; podobnie, jak pytanie, co o swojej przyszłości w klubie mają myśleć Torres czy Demba Ba).

Żeby nie zajmować się wyłącznie wybrzydzaniem można oczywiście, oprócz niespektakularnego spokoju Carricka w drugiej linii, pochwalić doskonały występ duetu Ferdinand-Vidić za jego plecami; obaj rzeczywiście są wolniejsi od każdego z graczy ofensywnych Chelsea, ale grę czytają fenomenalnie. Można też przypomnieć, że podobnie pragmatyczne podejście cechowało Moyesa w czasach Evertonu. Może gdyby to nie było zaledwie drugie jego spotkanie ligowe w roli menedżera MU, może gdyby nie grał na Old Trafford po raz pierwszy, w końcówce rzuciłby wszystko na szalę w stylu słynnego poprzednika, a zamiast Giggsa na boisku pojawiłby się Kagawa? Słowo „kreatywność” wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza w kontekście napakowanej do granic możliwości przestrzeni przed polem karnym gości, ale zamiast niego musi niestety paść słowo „ostrożność”. W tej fazie sezonu poniekąd zrozumiała, ale zabijająca widowisko. W dzisiejszym meczu nastawiony głównie na grę z kontry Jose Mourinho z pewnością nie będzie z tego powodu narzekał, a punkt na Old Trafford był dokładnie tym, co zapisał w przedsezonowych planach.

Biedniejszemu wiatr w oczy

Po dniu spędzonym w ośrodku treningowym Tottenhamu Willian wybiera Chelsea, a Jose Mourinho z lekko ironicznym uśmiechem życzliwie radzi rywalom, by w przyszłości przeprowadzali testy medyczne po cichu… z pewnością napięcie podczas londyńskich derbów będzie w tym sezonie jeszcze wyższe niż dotąd, a kibice Kogutów, wczoraj jeszcze gotowi Brazylijczyka uwielbiać, będą buczeć niemiłosiernie, kiedy tylko zobaczą go przy piłce.

Samemu piłkarzowi trudno się dziwić: święty Graal Ligi Mistrzów i perspektywa walki o mistrzostwo kraju muszą go wabić zdecydowanie bardziej niż perspektywa czwartkowych podróży po Europie w ramach Ligi Europejskiej i późniejsze niedzielne boje o czwarte miejsce w Premier League. Że w Chelsea, gdzie są już Oscar, Mata, Hazard, de Bruyne czy Schurrle, ma dużo mniejsze szanse na grę, a w Tottenhamie jego pozycja w drużynie byłaby niekwestionowana? Argument zdecydowanie drugorzędny, zwłaszcza że i pensja u Abramowicza wyższa niż u Levy’ego. Inna sprawa, że podobnie, choć nie na oczach całego świata, Willian odrzucał kilka dni wcześniej zakusy Liverpoolu, wiedząc że na Anfield nawet na Ligę Europejską liczyć nie może. Biedniejszemu (bo przecież żaden z tych klubów nie jest naprawdę biedny) wiatr w oczy nie tylko na tym poziomie: Scott Parker np. wybrał grający w Premier League Fulham zamiast zaparkowanego w Championship Queens Parku…

Oburzać się więc wyborem Williana nie potrafię, choć oczywiście żałuję, bo nawet podczas wczorajszego pogromu Dynama Tbilisi widać było, że najsłabszym ogniwem Tottenhamu jest grający obecnie na pozycji „dziesiątki” Gylfi Sigurdsson. Czy zespół ma jeszcze „plan B”, niezależny skądinąd od zamiaru ściągnięcia Lameli z Romy? Opóźni wyjazd Bale’a do Madrytu? A może będzie próbował wyciągnąć w zamian za Walijczyka któregoś z graczy ofensywnych Realu? Pytany o kwestie transferowe Andre Villas-Boas nie mógł się dotąd nachwalić współpracy z Franco Baldinim: nowy dyrektor sportowy rzeczywiście działał zdecydowanie, rzecz jasna wydając pieniądze z dogadanego już moim zdaniem transferu Bale’a. Tyle że znaleźć zastępstwo za Williana nie będzie łatwo: mówimy o piłkarzu, którego AVB oglądał już podczas pracy w Chelsea, a do Tottenhamu przymierzał, zanim jeszcze Brazylijczyk przeprowadził się z Doniecka do Machaczkały.

Żałuję także – w duchu niedawnej propozycji Rafała Steca – że okienko transferowe nie trwa dwóch tygodni. O ileż prościej byłoby dziś rozmawiać tylko o piłce nożnej (np. dzięki odblokowanemu już dla wszystkich użytkowników Stats Zone), gdyby wszystkie zakupy sfinalizowano, powiedzmy, do połowy lipca? Ten temat zostawmy jednak na tekst osobny – powiązany rzecz jasna z inną przykrą porażką Tottenhamu, czyli z odejściem Garetha Bale’a. Dziś zauważmy jedynie, że choć zwiększający dystans do rywali Jose Mourinho uśmiecha się szeroko, to nie tak szeroko jak pewien dżentelmen lokujący swoje niemałe dochody w raju podatkowym na Wyspach Dziewiczych. Agentem Williana jest wszak słynny Kia Jooraabchian: jeśli ktoś zna się na wypłacanych przy okazji transferów prowizjach i ma świadomość, że w ciągu zaledwie pół roku piłkarz był przedmiotem dwóch trzydziestomilionowych transakcji, niech policzy, jaka część tych kwot znalazła się w owym raju. „Cóż to za kapitalni biznesmeni”, jak mówił jeden z przyjaciół pana Pickwicka o Dodsonie i Foggu.

Na dobry początek

„Czy ten sezon mógłby się wreszcie skończyć?” – zapytał na Twitterze jeden z zaprzyjaźnionych kibiców Arsenalu. Dziennikarze na pomeczowej konferencji prasowej byli równie niecierpliwi. Mimo rozpaczliwych wysiłków rzecznika prasowego klubu, usiłującego rzecz całą zakończyć, zadawali kolejne pytania, dociskali, domagali się uszczegółowień. Z Arsene’a Wengera wydobyli przeprosiny pod adresem kibiców („Jestem tu po to, by czuli się szczęśliwi, więc jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć »przepraszam«, zacząć od nowa i uszczęśliwić ich w kolejnym spotkaniu”) i zabawne w gruncie rzeczy deklaracje na temat woli wzmocnienia drużyny – czym zajmuje się ponoć 24 godziny na dobę, oglądając „każdego piłkarza na świecie”.

Ci z nas, którzy na co dzień przyglądają się Kanonierom, mają wrażenie deja vu. Klub ma pieniądze na transfery i nie korzysta z nich do ostatnich dni okienka transferowego (będzie kupował 1 września, jak zwykli to robić to rywale z dzielnicy?). Kibice na trybunach krzyczą coś o „wydaniu tej pieprzonej kasy”, o buczeniu nie wspominając. Kościelny wylatuje z czerwoną kartką (dla klubu sześćdziesiątą czwartą w historii występów w Premier League pod Arsenem Wengerem, tylko Blackburn w tym czasie było karane równie często). Jeden z najważniejszych meczów sezonu – środowe eliminacje Ligi Mistrzów – przyjdzie grać w składzie eksperymentalnym. Czołowi piłkarze łapią kontuzje i mają trudności z zachowaniem zimnej krwi (tym razem Wojciech Szczęsny, którego rozwój hamuje jedynie to, co dzieje się w jego głowie). Jest nerwowo, choć to dopiero pierwszy mecz sezonu, a poprzedni skończył się obiecująco.

Co z tego wszystkiego musi naprawdę niepokoić, to fakt, że po szybkim objęciu prowadzenia Arsenal nie był w stanie kontrolować gry – i to mimo iż grał u siebie, w dodatku z jedną z drużyn najsłabszych w poprzednim sezonie, jeśli idzie o posiadanie piłki. Wyraźnie brakowało zdyscyplinowanego w grze pozycyjnej Artety – Wilshere i Ramsey zbyt często zostawiali za plecami przestrzeń, w której świetnie odnajdywał się odrodzony pod Paulem Lambertem Agbonlahor. Błąd sędziego przy rzucie karnym nie był tak oczywisty, jak uznawaliśmy w pierwszym momencie (zobaczcie analizę Alana Shearera w Match of the Day), ale niezależnie do tego warto prześledzić całą akcję: łatwość, z jaką szarżował ofensywny piłkarz gości i to, co robili wówczas piłkarze środkowej formacji gospodarzy. Wiem, że zdanie o konieczności kupna defensywnego pomocnika powtarzam mniej więcej od czasu odejścia Vieiry; cóż, najwyraźniej powinienem powtarzać je dalej, zastanawiając się przy okazji, dlaczego Tottenhamowi udało się kupić Paulinho czy zwłaszcza (francuski trop!) Capoue, mimo iż nie mógł im zaoferować gry w Lidze Mistrzów. Kogo oglądali wówczas skauci Wengera? Przecież nie Suareza i Rooneya, których oddanie przez Liverpool i MU ligowemu rywalowi wydaje się nieprawdopodobne.

Rooney po spotkaniu MU ze Swansea nie wyglądał na zadowolonego – tak samo jak w jego trakcie zresztą. Ale niezależnie od wyglądu: przybył i pomógł zwyciężyć (żółte strzałki na załączonym obrazku to asysty) w meczu, który ostatecznie okazał się prostszy, niż się zapowiadało nawet w trakcie otwierających go kilkunastu minut. Do pierwszego, a właściwie do drugiego – zdobytego kilkaset sekund później – gola United to Swansea atakowała składniej; później jednak van Persie, a potem Welbeck podcięli jej skrzydła. Wciąż, jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami Fergusona: przyzwyczajonymi do wygrywania, wychodzącymi w ustawieniu 4-2-3-1, atakującymi szeroko, lubiącymi się czaić przed szybkim atakiem i zawdzięczającymi punkty bramkom fantastycznego Holendra. Z tą jedną różnicą, że do van Persiego dołączył Danny Welbeck, w 90 minut poprawiający o sto procent ubiegłoroczną statystykę bramkową – i przy akompaniamencie pieśni ułożonych już ku czci Davida Moyesa. W tak grającej drużynie Rooney rzeczywiście musi zaczynać z ławki – ale w tak grającej drużynie warto walczyć o miejsce w składzie.

Przypuszczam zresztą, że o miejsce w składzie MU będzie mu łatwiej niż w Chelsea. Może sobie mówić Jose Mourinho, że szuka napastnika – ale czy jest do wyobrażenia Rooney grający w jego drużynie na szpicy, zamiast Torresa, Lukaku czy Demby Ba? Mając takie możliwości za plecami któregoś z nich (dziś oprócz Oscara i Hazarda zagrał de Bruyne, potem pojawił się Schurrle – Mata nie musiał nawet ruszać się z ławki), gdzie konkurencja jest największa w lidze, Anglika już nie potrzebuje. Warto powiedzieć jednak, psując nieco atmosferę święta, związaną z powrotem Jose Mourinho na ławkę Chelsea, że podobną płynność akcji ofensywnych, podobną wymienność pozycji i lekkość, z jaką np. de Bruyne schodził do środka, a Ramires ruszał do przodu, widywaliśmy już przed rokiem – no, może w defensywę piłkarze przedniej formacji angażowali się dziś nieco bardziej.

Pod nieobecność Maty zachwycał Oscar: ruchliwy bez piłki, schodzący do boków i cofający się na własną połowę – robiący miejsce zawodnikom, którzy teoretycznie powinni patrolować okolice środka, Lampardowi i Ramiresowi. Wolno sądzić, że drużyn miażdżonych tak, jak Hull w ciągu pierwszych dwudziestu paru minut, zobaczymy na Stamford Bridge dużo więcej.

Jeśli idzie o Tottenham, niby nie wypada narzekać: wylosowanie w pierwszym meczu sezonu wyjazdu na stadion beniaminka zawsze może być przyczyną przykrych niespodzianek. AVB przyznawał po meczu, że nie spodziewał się gospodarzy grających trójką zawodników drugiej linii ciasno ustawionych za napastnikiem, ale fantastyczną atmosferę na trybunach mógł przewidzieć – kibice Crystal Palace wypuścili nawet tresowanego orła, który przez chwilę latał nad boiskiem. Przez całą pierwszą połowę miałem wrażenie, że najlepsi na Selhurst Park są właśnie kibice gospodarzy, na szczęście w drugich 45. minutach Tottenham zdołał podkręcić tempo i – co za niespodzianka, zważywszy, że poprzednim razem wydarzyło się to 16 miesięcy temu – cieszyć się podyktowaniem rzutu karnego. Gdyby grał Bale, nic podobnego nie miałoby miejsca, he, he…

Inna sprawa, że gdyby grał Bale, łatwiej byłoby o wcześniejsze przełamanie i późniejsze dobicie beniaminka. Owszem, wyżsi i silniejsi fizycznie pomocnicy wymieniali piłkę szybciej niż robili to jeszcze parę miesięcy temu Parker i Huddlestone, ale kiedy trafiała ona do boku, to Rose, Lennon i Walker nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Najwięcej zamieszania robił prawoskrzydłowy: już w pierwszej połowie cztery razy znalazł się za plecami obrońców, ale trzykrotnie nie potrafił celnie podać. Z drugiej strony to po jego zagraniu sędzia podyktował karnego za rękę Moxeya, Lennon także aktywnie wspierał obronę – jak z całym Tottenhamem, szklanka w połowie pełna.

Najlepszy z tego wszystkiego był Capoue, bezbłędny w przechwytach (miał ich najwięcej na boisku, mimo iż grał zaledwie pół godziny) i celnie podający; najsłabszy mimo wszystko Sigurdsson – Islandczyk chce pracować, ale zmarnował świetną okazję, a jego kreatywność w roli „dziesiątki” wydaje się poniżej standardów, wyznaczanych na tej pozycji choćby przez Rafaela van der Vaarta. AVB mówi, że nadal chce wzmacniać drużynę – jeśli, to na tej pozycji bardzo proszę, i może jeszcze na lewej obronie. Dziś Danny Rose mógł niemal wyłącznie atakować: kiedy mu przyjdzie walczyć ze skrzydłowymi klasy de Bruyne (że o Hazardzie nie wspomnę), będzie dużo gorzej.

Suareza i Bale’a z wiadomych przyczyn nie oglądaliśmy, Rooney zagrał kilkanaście minut, za piłkarzy ofensywnych tego lata potężnie się przepłaca. Może więc to będzie sezon bramkarzy, w dodatku tych, których przyzwyczailiśmy się dotąd ustawiać w drugim szeregu? Nie de Gei, Llorisa czy Harta, którzy kapitalne interwencje będą przetykać błędami z gatunku popełnianych wczoraj przez Wojciecha Szczęsnego, ale np. Mignoleta, Begovicia, Guzana i Stekelenburga, z których każdy w pierwszej kolejce był jedną z najjaśniejszych postaci w swojej drużynie? Stawiam pytanie na zakończenie pierwszego z co najmniej trzydziestu ośmiu wpisów, wyjątkowo rad, że ten sezon wreszcie się zaczął.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Jak on pięknie kłamie

Oglądam pierwszą po powrocie do Chelsea konferencję prasową Jose Mourinho i wracają do mnie zdania, które do jednego z biografów tego trenera, Patricka Barclaya, wypowiedział znajomy psychoanalityk. „Musi pan zrozumieć – mówił weteranowi angielskiego dziennikarstwa – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: przywołuję te jako zdania opisowe, nie oceniające. Nie mam zamiaru oburzać się faktem, że spotykając się z dziennikarzami szkoleniowiec Chelsea stroi miny i próbuje narzucić swoją narrację. Robią to wszyscy w miarę świadomi wymagań swojego fachu trenerzy. Jedyne, co mnie dziwi, to fakt, że spośród ponad 250 dziennikarzy zgromadzonych w Sali Rona Harrisa aż tylu daje się nabrać na te ćmoje-boje. „Nie nazywajcie mnie Wyjątkowym, nazywajcie mnie Szczęśliwym”. „Wy, panowie, nie jesteście jeszcze najgorsi” (w domyśle: są gorsi, ci z Hiszpanii). „Konfliktu z Abramowiczem nigdy nie było” (konflikt z Abramowiczem był, przekonywał przekonywał przecież zaraz po odejściu…). „W ogóle nie żałuję” (tego, że nie dostał pracy w Manchesterze). I najciekawsze może, bo dotyczące układania na nowo relacji z menedżerami rywali – komplementy, które w gruncie rzeczy są ukrytymi szpilami.

Weźmy to, co powiedział na temat Davida Moyesa: ile razy Mourinho podkreślił, że następca Alexa Fergusona nigdy nie zdobył żadnego trofeum, nigdy nie rozegrał meczu w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a w związku z tym będzie potrzebował czasu na adaptację? Niby wszystko ok, niby Szkot pochwalony, ale w gruncie rzeczy protekcjonalnie poklepany po plecach (Mourinho w fazie grupowej LM grał, co sam niemal mimochodem przypomniał, „jakieś 108 razy”; nowy skromny Jose pamięta też i skwapliwie przypomina liczbę trofeów, które dotąd zdobył). Dokładnie tak, jak poklepani zostali po plecach „chłopcy”, czyli jego dawni współpracownicy z Chelsea, Brendan Rodgers, Steve Clarke i Andre Villas-Boas; jeden z tych „chłopców” jest skądinąd jego rówieśnikiem. Nawet sprawa Rooneya, spędzająca sen z powiek ludzi związanych z klubem będącym odtąd najważniejszym rywalem Chelsea w walce o tytuł, rozegrana w stylu starego, dobrego Makiawela: niby Mourinho zastrzegł, że nie wypowiada się na temat piłkarzy innych drużyn, po czym wypowiedział się na tyle obszernie, by niewątpliwie namieszać w głowie Anglika i jego doradców, a mediom dostarczyć pożywki na kolejne tygodnie.

Jest siwy. Do czytania nosi okulary. Mówi dużo o rodzinie. Uwielbia angielski klimat, rywalizację każdego z każdym i to, że w święta gra się tu cztery mecze tygodniowo – ach, jakże mu tego wszystkiego brakowało w nudnej Hiszpanii, gdzie wszystko tak naprawdę rozgrywa się między dwoma rywalami. 22 razy używa słowa „szczęśliwy”, 18 razy słów „stabilny” lub „stabilność”. Czy rzeczywiście jest bardziej stabilny niż wtedy, kiedy nazywał się Wyjątkowym? Czas pokaże, jak mówią komentatorzy telewizyjni, kiedy nie wiedzą, co powiedzieć – ale zarówno w Hiszpanii, jak i we Włoszech, nie widzieliśmy raczej Mourinho dojrzalszego i bardziej stabilnego; w ostatnich, spokojniejszych miesiącach, był co najwyżej zrezygnowany i przygotowywał scenariusz rozstania z Realem, które nie wiązałoby się z koniecznością rozliczeń między jego kolejnymi pracodawcami.

Jeśli zważyć wszystkie awantury z ostatnich lat – karuzelę trenerów, plotki o grupie trzymającej władzę w szatni, długo niepodpisywany kontrakt z Lampardem, skandale prawne i obyczajowe z Terrym czy Cole’em – trudno znaleźć klub o bardziej zszarganym wizerunku niż Chelsea, więc jego zarządcy są żywotnie zainteresowani medialnymi nagłówkami o „dojrzalszym” Mourinho. On sam awantur wszczynać jeszcze nie musi: jeszcze nie rozmawiał z Matą czy Torresem, nie poprowadził treningu, nie posadził nikogo na ławce, nie przegrał meczu po błędzie sędziego. W jakim sensie jest wspaniały. Opowiada nam swoje anegdotki, uśmiecha się i czaruje, podsuwa tematy (Rooney, Moyes, „chłopcy”), a my zapominamy spuentować jego konferencję prostą konkluzją, że trener tej klasy z drużyną tej klasy, wzmocnioną zapewne piłkarzami powracającymi z wypożyczeń i kupionymi ekstra, powinien po prostu wygrać mistrzostwo Anglii już teraz. Pierwsze starcie wygrał. W tym wciąż jest wyjątkowy.

Jest Mourinho, szału nie ma

Nie Tak Znów Wyjątkowy wraca do Chelsea. Ma zarobić 40 milionów funtów w 4 lata. Ma ściągnąć za sobą Rui Farię i pozostałych współpracowników, ma kupić (zależnie od gazety) Modricia, Yilmaza, Cavaniego, Schurle, Mangalę, Isco, Fellainiego i tylko z Lewandowskim mu się nie uda (mimo iż z tymi esemesami do polskiego napastnika, jak twierdzą Dobrze Poinformowani, to była najprawdziwsza prawda). Ma pracować ze starymi znajomymi: Lampardem, Cole’em, Terrym, Czechem, Mikelem, pewnie także z Essienem. Ma – tak przynajmniej twierdzi – zapuścić korzenie.

Nade wszystko ma szczęście. Z Hiszpanii wraca na tarczy, odarty z nimbu wyjątkowości, pobity nie tylko przez Guardiolę i Vilanovę, ale także – w Europie – przez Jürgena Kloppa i Juppa Heynckesa. Wraca po serii konfliktów i awantur, których wyliczenie zajęłoby cały ten tekst (jeden taki już zresztą pisałem; dziś ktoś powiedział nawet, że Mourinho i awantura to jak Gazprom i europejski puchar – automatyczne skojarzenie); awantur, dodajmy, już nie tylko z sędziami (we Włoszech pod adresem jednego z nich wyciągnął ręce skute rzekomo kajdankami) czy szkoleniowcami rywali (Vilanovie, jak wiemy, wkładał palec do oka), i już nie tylko z dziennikarzami (we Włoszech określił ich mianem intelektualnych prostytutek), ale także z własnymi podopiecznymi. Wraca w jedyne miejsce, gdzie będzie mógł o tym wszystkim zapomnieć, gdzie będzie (już jest) witany z otwartymi ramionami nie tylko przez kibiców i piłkarzy, ale także przez wciąż uwielbiające go media.

W jakimś sensie Jose Mourinho idzie po linii najmniejszego oporu. Nie próbuje jeszcze raz udowadniać Hiszpanom, że wzgardzili geniuszem, nie podejmuje mozolnego trudu naprawienia relacji z zawodnikami z Madrytu, odwojowania mistrzostwa kraju i jeszcze jednego rajdu w Lidze Mistrzów, tak żeby wygrać ją również z Realem. Nie chcę powiedzieć, że przychodzi na gotowe, bo linia obrony Chelsea wymaga poprawek, a i nowego defensywnego pomocnika można by zakontraktować (obsadzi w tej roli Fellainiego?), jednak o tym, jaki potencjał ma jego odmłodzona skądinąd drużyna, potrafił przekonywać już Rafa Benitez, mimo iż przecież nie miał do dyspozycji ogrywających się w innych klubach Thibauta Courtois, Josha McEeachrana czy Romeu Lukaku. Na brakujące elementy układanki z pewnością dostanie pieniądze, nikt się też nie pogniewa, jeżeli jakieś zechce wymienić (Torresa na przykład, choć nie wiem, czy dojdzie do transferu kolejnego napastnika, czy w roli następcy Drogby obsadzony zostanie właśnie Lukaku; nie wszyscy z tercetu Oscar, Mata, Hazard będą u niego wychodzić w pierwszej jedenastce). Kredyt zaufania będzie miał nieograniczony, a margines błędu – niemały, porównując jego sytuację z nowymi szkoleniowcami bezpośrednich rywali: Manchesteru United i Manchesteru City. Oczywiście, będzie musiał ułożyć sobie relacje z Michaelem Emenalo, pełniącym w klubie rolę oczu i uszu Romana Abramowicza, ale będzie miał na kim się oprzeć: i on, i jego najbliżsi współpracownicy klub znają od podszewki, zaś kluczowi zawodnicy uważają się za jego najwierniejszych wyznawców. I Moyes, i zapewne Pellegrini nie będą mieli takiego komfortu jak Mourinho, nawet jeśli ten ostatni z czasem będzie musiał uczynić swoją starą gwardię gwardią rezerwową. Owszem, zaryzykuję zdanie, że Chelsea pod starym-nowym menedżerem wyrasta na głównego faworyta ligi.

Ligi, ale już nie Ligi Mistrzów. Znamienne, że nowy menedżer Chelsea w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji właśnie Champions League nazywa barometrem światowego futbolu i pewnie jej podbój stanie się znów jego najważniejszym celem. Tu jednak i Chelsea, i cała Premier League ma niejedno do nadrobienia, a niemała część dobiegających dziś z Anglii euforycznych głosów wskazuje na ten właśnie aspekt sprawy: osłabioną emeryturą Fergusona i nienajlepszymi wynikami w Champions League markę tamtejszej ekstraklasy powrót Mourinho z pewnością wzmacnia. To Kępiński powiadał, jak mi się zdaje, że im większe w człowieku wewnętrzne roz­bi­cie, poczu­cie włas­nej słabości, niepew­ności i lęk, tym większa tęskno­ta za czymś, co go z pow­ro­tem sca­li, da pew­ność i wiarę w siebie. Padło na Mourinho.

Gdzieś na końcu tych wczesnych wywodów na temat powtórnych zaślubin Josego z Chelsea kryje się więc pewnie taka mianowicie obserwacja: NieTakZnówWyjątkowy menedżer powraca do NieTakZnówWyjątkowej ligi. Życie, jak już ustaliliśmy, toczy się gdzie indziej.

Z podniesioną głową

Wszyscy zadowoleni, a najbardziej Arsenal. Kanonierom wystarczy wygrać dwa umiarkowanie trudne spotkania, żeby zapewnić sobie prawo do gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Chelsea jest niemalże pewna trzeciego miejsca. Tottenham zaś… no cóż, zremisował spotkanie, w którym dwukrotnie musiał gonić wynik i którego niemałe fragmenty (zwłaszcza po przerwie) nie miał wiele do powiedzenia. AVB opuszcza Stamford Bridge z podniesioną głową. Nie tych dwóch punktów zabraknie na koniec sezonu jego klubowi; zostały stracone gdzie indziej.

Dobrze się bawiliście, nieprawdaż, wy wszyscy niezaangażowani w londyńskie rywalizacje? Cóż za tempo, cóż za wymiany ciosów, cóż za piękna bramka (Adebayora) i cóż za cudowne odegranie (Adebayora). Cóż za błędy również, niestety. W przypadku Tottenhamu błędy Scotta Parkera, zarówno w kryciu przy rzucie rożnym (który to już raz w tym sezonie?), jak i w ustawieniu podczas akcji, która dała Chelsea drugą bramkę, zdobytą przez kompletnie odpuszczonego podczas biegu z głębi pola Ramiresa.

Ten ostatni piłkarz był najwyraźniejszym może symbolem różnic między gospodarzami i gośćmi: w drugiej linii Tottenhamu dramatycznie brakowało zawodnika o podobnej dynamice. Może gdyby zdrowy był Dembele, może gdyby całego sezonu nie stracił Kaboul, mający wszak w swojej karierze mecze na pozycji defensywnego pomocnika i imponujący szybkością, może gdyby (wiem, że mówię to po raz setny) przed czterema miesiącami kontuzji nie złapał Sandro, dysproporcja nie byłaby aż tak wyraźna, jak przy człapiących Parkerze i Huddlestonie oraz gasnącym w miarę upływu czasu i nieprzystosowanym jeszcze do tempa Premier League Holtbym. Rafa Benitez zaraz po objęciu Chelsea narzekał na przygotowanie fizyczne zawodników do sezonu, ale w tym meczu jego piłkarze po raz kolejny pokazali znakomitą wytrzymałość – do ostatnich sekund biegali więcej i szybciej, zupełnie jakby w ostatnich tygodniach nie przychodziło im grać w niedzielę, w czwartek, w niedzielę i czwartek…

Oczywiście różnicę robili również świetny na swojej relatywnie nowej pozycji Luiz, doskonale odnajdujący się między liniami Mata oraz Hazard, którego rajdy z piłką były o wiele groźniejsze niż te Bale’a. Prawda o ostatnich występach Walijczyka – podobnie zresztą jak Aarona Lennona – wygląda, moim zdaniem, następująco: powrót do gry nastąpił zbyt szybko, urazy nie są do końca wyleczone. Dzisiejszy pomysł na ustawienie Bale’a przy którejś z linii bocznych, z dala od chroniących czwórkę obrońców Luiza i Ramiresa, wydawał się oczywiście optymalny. Gdyby tylko Piłkarz Roku był w formie…

Co powiedziawszy muszę jednak zauważyć, że Tottenham nie jest drużyną jednego zawodnika. A jeśli już w tym meczu kogoś z gości miałbym wyróżnić, to Adebayora. Pomijając nawet fenomenalnego gola i piękną asystę: to był TEN Adebayor, znakomicie utrzymujący się przy piłce pod presją i celnie podający do kolegów. Przyznaję, że parę razy szykowałem się na najgorsze, mając w pamięci np. jego występ na Emirates i czerwoną kartkę po golu: bałem się, że biegając między obrońcami Chelsea nie wytrzyma nerwowo, wejdzie w któregoś wślizgiem, nie trafi w piłkę i wszystko weźmie w łeb. Nic podobnego się nie stało. Tak dobrze napastnik z Togo jeszcze w tym sezonie nie grał; lepiej późno niż wcale.

Presja spaliła natomiast Toma Huddlestone’a. Nie dziwię się, że dawał się nabierać albo zwyczajnie nie potrafił dogonić Maty, Oscara czy Hazarda; problem w tym, że parokrotnie zepsuł również proste podania, zarówno ze stałych fragmentów, jak i swoje „firmowe” długie przerzuty. Cudownym podaniem z tej ostatniej kategorii popisał się za to Vertonghen; szkoda, że piłka spadła Adebayorowi na piszczel zamiast na buta, choć z drugiej strony nie była to przecież najlepsza z niewykorzystanych sytuacji w tym meczu – dużo lepsze psuli Hazard, a zwłaszcza Ramires, który będąc przed bramką Llorisa potknął się i przewrócił.

Poznajdowałem sobie pracowicie powody do zadowolenia. Cieszę się np., że AVB dobrze zestawił wyjściową jedenastkę, a potem trafił ze zmianami (czego chyba nie można powiedzieć o Benitezie; rozumiem, że zejście Hazarda było wymuszone, ale czemu w końcówce pojawił się Benayoun, a nie Lampard?). Cieszę się, że nadal jeszcze nie wszystko rozstrzygnięte. Że wciąż pozostaje nadzieja. Że wszystkie te frazy o pękaniu Tottenhamu pod presją i zmarnowanych końcówkach sezonu wypada oddalić, skoro i z MC, i z Chelsea udało się odrobić straty, a i strzelanie goli w ostatnich minutach (patrz pod Southampton) stało się także specjalnością Kogutów. Innymi słowy: cieszę się, że moja drużyna walczy do końca, nawet jeśli nie robię sobie wielkich złudzeń w kwestii, jaki to będzie koniec.

PS Wpisu na blogu o emeryturze sir Alexa Fergusona nie będzie – zamiast tego będzie duży, niepiłkarski portret legendarnego menedżera MU w najbliższym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Na blogu z pewnością napiszę o następcy; nieustająco zapraszam również na profil Facebookowy, gdzie znajdziecie również komplet informacji o wydanej właśnie książce i związanych z nią wydarzeniach towarzysko-medialnych.

Futbolowa gorączka

Każdy to powie – i każdy to mówi, zaklinając rzeczywistość, z którą musiał się zmagać przez arcymęczące 90 minut. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik. Nie imponujące konstrukcje taktyczne, nie zapierające dech w piersiach tempo, nie porywające akcje, słowem: nie piękno gry, tylko punkty, które ostatecznie udało się dopisać. Tottenham, Arsenal i Chelsea wygrały swoje spotkania, Tottenham strzelając gola w przedostatniej minucie meczu, Chelsea zdobywając bramkę kilkadziesiąt sekund wcześniej, Arsenal czyniąc to parę chwil po rozpoczęciu gry. Czy jest sens wydziwiać nad stylem, w jakim się to odbyło? Nad nerwami, które były udziałem kibiców w trakcie tych meczów, zwłaszcza że w przypadku Kogutów i Kanonierów były to mecze teoretycznie łatwe do wygrania?

Pisałem przed tygodniem o „północnolondyńskim wirusie”, wyliczając niektóre z jego objawów, dziś miałbym ochotę dopisać kolejne. Na przykład taki oto, że pod koniec maja kibice z północnego Londynu siadają w którymś z pubów do podsumowań, wspominają zakończony właśnie sezon i nie, nie wybierają najpiękniejszych bramek, zwycięstw najbardziej imponujących, pościgów najbardziej niezwykłych, tylko najfatalniejsze pudła, jakie oglądali w wydaniu swoich ulubieńców (Gervinho w pierwszej trójce…) albo najgorsze mecze, których byli świadkami (Tottenham-Southampton również na podium – mecz, w którym przed golem Bale’a gospodarze nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Boruca…). Nick Hornby byłby z nas zadowolony, pytanie zresztą, czy ostatnie sezony Arsenalu nie inspirują go do przygotowania jakiegoś gruntownie rozszerzonego wydania „Futbolowej gorączki”?

Nadmiar słów w poprzednich akapitach służy, jak podejrzewam, przykryciu nieprzyjemnej prawdy: czterech tak fatalnych spotkań, jak wczorajsze, pożal się Boże, starcia Tottenhamu z Southamptonem i QPR z Arsenalem, oraz dzisiejsze, pożal się Boże, pojedynki Liverpoolu z Evertonem i Manchesteru United z Chelsea, nie oglądałem bodaj nigdy w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania o Premier League. „Zawsze mogłeś przerzucić się na Wigan”, odpowiecie, i będziecie mieli sporo racji, bo w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania dałem się również poznać jako sympatyk tej drużyny i jej powtarzających się co roku jak przylot bocianów nad Wisłę heroicznych zmagań o utrzymanie w Premier League. Odpowiedź na pytanie, która z drużyn niemających jeszcze 40 punktów w tabeli ostatecznie uniknie spadku, jest zresztą dużo mniej oczywista niż odpowiedź na pytanie, która z londyńskich drużyn znajdzie się poza pierwszą czwórką.

No dobra. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik, ale mieliśmy prawo spodziewać się lepszego widowiska na Old Trafford. Widowiska teoretycznie z podtekstami (zadawniony konflikt Ferguson-Benitez, dwie wcześniejsze porażki MU z Chelsea w tym sezonie…). Widowiska, którego gospodarze zasłużenie cieszą się opinią drużyny, która nikomu nie przepuści, bo inaczej nie przepuściłby jej menedżer. Widowiska, w którym, niestety, MU nie dostroił się do poziomu gości – mimo iż grających 65. mecz w sezonie i niemających ostatnio przerw w środku tygodnia (półfinały Ligi Europejskiej), to przecież sprawiających wrażenie drużyny najświeższej z całej pierwszej piątki Premier League. Widowiska, któremu hedlajny uratował (rzec by można, tradycyjnie w przypadku tego stadionu) Howard Webb do spółki z Davidem Luizem, zwijającym się z bólu jak konający łabędź po ostrym wejściu Rafaela i jednocześnie dość bezwstydnie rechoczącym w oczekiwaniu na czerwoną kartkę dla rodaka.

Nie żeby Chelsea jakoś nadmiernie pchała się do przodu, ale i tak miała przewagę (nie tylko terytorialną – także jeśli chodzi o czas spędzony przy piłce i strzały na bramkę). Piłkarze Beniteza grali ostrożnie, starając się uniemożliwić rywalom szybki atak skrzydłami, a zarazem bez większych trudności opanowując sytuację w środku pola. Szczęście, którego zabrakło Oscarowi w pierwszej połowie (po jego uderzeniu Lindegaard zbił piłkę na słupek, a następnie złapał), dopisało ostatecznie najlepszemu w drużynie – i dziś, i w skali całego sezonu – Juanowi Macie. Piłka znów odbiła się od zawodnika MU (niezłego dziś skądinąd zastępcy Carricka – Phila Jonesa) i od słupka, ale tym razem wpadła do siatki. Wcześniej solidarnie psuli wszyscy: i van Persie, i Lampard strzały, i rezerwowy Rooney, i rezerwowy Torres proste przyjęcia piłki, jednak Chelsea niewątpliwie starała się bardziej. Gospodarze ruszali się jak muchy w smole, rozczarowywał Cleverley, Giggs poza bajecznym podaniem do van Persiego tuż przed końcem pierwszej połowy nie pokazał niczego, Anderson bywał wręcz komiczny. Dlaczego w takim meczu, jeśli już Ferguson postanowił pogmerać nieco w doborze personelu, nie wyszedł Kagawa – niewątpliwie bardziej pomysłowy od całej wymienionej trójki?

Owszem, to nie jest pytanie, które spędzałoby sen z powiek kibicowi United – zadaję je więc w imieniu kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Opanowany przez futbolową gorączkę, odliczam godziny do środowego meczu na Stamford Bridge. Niby nie robię sobie wielkich nadziei, niby od dawna przeczuwam, w którą stronę to zmierza, a przecież to silniejsze ode mnie. Futbol jest okrutny? Chociaż tyle, że jak zaglądam na zaprzyjaźnione (tak, tak…) blogi Arsenalu, to widzę, że tam również panikują. Północnolondyński wirus.

Północnolondyński wirus

Tak się dzieje zawsze, kiedy jadę w góry. Nie wybieram dat starannie, po prostu same przychodzą, zanim zdążę je skonfrontować z terminarzem rozgrywek Premier League. Jadę w góry, a potem spędzam półtorej godziny na szlaku z nosem wściubionym w komórkę, czekając na wieści z północnego Londynu. Siedem lat temu, w czasach przedtwitterowych i słabozasięgowych, schodząc z Radziejowej uzyskiwałem ze strony BBC jakieś strzępy informacji o ostatnich derbach rozgrywanych na Highbury: o golu Keane’a, wyrównaniu wprowadzonego z ławki Henry’ego, czerwonej kartce Davidsa i nerwowej końcówce, ale bez szczegółów – takich np., że na temat akcji bramkowej Tottenhamu Arsene Wenger i Martin Jol skoczyli sobie do gardeł przy linii bocznej, bo rajd zakończony dośrodkowaniem Davidsa do Keane’a powinien być przerwany po zderzeniu Eboue i Gilberto Silvy. Ależ to były drużyny: łza się w oku kręci patrząc na Arsenal jeszcze z Piresem, Silvą, Flaminim, Fabregasem, Adebayorem, Henrym czy młodym van Persiem, i Tottenham z Carrickiem, Davidsem, Keanem, Defoem i młodym Lennonem. To był tamten sezon, pierwszy od kilkunastu lat, w którym Tottenham naprawdę zagroził Arsenalowi w walce o pierwszą czwórkę – sezon zakończony pamiętną kolejką, w której drużynie Martina Jola wystarczyło osiągnąć wynik niegorszy niż zespół Arsene’a Wengera. Sezon zakończony „aferą lazaniową”: zatruciem niemal wszystkich piłkarzy Kogutów w noc poprzedzającą decydujące starcie, odwodnionych i omdlewających na boisku, i przegrywających rzecz jasna, mimo heroicznego wysiłku (Defoe strzelił nawet bramkę), z West Hamem.

Pół roku temu, schodząc z Turbacza w czasach zdecydowanie twitterowych i zasięgowych, o meczu na Emirates wiedziałem wszystko w czasie niemal rzeczywistym: o świetnym początku i golu Adebayora dla Tottenhamu, czerwonej kartce tegoż, odważnych decyzjach Villas-Boasa, który próbował odwrócić niekorzystny wynik, skazanych ostatecznie na niepowodzenie. Przedwczoraj przeżywałem to na Przehybie, wczoraj w okolicach Hali Łabowskiej, również w kontekście obu północnolondyńskich drużyn. Bo tak sobie myślę, niezależnie od kalendarza gier, który pozostał do końca rozgrywek i który nie rozpieszcza przede wszystkim Chelsea (także w związku z zaangażowaniami w Lidze Europejskiej), że kwestia czwartego miejsca rozstrzygnie się właśnie w tej dzielnicy.

Rozstrzygnie się w głowach, myślę sobie również. Wiem, że Chelsea ma jeszcze grać z Manchesterem United, Tottenhamem (przyjmijmy nawet, że ekstra zmotywowany Andre Villas-Boas wywalczy na Stamford Bridge remis), broniącą się przed spadkiem Aston Villą i zawsze niewygodnym Evertonem – trzon tej drużyny pozostaje jednak na tyle doświadczony (bijący rekordy Lampard, znakomity ostatnio Cech!), na tyle wdrożony do osiągania własnych celów, a przy tym bezsprzecznie najsilniejszy kadrowo, że postawi na swoim, z Rafą Benitezem czy bez niego. Zostaje więc chimeryczna północnolondyńska dwójka, o której nie sposób mówić pomijając kwestie psychologiczne. Ileż to razy oba zespoły potykały się w starciach z łatwymi, wydawałoby się, rywalami. Ileż to razy kapitulowały w trakcie wygrywanego już spotkania. Ileż to razy schodziły z boiska ze spuszczonymi głowami, nie wierząc w to, czego właśnie doświadczyły. Pamiętam kapitana Arsenalu Williama Gallasa, siedzącego z rozpaczą na murawie stadionu Birmingham, pamiętam kłócących się zażarcie na boisku Bentnera i Adebayora…

Ano właśnie. Żadnego z tych piłkarzy nie ma już na Emirates. Arsene Wenger wygląda wprawdzie jak cień człowieka, ale ostatnie miesiące jego klubu wypada uznać za udane. Odpadnięcie z Ligi Mistrzów nastąpiło z godnością (i z jednym z faworytów rozgrywek), od czasu porażki z Tottenhamem drużyna regularnie zdobywa punkty, decyzja o posadzeniu na ławce nietykalnych wcześniej Vermaelena i Szczęsnego podziałała trzeźwiąco, do formy wrócili Ramsey i Rosicky. Rywale, z którymi przyjdzie im grać do końca sezonu, są zdemoralizowani (QPR już spadło, a to, co się dzieje z Newcastle, zasługuje na osobną opowieść…). Wczorajszy remis z Manchesterem United – mimo świetnego początku meczu, który zdawał się zapowiadać więcej – należy uznać za satysfakcjonujący. Myślę, że każdy fan Arsenalu, który przebolał już oglądanie van Persiego w koszulce bez armatki, przyzna mi rację, zwłaszcza że Łukasz Podolski, przy całej sympatii do tego zawodnika, nie jest w stanie zastąpić Giroud na szpicy, a Jack Wilshere ewidentnie nie ma sił na 90 minut.

Nade wszystko zaś: Kanonierzy wiedzą, jak to się robi. Piętnaście poprzednich sezonów potrafili dostawać się do Ligi Mistrzów, mimo iż przez ostatnich kilka tzw. eksperci wykazywali na starcie rozgrywek, że nie mają na to szans. Owszem, nie walczą już o mistrzostwo, ale miejsca w pierwszej czwórce nie wypuszczą, nawet jeśli różnica na finiszu będzie wynosić zaledwie punkt…

Kiedy się mówi o Tottenhamie i Arsenalu, słowem-kluczem jest stałość. Mecze rozpoczynane piorunująco i zawalane w końcówkach. Mecze rozpoczynane w zasadzie dopiero w drugich połowach, kiedy pierwsze przesypiano. Punkty tracone ze słabeuszem po meczu wygranym z mistrzem kraju. Ale też – że odniosę się do przypadku dwóch ostatnich meczów Tottenhamu – punkty w końcówkach ratowane. Po remisie z Wigan szklanka jest połowie pusta, zwłaszcza w kontekście gigantycznego zamieszania w polu karnym gospodarzy w 94. minucie, kiedy zarówno strzał Bale’a, jak dobitki Huddlestone’a i Defoe’a zostały zablokowane, ale jest również w połowie pełna: mecz nie został przegrany, do Arsenalu wciąż brakuje dwóch punktów, w zapasie został jeden mecz, druga linia z Huddlestonem prezentuje się lepiej, powoli do zdrowia wraca Lennon…

To jeszcze trochę potrwa, napisałem miesiąc temu, na osiem kolejek przed końcem. Bez złudzeń jednak: jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu – dodawałem przed trzema tygodniami. Szklanka pozostanie w połowie pełna, w połowie pusta. Zabraknie niewiele, ale zabraknie. Gdyby scenariusz tego sezonu miał pisać jakiś Wielki Opowiadacz (futbol uwielbia takie historie), postawiłby oczywiście na zemstę AVB nad Abramowiczem i zwycięstwo Tottenhamu na Stamford Bridge. Nawet to jednak niczego by nie rozwiązywało: po Chelsea przyjdzie jeszcze grać ze Stoke i z Sunderlandem, będzie kiedy punkty stracić, nawet bez tajemniczego wirusa. Jestem jamnikiem wychowanym pod szafą, wciąż obstaję więc przy zdaniach zamykających jeden z marcowych wpisów: jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie „Tygodnik” na majówkę (polecam wywiady z Wojciechem Waglewskim, Arturem Andrusem i Natalią Partyką), mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal zajmie czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu.

PS A propos Bale’a: swoją jedenastkę roku, nieco inną od wybranej przez PFA, publikuję na Facebooku. Ale dyskutować możemy tu i tu 😉

Opad szczęki

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, żyjący niemal zawsze czasem przeszłym i przyszłym, niemal nigdy teraźniejszością. Mecz z Manchesterem City? Tak, owszem, pamiętam, trzy lata temu: gol Petera Croucha na Etihad Stadium, niespodziewane zwycięstwo w przedostatniej kolejce Premier League – awans Tottenhamu do Ligi Mistrzów. Przed dwoma laty: samobój tegoż Croucha na White Hart Lane, City wygrywa i to ono gra w kolejnym sezonie Champions League. Przed rokiem: dramatyczny mecz w Manchesterze, którego wyniku wciąż nie mogę odżałować. City, prowadzące 2:0. Tottenham odrabiający straty (gol Bale’a, z gatunku tych, które w sezonie 2012/13 przyjmujemy za coś oczywistego, wtedy oszałamiający…). Balotelli kopiący w głowę Parkera i sędzia niewidzący tego zachowania – kwalifikującego się bez dwóch zdań na czerwoną kartkę. Wyborna okazja Tottenhamu już w doliczonym czasie gry – Defoe niesięgający piłki przed pustą bramką. Ostatni atak City, niezawodny zwykle King tym razem spóźniony ze wślizgiem i faulujący Balotellego. Balotelli, którego nie powinno już być na boisku (dokładnie jak dziś w ostatniej minucie na Anfield Suareza po ugryzieniu Ivanovicia), strzela karnego…

Typowy ze mnie kibic. Człowiek, który jest mistrzem alternatywnych scenariuszy. Gdyby w połowie sezonu Sandro nie złapał kontuzji, Carlos Tevez nie miałby dziś tyle swobody i w ogóle druga linia Tottenhamu nie buksowałaby tak rozpaczliwie – powtarzałem sobie przez długie minuty dzisiejszego meczu na White Hart Lane. Gdyby świetny w tym roku Lennon nie złapał kolejnego urazu, gdyby wcześniej załatwiono transfer Adebayora i napastnik z Togo zdążyłby porządnie przygotować się do sezonu, gdyby w ostatniej akcji meczu z Bazyleą na White Hart Lane Degen nie sfaulował Bale’a…

Typowy ze mnie kibic. Ponurak i malkontent, próbujący zachować dystans, względnie popisywać się czarnym humorem, który nagle traci panowanie nad sobą, wrzeszczy na całą redakcję i wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno. Szczerze mówiąc, zdarzyło mi się nawet dzisiaj wskoczyć na plecy szefa redakcji internetowej „Tygodnika Powszechnego”, za co zechce on niniejszym przyjąć przeprosiny. Zachowałem się nieprzewidywalnie, bo i mecz z Manchesterem City nagle zaczął się toczyć w sposób nieprzewidywalny.

Najpierw było bowiem wedle wszelkich spodziewań. Tottenham, w tej fazie sezonu zazwyczaj trwoniący ostatnie nadzieje, traci gola w czwartej minucie. Tottenham przez następne siedemdziesiąt minut bije głową w mur. Tottenham ustawiony bliźniaczo jak rywal, tylko z gorszym personelem. Tottenham z katalogiem błędów zarówno przy akcji dającej City prowadzenie (że Vertonghen dał się ograć Tevezowi przy linii bocznej mogę jakoś zrozumieć, ale że Parker zaspał i dał się wyprzedzić Milnerowi – wybaczyć znacznie trudniej), jak i później… Tottenham nie potrafi załatać dziury przed własnym polem karnym, gdzie hasa nieniepokojony przez Parkera Tevez. Tottenham zwalnia grę, robi kółeczko i zagrywa piłkę do tyłu (znów Parker). Tottenham, nieuważny przy stałych fragmentach gry, zmusza swojego bramkarza do akrobatycznej interwencji po główce Teveza. Tottenham nie wykorzystuje skrzydeł. Słowem: Tottenham jest do bólu przewidywalny…

Zaraz, dlaczego właściwie fakt, że Andre Villas-Boas – trener, którego taktycznych kompetencji nie kwestionowano chyba nawet w czasach Chelsea – dokonał dobrych zmian, wydaje mi się nagle nieprzewidywalny? Czy nie mógłbym tak po prostu powiedzieć, że portugalski menedżer Tottenhamu przechytrzył włoskiego szkoleniowca MC? Tyleśmy napisali o nowej roli Garetha Bale’a, ustawianego w ostatnich miesiącach w środku pola, ale w drugiej połowie Walijczyk – jak widać na załączonym obrazku – konsekwentnie trzymał się prawego skrzydła, bo Villas-Boas zauważył, że przeciwko grającemu tak ciasno rywalowi lepiej wykorzystywać go przy linii (już w pierwszej połowie Walker pokazał kilkoma rajdami, że jedyną wolną przestrzeń w szeregach gości można znaleźć właśnie tam). Po drugiej stronie, w miejsce Sigurdssona, pojawił się niebojący się gry z pierwszej piłki Holtby (16 podań w pół godziny, gdy Islandczyk w godzinę tylko o 3 więcej), a za Parkera – co okazało się równie kluczowe, co znajdowanie wolnych przestrzeni przy linii – wszedł Huddlestone.

Nie, to nie jest tak, że uwziąłem się na zawodnika z ósemką. Całkiem niedawno wybierano go piłkarzem sezonu, a ja wraz z innymi podziwiałem jego ofiarność w walce o odbiór piłki – rzucanie się pod nogi rywali, udane wślizgi, pressing… Był liderem drużyny, w której podobnego etosu pracy dramatycznie brakowało. Był dobrym duchem szatni, wzorem profesjonalizmu i niecelebryckiej normalności (jako jedyny w zespole grał w butach nieoślepiających papuzimi barwami). Niestety, po wielomiesięcznej kontuzji nie odzyskał formy: w defensywie nie jest nawet w połowie tak skuteczny, jak przed rokiem, w ofensywie zaś… Szkoda gadać.

Co powiedziawszy wypada zauważyć, że wprowadzony w jego miejsce Huddlestone również ma słabe punkty: jest wolny, zagapia się w grze obronnej, a czasem zwyczajnie krew uderza mu do głowy – wylatuje wtedy z czerwoną kartką. Ale… umie celnie podać piłkę, także na kilkadziesiąt metrów – zmienić stronę gry i jej tempo (zobaczcie, jak grali do przodu Parker i Huddlestone; ten drugi przebywał na boisku dwa razy krócej). Decyzja, jaką podejmował około 60. minuty sztab szkoleniowy Tottenhamu, była obciążona ryzykiem: albo wydarzy się to, co wydarzyło się w ciągu sześciu minut i dwudziestu sekund między golem Dempseya a trafieniem Bale’a, albo – co w tamtym momencie wydawało mi się równie prawdopodobne i pewnie niejeden kibic City zacierał ręce patrząc na stojącego przy linii bocznej ociężałego rozgrywającego Tottenhamu – Huddlestone zostanie przegoniony w drodze pod bramkę Llorisa przez Nasriego, Teveza czy Toure, kontrujące City strzeli drugą, a potem może kolejne bramki. Czasem, ba: zwykle się nie udaje i w tym sensie nie dziwię się skromności, z jaką AVB przyjmował komplementy za „zmiany, które wygrały mecz”. Równie dobrze można by zresztą podnosić zmęczenie Manchesteru City, grającego trzeci ważny mecz w ciągu ostatnich ośmiu dni…

Nieoczywistość trenerskich decyzji jest z jednym z głównych powodów, dla których nigdy nie przestaniemy o piłce dyskutować. „Game of opinion”, powtarza zwykle przy takich okazjach Harry Redknapp. Co rozstrzyga? Czy luz, na którym od paru tygodni grają piłkarze MC, dziś akurat nie obrócił się przeciwko nim? Czy 10 dni przerwy, jakie miał Tottenham od meczu z Bazyleą (w tym parę dni wolnego, jakie piłkarze otrzymali bezpośrednio po pucharowym fiasku), mogło zamiast odświeżyć rozregulować tę drużynę? A może, jak mówił AVB po meczu z MC, udałoby się wygrać nawet bez zmian w ustawieniu, bo skoro tylko padł wyrównujący gol zawodnicy na nowo uwierzyli w siebie, a trybuny zaczęły ich nieść, wszystko jedno, czy chodziło o 4-2-3-1 czy o 4-3-3, albo – będąc bardziej precyzyjnym – 4-3-2-1? Czy o wszystkim po raz kolejny rozstrzygnął Gareth Bale?

W tej ostatniej kwestii mam nieustannie ochotę polemizować z tezą o zespole jednego piłkarza. Weźmy (za Jonathanem Wilsonem) statystykę bezpośredniego udziału Bale’a w golach Tottenhamu – zdobywanych samemu, bądź padających z jego podań: 36 procent, podczas gdy w przypadku Maty i Chelsea było to 33 proc., van Persiego i MU – 39 proc., Suareza i Liverpoolu oraz Michu i Swansea – 44 proc., zaś Benteke i AV – aż 53 proc. O sile Tottenhamu w tym sezonie świadczą raczej pressing i skuteczna obrona, które – podaję dalej za Wilsonem – pozwoliły rywalom na średnio 9,8 strzałów w trakcie meczu; najmniej w lidze. No i, dopisuję po pewnym wahaniu, taktyczny polot menedżera.

Tytuł dzisiejszego wpisu jest oczywiście prostym, zbyt prostym żartem po rozgrywanym pod wieczór meczu Liverpool-Chelsea, w którym Luiz Suarez – kandydat tyleż na piłkarza roku (to podanie do Sturridge’a dzisiaj…), co na dyskwalifikację do końca sezonu – najpierw sprokurował karnego, później… ugryzł Branislava Ivanovicia, żeby w ostatniej akcji meczu zdobyć wyrównującą bramkę. Nie wiem, czy znajdę słowa, żeby odnieść się do tego, co wydarzyło się na Anfield w 66. minucie. Naprawdę, zamiast pukając się w czoło pisać o oczywistościach, obciachu, wstydzie dla klubu i piłkarza, warto byłoby zastanowić się nad paradoksami związanymi z powrotem Rafy Beniteza na stadion, gdzie (inaczej niż w Londynie) kibice lubili go bardziej niż klubowa hierarchia i gdzie już wczoraj, samotny, pojawił się z różą, by złożyć hołd Anne Williams – zmarłej na raka matce chłopca, który zginął na Hillsborough, przez ponad ćwierć wieku walczącej o sprawiedliwość dla ofiar dla tamtej tragedii.

Emocji nie brakowało, rzecz jasna, od początku – od wspomnienia pani Williams (i ofiar bostońskiego maratonu), ciepłego przywitania menedżera Chelsea i wybuczenia jego najkosztowniejszego podopiecznego, również wracającego na stare śmieci Fernando Torresa. Ale – podobnie jak w meczu wcześniejszym o kilkadziesiąt minut – nie na emocjach wypada się skupić, i nie na pożałowania godnym zachowaniu Suareza, tylko na zmianie, dokonanej przez Brendana Rodgersa, która pozwoliła Liverpoolowi wrócić do gry w drugiej połowie. W pierwszej ogrywani przez tercet Hazard-Oscar-Mata, chroniony z tyłu przez Ramiresa i Mikela, gospodarze nie potrafili się przebić; Jordan Henderson, o którego raz czy drugi tu się spieraliśmy, zbyt łatwo tracił piłkę, a obecności Coutinho przy linii bocznej niemal nie zauważyłem. Podobnie jak w przypadku decyzji Villas-Boasa o rozpoczęciu meczu ze Scottem Parkerem w składzie, można było rozumieć ostrożniejszą taktykę Liverpoolu – podobnie jak konieczność jej modyfikacji. Wiele by oczywiście można mówić o dodatkowej motywacji, jaką musiał mieć Sturridge grając przeciwko dawnemu pracodawcy – było to widać od pierwszych sekund po jego wejściu na boisko, kiedy wypracował okazję dla Gerrarda, a potem sam trafił w słupek…

Zwycięstwo na Anfield utracone w „Fergie Time”… Z drużyn walczących z Tottenhamem o miejsce w pierwszej czwórce dużo lepszy weekend ma Arsenal. Z Fulham grał słabo – tak właśnie, jak słabo można grać w końcówce sezonu. Ale… uzyskał satysfakcjonujący go wynik i nie będziemy na razie o nim pisać, podobnie jak o praktycznie zdegradowanym QPR Harry’ego Redknappa – pogrążonym przez Petera Croucha, napastnika, który pod opieką Redknappa spędził większość dorosłej kariery. Na zakończenie wspomnijmy raczej o Portsmouth, uratowanym przed likwidacją przez własnych fanów i będącym już oficjalnie własnością ich stowarzyszenia (więcej o tej historii piszę w książce, w rozdziale „Komu biją dzwonki”). Klub, który przed pięcioma laty grał jeszcze w Premier League i był finalistą Pucharu Anglii, spada wprawdzie do czwartej ligi, ale nikt na Fratton Park nie wygląda na przybitego. Wczoraj drużyna rozbiła 3:0 walczące jeszcze o awans do Championship faworyzowane Sheffield United, a na stadion przyszło osiemnaście tysięcy ludzi. Osiemnaście tysięcy ludzi na meczu czwartoligowca… takie rzeczy tylko w Anglii.