Archiwa tagu: Pochettino

Nieuznany remis

Nie, nie usłyszycie ode mnie zachwytów związanych z faktem, że oto Tottenham wywiózł punkt z jakże trudnego stadionu Manchesteru City. Że mimo iż dwukrotnie w tym meczu przegrywał, ani myślał się poddać. Że strzelił dwie ładne bramki. Że bronił się tyleż zażarcie, co szczęśliwie.

Lepszym słowem byłoby przecież „rozpaczliwie”. Na przedmeczowej konferencji Mauricio Pochettino znów mówił o swojej filozofii gry, wedle której w każdym kolejnym spotkaniu można się nie oglądać na rywala, tylko robić swoje. Być odważnym, grać pressingiem, ustawić obronę wysoko i walczyć o wygraną, niezależnie od tego, jak bardzo utytułowany byłby, albo ile kasy wydałby klub, z którym przyszło się zmagać. Widzieliście to przecież sami: tę miażdżącą przewagę i akcje jak z boiska treningowego mistrzów Anglii, zwłaszcza w ciągu pierwszych dwudziestu minut. Te trzydzieści strzałów, jakie oddali piłkarze Guardioli. Tę niezdolność do wymiany kilku podań na połowie przeciwnika, a i na własnej rachityczne próby rozegrania często kończone stratą. To zepchnięcie całej drużyny głęboko pod własną bramkę. Ten brak podań do Harry’ego Kane’a. Ten brak wpływu na grę zarówno Harry’ego Winksa, który zwykle w Tottenhamie dyktuje rytm i tempo podań (nawet jeżeli można się zastanawiać, czy nie są one zbyt ostrożne), jak Christiana Eriksena, który owszem: jak zwykle biegał między rywalami, ale w próbach konstruowania czegokolwiek dla własnych kolegów był praktycznie niezauważalny. Ten brak rajdów Sissoko i Ndombele. Tę niezdolność wszystkich właściwie pomocników Tottenhamu do ograniczenia rywalowi wolnej przestrzeni na boisku. Ten brak asekuracji dla bocznych obrońców, młodego Kyle’a Walkera-Petersa szczególnie, ale i po drugiej stronie w pierwszej fazie meczu de Bruyne i Walker mogli robić, co chcieli, bo Eriksen truchtał raczej niż dobiegał do Rose’a. To jedno, jedyne wyjście z kontrą, w drugiej połowie, kiedy atakowali czterema zawodnikami na trzech obrońców Manchesteru, ale Lamela podawał niecelnie. Tę podnoszącą kibicom serce do gardła grę nogami i to niepewne wyjście do jednego z dośrodkowań i tak najlepszego w Tottenhamie Llorisa. Ten zawstydzający brak strzałów na bramkę: w statystykach pomeczowych zapisano trzy, długo próbowałem sobie przypomnieć trzeciego, aż wreszcie się zorientowałem, że komputer zaliczył jako strzał jakąś próbę mocnego zagrania piłki do przodu przez Harry’ego Kane’a jeszcze z własnej połowy.

No jasne, tak: same bramki strzelone przez Tottenham były ładne. Decyzja o wystawieniu Lameli okazała się słuszna, bo przecież Argentyńczyk nie tylko zdobył ładnego gola, ale zaliczył asystę, zagrywając piłkę z rzutu rożnego do Lucasa Moury (po dośrodkowaniach z rogów Eriksena piłka rzadko przedostaje się za pierwszego kryjącego przeciwnika). Z drugiej strony – i od razu odnosząc się do kwestii, która zdominowała wszystkie pomeczowe narracje, czyli nieuznanego przez VAR gola Jesusa z 92. minuty: trudno nie zapytać, dlaczego oglądający mecz na ekranach zespół sędziowski nie zareagował, kiedy jeszcze w pierwszej połowie przy rzucie rożnym dla MC Lamela wręcz dusił we własnym polu karnym Rodriego? Przepisy mówią jasno: każde, nawet nieintencjonalne zagranie ręką w polu karnym podczas akcji bramkowej prowadzi do nieuznania gola, więc o to, co stało się w końcówce nie ma sporu (owszem: Laporte nie dotknął piłki ręką intencjonalnie i owszem: wedle tego przepisu gol Llorente z rozgrywanego na tym samym stadionie ćwierćfinału Ligi Mistrzów nie zostałby uznany; mówiliśmy już o tym tamtego wieczoru) – ale tak samo jasne są przecież zasady dotyczące fizycznego kontaktu z rywalem. Jeśli Lamela ich nie przekroczył, to ja jestem cesarz chiński.

Na pomeczowej konferencji Pochettino narzekał na panującą w drużynie niestabilność, a to w związku z niezamkniętym wciąż w Europie okienkiem transferowym: mówił, że cele na ten sezon i poważną rozmowę z piłkarzami będzie w stanie odbyć dopiero po drugim września, a teraz nadal nie wie jeszcze, z kim przyjdzie mu pracować przez najbliższe miesiące. Najbardziej niejasna jest oczywiście sytuacja Eriksena, który w trakcie wakacji powiedział duńskiej prasie, że chętnie porozglądałby się za nowym wyzwaniem i raczej nie przedłuży kontraktu z Tottenhamem (do końca obecnej umowy został rok; na stole leży oferta podwyżki z osiemdziesięciu do ponoć dwustu tysięcy tygodniowo). Wielkie kluby, o których myśli sam zawodnik – Barcelona, Juventus, Real – mają jednak inne priorytety, ewentualnie zamyślają (w Turynie staje się to powoli sposobem na budowanie drużyny) sprowadzić go dopiero po wygaśnięciu dotychczasowej umowy, bez konieczności męczących negocjacji o wygórowanych sumach, jakich z pewnością zażąda prezes Levy. Bolesna prawda jest jednak taka, że jeśli jakikolwiek kupiec z wielką kasą oglądał wczorajszy mecz myśląc o wzmocnieniu swojej drużyny kreatywnym rozgrywającym, to mógł wpisać do notesu jedyne tylko nazwisko: Kevina de Bruyne. Wypoczęty po wakacjach i zdrowy w końcu Belg będzie w tym sezonie rządził w Premier League.

Wiem: sytuacja w Tottenhamie w końcu się ustabilizuje, a i z Manchesterem City na Etihad już w tych rozgrywkach nie będą musieli się mierzyć. Jeśli jednak mielibyśmy szczerze mówić o tym, co wczoraj naprawdę imponowało po stronie gości, musielibyśmy się ograniczyć do zachowania kibiców: doping tych przyjezdnych słychać było na Etihad o wiele częściej, niż widać było ładne albo chociaż przemyślane akcje ich ulubieńców.

Noc nad Madrytem

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata.

Nagle urodzona miłość

nie zestarzała się dotąd, nie zwiędła,

i miasto jest mi dzisiaj jak stara legenda,

 w której się śniło, lecz nic nie ziściło

 Józef Łobodowski, Noc nad Madrytem


W telewizji zapewne widać lepiej: twarze zawodników i trenerów, malujące się na nich emocje, radość i rozpacz, powtórki najbardziej efektownych zagrań i tak zwanych kontrowersyjnych momentów. Kiedy oglądasz w telewizji, po paru zaledwie sekundach wiesz, że sędzia miał rację, już w pierwszej minucie finału Ligi Mistrzów dyktując karnego dla Liverpoolu za – owszem, przypadkowe, ale jednak – zagranie ręką francuskiego pomocnika Tottenhamu Moussy Sissoko. Czego w telewizji nie zobaczysz, to zwykłych fanów piłki, którzy na długo po zakończeniu transmisji opuszczają jeszcze stadion i idą długim szpalerem w stronę miasta, zmęczeni i upojeni tym, co właśnie przeżyli, równie mocno jak piłkarze, a pewnie jeszcze mocniej, bo kiedy wdajesz się z nimi w rozmowę, słyszysz, ile dni i godzin spędzili w podróży i ile mają jeszcze przed sobą. Kiedy rozmawiasz z przegranymi, możesz nawet odnieść wrażenie, że przeżywają klęskę bardziej niż ci, których wspierali, a którzy może myślą już teraz o zasłużonych wakacjach albo nawet, kto wie, o zmianie klubu na taki, w którym po sukces idzie się prostszą drogą. Wrażenie to nie zostaje z tobą jednak zbyt długo: po pierwsze, interesujesz się piłką na tyle długo, by wiedzieć, że nawet jeśli są świetnie opłacani i żyją w wieżach z kości słoniowej, to piłkarze naprawdę wychodzą na boisko, by dać z siebie wszystko i wierząc w to, co robią (widziałeś zresztą po meczu kapitana Liverpoolu, Jordana Hendersona, podchodzącego do sektora i kibiców, by płakać tam długo w objęciach mężczyzny w różowej koszuli, w którym domyśliłeś się ojca piłkarza, czytałeś też słowa dwudziestoletniego prawego obrońcy Trenta Alexandra-Arnolda, który jeszcze parę lat podglądał najlepszych graczy swojej  drużyny przez płot, a który pisał dziś na portalu społecznościowym, że jest normalnym chłopakiem z Liverpoolu, któremu właśnie spełniły się marzenia). Po drugie zaś, kiedy idziesz ulicą wśród przegranych, tak naprawdę prawie w ogóle nie rozmawiasz: niewiele jest dźwięków ciszy równie intensywnych, jak te, które unoszą się nad setkami fanów piłki nożnej, wychodzących z meczu, który skończył się porażką.

Smak wielkiego dramatu

Nie będziemy tu jednak mówili o przegranych, a w każdym razie nie od razu: kończąca się właśnie noc nad Madrytem była przecież nocą wielkiego triumfu: oto Liverpool FC, prowadzony przez charyzmatycznego niemieckiego trenera Jurgena Kloppa, po raz szóste już wygrywał najważniejsze rozgrywki pucharowe Europy, pieczętując tym samym fantastyczny sezon, w którym także w angielskiej Premier League do ostatniej kolejki  walczył jak równy z równym z drużyną Manchesteru City. Niewiele jest w historii futbolu klubów owianych taką legendą i rozgrywających mecze, które na stałe wpisały się do kronik tej dyscypliny.

Tegoroczny finał Champions League z pewnością do takich nie będzie się zaliczał – tak zwany widz neutralny przyzna zapewne bez oporów, że rozczarował (Liverpool po szybko strzelonej bramce nie grał z taką intensywnością, do jakiej przyzwyczaił miłośników piłki, ba: próbował wybijać rywali z uderzenia, pragmatycznie opóźniając każdy moment wznowienia gry przez bramkarza czy z autu) – ale po pierwsze, finały Ligi Mistrzów, gdzie sukces jest już na wyciągnięcie ręki, często przebiegają właśnie w ten sposób. Po drugie zaś: zanim Liverpool w ogóle znalazł się w finale, musiał przecież odrobić trzybramkową stratę z pierwszego meczu z Barceloną i dokonał tego, wygrywając w rewanżu 4:0. Emocjami, jakie wówczas zafundował tak zwanym widzom neutralnym, można by obdzielić paręnaście finałów wielkich piłkarskich imprez.

To z Liverpoolem wiąże się też opowieść o innym klasyku Ligi Mistrzów, rozgrywanym przed czternastoma laty finale w Stambule, gdzie przegrywający do przerwy 3:0 z Milanem klub prowadzony wówczas przez Hiszpana Rafę Beniteza odrobił straty w ciągu drugich 45 minut, doprowadził do dogrywki, a następnie zwyciężył po serii rzutów karnych, zresztą dzięki heroicznej postawie w bramce Polaka, Jerzego Dudka. Wśród europejskich nocy jest także i ta z 1977, kiedy po wygranej 3:1 z Borussią Moenchenglabach Liverpool po raz pierwszy triumfuje w Pucharze Europy, i ta zakończona w sposób jakże odmienny, podczas której w 1985 roku na brukselskim Heysel Anglicy przegrywają 1:0 z Juventusem, a przed rozpoczęciem meczu dochodzi do bójek między kibicami, zawalenia się jednej z trybun i śmierci 39 osób. Innym, choć z pewnością niezestawialnym z tamtym rodzajem dramatu, był ubiegłoroczny finał Ligi Mistrzów, w którym Liverpool przegrał z Realem Madryt dzięki cynicznemu faulowi Sergio Ramosa na Mohamedzie Salahu, wspaniałej przewrotce Garetha Bale’a i dwóm nieprawdopodobnym błędom bramkarza The Reds, Niemca Lorisa Kariusa.

Narada w pomieszczeniu na buty

Wspominam o klęskach nie bez przyczyny. I nie tylko dlatego, że w dziejach Liverpoolu (czy tylko jego?) było ich sporo: w 1989 roku Anglicy dali sobie na przykład wyrwać mistrzostwo Anglii przegrywając u siebie z Arsenalem i tracąc decydującego gola już w doliczonym czasie gry, w 2014 r. stracili szansę na tytuł po błędzie swojego wychowanka, kapitana i legendy, Stevena Gerrarda, który potknął się nieoczekiwanie i zgubił piłkę, dzięki czemu to Chelsea zdobyła zwycięskiego gola). Rzecz w tym, że nie ma chyba drugiej takiej drużyny, która potrafiłaby się z równą determinacją i wytrwałością po klęskach podnosić. Po ubiegłorocznej porażce na przykład, Kariusa w bramce zastąpił znakomity Brazylijczyk Alisson Becker, w drugiej połowie meczu z Tottenhamem broniący wszystko to, co bramkarz obronić powinien; już po meczu trener pokonanych, Mauricio Pochettino komplementował strategię władz Liverpoolu, konsekwentnie realizujących zaplanowany wspólnie z trenerem Kloppem strategiczny plan, mający zapewnić tej drużynie stałe miejsce w europejskiej elicie. W świecie chaotycznego szastania pieniędzmi i niecierpliwości kapryśnych właścicieli, kierujących się niemającą na ogół zastosowania w świecie piłki zasadą „płacę-wymagam” (weźcie dla przykładu arabskich szejków, którzy wpompowali setki milionów euro w Paris Saint-Germain, a których pracownicy w tym i poprzednich sezonach Champions League niczego wielkiego nie osiągnęli), klub z miasta Beatlesów jest przykładem zarządzania odpowiedzialnego.

Ach oczywiście: realizacja wspomnianego tu planu warunkowana jest finansami, w których przewaga we wczorajszym meczu była zdecydowanie po stronie liverpoolczyków: najlepszy na boisku nie tylko w tym finale, ale i w całym sezonie Premier League holenderski obrońca Virgil van Dijk kosztował 75 milionów funtów; kwotę będącą poza zasięgiem Tottenhamu, który zaciskając pasa na budowę nowego stadionu nie wydał na nowych piłkarzy ani funta. Choć z drugiej strony skupianie się na finansach byłoby niesprawiedliwością; Jurgen Klopp imponuje przede wszystkim sposobem, w jaki potrafi wytrenować zawodników, których odziedziczył – jak potrafi nie tylko pozwolić im uwierzyć w siebie po wcześniejszych niepowodzeniach, ale wynaleźć nową pozycję na boisku, a przede wszystkim: nauczyć walki i biegania do upadłego.

Lepszym przykładem wyciągania wniosków z klęski byłyby więc wydarzenia po pucharowej porażce z Crveną Zvezdą Belgrad, w 1973 r. To wówczas, w ciasnym klubowym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych krzesełkach z plastiku, nad skrzynkami piwa i pod rozwieszonymi na ścianach wycinkami z prasy, wśród których były również, co tu kryć, rozkładówki „Playboya” (tego w dzisiejszych szatniach piłkarskich szczęśliwie się już nie uświadczy, a maczyzm powoli, ale nieubłaganie, zmierza w stronę przegranej pozycji), spotkało się sześciu mężczyzn, wśród nich zaś trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan i mroczny Reuben Bennett, o którym opowiadano, że radził kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką. Podczas szczerej wymiany zdań doszli wówczas do wniosku, że ich podopieczni nie radzą sobie na kontynencie (choć bez problemu zwycięża w Anglii), bo styl ich gry jest przestarzały, a potem dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977–1984 sięgnął po cztery europejskie puchary.

Czy futbol może być zbawiony

Zostawmy na razie na boku rozważanie, czy podobne spotkania w świecie dzisiejszej piłki są jeszcze możliwe – i czy na przykład argentyński szkoleniowiec Tottenhamu Mauricio Pochettino będzie chciał i umiał dokonywać swojej rewolucji bez potężnego zastrzyku finansowego. Przez ostatnich kilka miesięcy trener Tottenhamu nie krył frustracji, wywołanej faktem, że ocenia się go wedle takich samych kryteriów, jak szkoleniowców najbogatszych klubów świata, on zaś nie ma do dyspozycji dostępnych im narzędzi – z drugiej strony jednak sam przed tym meczem przedstawiał się jako rewolucjonista-romantyk, dając dziennikarzom za punkt odniesienia ryzykowny z perspektywy kogoś wychowanego w komunistycznym kraju przykład swojego rodaka, Ernesto „Che” Guevary.

Wspomnijmy raczej o tym, że legendę Liverpoolu współtworzą nie ekonomiczne „narzędzia” i rodzące się w głowach ideologów abstrakcyjne pomysły na zbawianie świata, ale ludzie. Największy z nich (a przynajmniej największy przed Jurgenem Kloppem…) był wspomniany już Bill Shankly, choć owszem: także on próbował ponad pół wieku temu zbudować wokół stadionu Anfield jakiś rodzaj utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Urodzony w maleńkim szkockim Glenbuck, w rodzinie górników, szkoleniowiec ten naprawdę wierzył, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi (raz jeszcze przypominają mi się w tym miejscu, cytowane już wczoraj, zdania z wydanych dopiero co „Lekcji futbolu” Pawła Mościckiego, których autor upiera się, że piłka nożna buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek tam, gdzie wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia się jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nim reguły opierają się na maksymalizacji zysku i ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej). Opowieści o tym, jak Shankly zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty, odpisywał na ich listy, a najuboższym stawiał też bilety na mecze – to kolejny ważny rozdział legendy Liverpoolu.

Tyleż człowiek lewicy, co chrześcijanin, Shankly nie rozumował, rzecz jasna w kategoriach abstrakcyjnych ideologii: to z rodzinnej miejscowości wyniósł wiarę, że droga do sukcesu wiedzie tylko przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, by na końcu móc podzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los” – mówił, wskazując jasno, że to nie zbieranie trofeów (w czym wyspecjalizował się jego wieloletni asystent, a później następca Paisley), a zdolność do zbudowania wokół klubu wspólnoty jest czymś, co sprawia, że futbol może być zbawiony.

Oto, dlaczego Jurgena Kloppa wielu fanów tej drużyny chętnie zestawia z Billem Shanklym. Nie chodzi o skracanie dystansu z kibicami, jowialne poczucie humoru i szeroki uśmiech („Let’s talk about six”, śpiewał wczoraj przed kamerami, czyniąc aluzję do szóstego Pucharu Europy, a zarazem przerabiając wylansowany przed prawie trzydziestu laty hit tria Salt’n’Pepa na temat rozmawiania o seksie; nad gustem muzycznym Niemca wypada przejść do porządku dziennego, jak nad słabością Argentyńczyka do „Che”. Nie chodzi o poglądy na świat, choćby deklarowaną jednoznacznie niechęć wobec Brexitu, o czym zresztą prasa brytyjska rozpisywała się szeroko poza kolumnami sportowymi. Nie chodzi o nieomylne wyczucie prostych gestów (kiedy po meczu ściskał dwójkę bocznych obrońców, Trenta Alexandra-Arnolda i Andrew Robertsona, nie tylko zdawał się wskazywać te sektory boiska, w których jego zespół od miesięcy wypada najbardziej imponująco, nawet jeśli większość mediów woli zachwycać się ofensywnym tercetem Salah-Firmino-Mane – pokazywał także, że nie na wielkich gwiazdach sukces Liverpoolu zbudowano). Nie chodzi wreszcie o firmowy styl gry, którego akurat w meczu finałowym raczej nie pokazali – zamiast tradycyjnych furiackich ataków i nieustannego biegania między rywalami podczas prób odebrania im piłki, więcej oglądaliśmy kunktatorskiego wyczekiwania na błąd przeciwnika, którego się zresztą doczekali, kiedy dążący do wyrównania Tottenham w końcówce meczu musiał się odsłonić. Chodzi o poczucie, że – jak zauważył szukający podobieństw między Szkotem i Niemcem jeden z historyków Liverpoolu Simon Hughes – futbol wedle Kloppa jest głównie światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Srebrna pieśń skowronka

Co prowadzi nas znów w miejsca, których w telewizji nie pokażą. Na przykład do jednej z tych tańszych knajpek niedaleko metra Chueca, gdzie grupa fanów Liverpoolu niemających już szans na kupienie biletu (znajomi kibice Tottenhamu, którzy podobnie jak ja przyjechali z Polski, opowiadali, że pod stadionem chodziły za trzy tysiące euro), zajmowała się, oprócz emablowania kelnerki i próbami przekonania jej, żeby przyniosła tu na wieczór choć maleńki telewizorek, formułowaniem łagodnych docinków pod adresem ubranego w koszulkę Tottenhamu sąsiada, do czasu gdy powiedział im, że kibicuje tej drużynie od ponad trzydziestu lat. „No to się sporo nacierpiałeś, chłopie”, skomentował któryś z uznaniem, a potem już życzyli sobie nawzajem miłego wieczoru.

Albo do wagonu metra jadącego w kierunku Canillejes, skąd na stadion jest już tylko pół godziny spaceru, gdzie wpadłem na grupkę hałaśliwych – nie ukrywajmy – fanów Tottenhamu, z którymi, gdy już razem pośpiewaliśmy, zaczęliśmy opowiadać sobie o dzieciach, a kiedy wymienialiśmy strzelców bramek, padających jako pierwsze po ich urodzeniu (w moim przypadku byli to Bułgar Berbatow, a potem Anglicy Bent i Kane, z czego zorientowany fan futbolu zorientuje się, że między dwójką starszych, a najmłodszym, jest dość spora różnica wieku), mogliśmy zgadywać także, z którego są rocznika. Chłopak spod Londynu, który siedział najbliżej (pierwszy strzelec bramki: Lucas Moura), jak już mi opowiedział, że od piętnastu lat jest posiadaczem karnetu na mecze i że na stadion Tottenhamu ma kwadrans pociągiem, pokazał mi nawet zdjęcie córeczki, śpiącej w beciku i z różowym smoczkiem opatrzonym, a jakże, klubowym logo – dziś kończy osiem tygodni, to pierwszy raz, kiedy wyjechał z domu od czasu, gdy się urodziła. Chwila nie była odpowiednia, by zastanawiać się, czy jego klub – występujący w finale Champions League dopiero pierwszy raz – może powtórzyć tę przygodę przed osiągnięciem przez dziewczynkę dojrzałości.

Tak, to jest historia uniwersalna, choć właśnie na przykładzie Liverpoolu najlepiej można pokazać, że legendy jakiegoś klubu nie tworzą słynne mecze i wielkie gwiazdy (pal już licho, czy piłkarskie, czy trenerskie), tylko ludzie, którzy wiążą z nim swoje serce na dobre i złe. Ludzie, których poczucie wspólnoty trwa przez pokolenia (widziałem w drodze na stadion podpierającego się laską, sędziwego fana, prowadzonego pod rękę przez mężczyznę w sile wieku, najpewniej syna; widziałem dziewczynkę z rodzicami, widziałem kobietę w zaawansowanej dość ciąży, przytuloną do starszej siostry) i które pozwala przetrwać nawet doświadczenia tak straszliwe, jak tragedia na stadionie Hillsborough, gdzie w 1989 r., na skutek potwornych zaniedbań brytyjskiej policji, doszło do wybuchu paniki i tumultu, w którym zginęło 96 osób. Żaden triumf w finale Ligi Mistrzów nie zmieni faktu, źe to tamta katastrofa jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach Liverpoolu – a następujące po niej dekady walki o dobrą pamięć ofiar – walki z załganymi politykami i manipulowanymi przez nich mediami, zakończone przeprosinami premiera i sądowymi wyrokami zaledwie parę lat temu – zajmują miejsce w tej opowieści przed jakąkolwiek kroniką boiskowych czy ekonomicznych sukcesów. Lekcja futbolu widzianego przez pryzmat Hillsborough nie jest, nie może być zafałszowana.

Wszystko to, o czym próbuję tu opowiadać, zawiera się skądinąd w pieśni rozbrzmiewającej nad madryckim stadionem przed i po meczu: ukochanego jeszcze przez Billa Shankly’ego sentymentalnego kawałka ze starego musicalu „Carousel” Ricarda Rodgersa i Oscara Hammersteina, a mającego w nim służyć pocieszeniu strapionej wdowy. Mniejsza o cukierkową interpretację zespołu Gerry and the Peacemakers (ach, te gusta piłkarskich trenerów…), tysiące gardeł i tak ją zawsze zagłuszają. Ważniejsze są słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć wysoko uniesioną głowę, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu.

Jest taka siła

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata. Jest taka siła, która pozwala podnosić się po porażce i zaczynać po raz kolejny (fani Tottenhamu zrobili to od razu po końcowym gwizdku, z dumą śpiewając załamanym i płaczącym piłkarzom z Londynu „Oh, When the Spurs Go Marching in”). Jest taka siła, która pozwala wierzyć, że cuda są możliwe (o ile, jak trzeźwo zauważa Mauricio Pochettino, wcześniej włożysz w nie wystarczająco wiele pracy…). Jest taka siła, która pozwala nie narzekać, że w pierwszej połowie twoich ulubieńców ewidentnie zjadała trema (liczba niedokładnych podań, zresztą w wykonaniu obu drużyn, była bodaj rekordowa w dziejach finałów Champions League), a w drugiej poderwali się do walki zbyt późno. Siła, która pozwala odpędzić mogące być źródłem frustracji poczucie, że rywale byli ewidentnie w zasięgu, a w zamian po prostu dziękować za wspaniałe przeżycia, które stały się twoim udziałem w ciągu tych kilkudziesięciu godzin w Madrycie – należało do nich również opisywane tu wczoraj nieoczekiwane spotkanie na Paseo de Recoletas trenera Tottenhamu przy porannej kawie – albo wcześniej, podczas ćwierfinału w Manchesterze i półfinału w Amsterdamie, kiedy drużyna ani myślała kapitulować, walcząc o sukces do ostatnich sekund, podobnie zresztą jak dzisiaj, tyle że wówczas szczęśliwie. 

Oczywiście, Pochettino mówił niejeden raz, że finału Ligi Mistrzów się nie rozgrywa, tylko wygrywa – a tego jego pikarze wczoraj zrobić nie potrafili, nawet jeśli Argentyńczyk szykował ich do meczu wraz z motywacyjnym guru Xesco Esparem, proponując nawet dla dodania odwagi chodzenie po rozżarzonych węglach. Cytowanie korzystniejszych dla Tottenhamu statystyk posiadania piłki, celnych strzałów itd., mija się z celem – podobnie jak spekulowanie, którzy z zawodników odejdą teraz z klubu i czy również trener będzie nadal chciał tu pracować, skoro z pewnością nie dostanie tych „narzędzi”, pozwalających rywalizować z najlepszymi finansowo. Lepiej przypomnieć ideę, do której jeszcze przed meczem trener londyńczyków zdołał przekonać działaczy UEFA: żeby na pamiątkowym zdjęciu, wykonywanym tradycyjnie przed rozpoczęciem spotkania, nie było tylko zawodników wyjściowej jedenastki, ale cała drużyna, z rezerwowymi włącznie, którzy przecież także przyczynili się do tego, że ta wspaniała podróż trwała tak długo.

Przy wszystkich wyrzekaniach na ukryte w tej grze patologie (dawałem im zresztą wyraz w poprzedniej korespondencji), wspomnienie o tym finale Ligi Mistrzów będzie wspomnieniem doświadczanego i na stadionie – choćby wtedy, gdy zawodnicy Liverpoolu utworzyli szpaler, by oklaskiwać idących po odbiór srebrnych medali piłkarzy Tottenhamu – i na ulicach miasta, pomiędzy zwykłymi kibicami, ducha fair play. Futbol, proszę państwa, nie jest okrutny, nawet jeśli w jednym z pomeczowych komentarzy jeden z najbardziej zasłużonych trenerów w historii tej dyscypliny, Francuz Arsene Wenger upierał się, że owszem, jest. Futbol jest piękny, a siła, o której tu piszę, to miłość.

Liga Mistrzów: powrót niewinności

Gdybym znów mógł mieć czterdzieści lat mniej i gdybym mógł jeszcze raz zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, by stało się to właśnie w tym roku w Madrycie.

Mam oczywiście czterdzieści lat więcej i widzę, jakie to wszystko nieoczywiste. Zdaję sobie sprawę z tego, na ile zjawisk muszę przymknąć oko, by skontaktować się z tamtym pierwszym dziecięcym zachwytem. Że muszę przejść do porządku dziennego nad dominacją pieniądza, powodującą, że w pięciu największych ligach Europy po mistrzostwo kraju sięgają zazwyczaj drużyny najbogatsze, że tak zwaną wierność klubowym barwom u piłkarzy determinuje zwykle wysokość kontraktów, że popularność piłki starają się wykorzystywać szemrani nieraz politycy czy przedsiębiorcy. Że od kilku lat Liga Mistrzów jest sponsorowana przez kremlowski de facto Gazprom, że finał Ligi Europy odbył się w śpiącym na ropie Azerbejżdżanie, gdzie większość fanów drużyn, które w nim wystąpiły, Chelsea i Arsenalu, dotrzeć nie była w stanie – tak mało było lotów, a podróż tak daleka. Że poprzedni mundial zorganizowano w Rosji, a kolejny będzie w Katarze. Że arabscy właściciele Manchesteru City czy Paris Saint-Germain czynią z futbolu narzędzie soft power, bimbając sobie przy okazji z zasad finansowego fair play. Że kiedy w madryckim metrze włączam się w rozmowy ze zjeżdżającymi na finał Ligi Mistrzów fanami z Londynu i Liverpoolu, najważniejszym tematem ich wyrzekań („naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowacie” – pamiętacie nieśmiertelną frazę Nicka Hornby’ego…) jest oburzenie skandalicznie wysokimi cenami biletów oraz tym, że kluby nie kwapią się, by choć w części je refundować (Liverpool i Tottenham na awansie do finału zarobiły po siedemdziesiąt milionów euro, zwycięzca dostanie jeszcze trzy-cztery miliony dodatkowej premii), a zarazem tym, że mniej niż połowa biletów na sześćdziesięcioośmiotysięczny stadion została rozprowadzona wśród fanów obu drużyn, a lwia część przypadła tak zwanej rodzinie UEFA („UEFA jest jeszcze okropniejsza niż Boris Johnson”, mignął mi gdzieś transparent fanów jadących na ten mecz spod Liverpoolu). Że kolejne pomysły na reformę Champions League i utworzenie elitarnej superligi zmierzają do tego, by dominację najbogatszych jeszcze umocnić – by nie dochodziło do „niemiłych” niespodzianek w stylu kryzysu formy, a związku z tym przegranej i przedwczesnego z punktu widzenia speców od marketingu odpadnięcia z rozgrywek tuzów o kalibrze Realu Madryt. Że jedna z ikon dzisiejszego futbolu, Cristiano Ronaldo, mierzy się z zarzutem gwałtu, dokonanego przed kilkoma laty w USA i że mimo mocnych publikacji tygodnika „Der Spiegel” na ten temat wciąż nie przestaje się cieszyć statusem jednego z herosów tego świata. Że ikona kolejna, Leo Messi, ma na koncie wyrok za oszustwa podatkowe. Że rasizm, przemoc, seksizm, korupcja, hazard – i więcej jeszcze można by wymieniać plam na futbolowym słońcu, gdyby nie zarzut najcięższy, który odnalazłem w wydanej dopiero co książce Pawła Mościckiego, „Lekcje futbolu”.

„Dziś, podobnie jak wczoraj, piłka buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek dokładnie wtedy, gdy wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia samą siebie jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nią reguły opierają się na bezwzględnej maksymalizacji zysku i dobrze ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej” – pisze autor „Lekcji futbolu”, a każdy zajmujący się piłką trochę bardziej niż sporadycznie, wie, jak bardzo potrafią to być zdania prawdziwe. Fałszywe łzy nad sprawami błahymi przy równoczesnej obojętności na rozgrywające się w świecie dramaty, złudne poczucie, że stadion daje jakąś możliwość katharsis albo że możliwe jest na nim doświadczenie braterstwa czy sprawiedliwości – doprawdy upierać się po takiej lekturze, że w piłce można się zakochać, wydaje się świadectwem opisywanej skądinąd i przez Mościckiego niedojrzałości.

A przecież tu jestem. I chciałbym przekonać czytelnika, że można o piłce myśleć, mówić i pisać inaczej. Że nie o niedojrzałość tu chodzi, a o powrót niewinności.

Wszystko, co najlepsze

Zacznijmy od tego, że w sezonie 2018/19 do finału Ligi Mistrzów nie awansowały drużyny najbogatsze, ba: niejeden powiedziałby, że nie awansowały drużyny najlepsze. Zanim jeszcze Tottenham wyszedł z grupy, Barcelona dała mu solidną lekcję futbolu; w Premier League londyńczycy zajęli wprawdzie wysokie czwarte miejsce, ale po drodze przegrali aż trzynaście spotkań, z czego wiele z ligowymi średniakami. Zanim do finału dostał się Liverpool, on także musiał uznać w pierwszym meczu półfinałowym wyższość drużyny z Katalonii, w której zwłaszcza Leo Messi pokazywał, że w dziejach futbolu nie było zawodnika wybitniejszego.

To nie jest bynajmniej dygresja. Ten sezon Messiego bowiem, przyjemność patrzenia nie tylko na bramki – zdobywane także dzięki wykonywanym z nieprawdopodobną precyzją rzutom wolnym – ale również na tnące linie obrony przeciwnika pod zdumiewającymi kątami podania, z jednej strony minimalizm, z drugiej absolutna konieczność każdego ruchu argentyńskiego lidera Barcelony („Najlepszą lekcją futbolu, jaką dostaliśmy w ostatnim czasie było patrzenie nie na to, jak Messi porusza się z piłką, ale na to, co robi bez niej” – mówił po porażce z Katalończykami trener Tottenhamu, skądinąd rodak Messiego Mauricio Pochettino), to jeden z argumentów za tym, że w piłce nożnej można zakochać się właśnie tu i teraz. Dzieliłem się kiedyś na swoim blogu zdumieniem – zdumieniem człowieka pracującego w gazecie o siedemdziesięciopięcioletniej historii i wychowywanego w kulcie przeszłości, a w związku z tym długo tkwiącego w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, dokonało się zanim przyszedł na świat – po nagłym odkryciu, że to wcale nie musi być prawda. Że jakkolwiek piękne wydawały się historie opowiadane nam przez rodziców i dziadków, i jakkolwiek piękne są nasze własne wspomnienia z dzieciństwa, np. o „zwycięskim remisie na Wembley” („najlepszy mecz w historii polskiej piłki” – cóż za szkodliwa bzdura, nawet jeśli tamtemu spotkaniu zawdzięczamy fenomenalny reportaż Wiktora Osiatyńskiego…), to świat poszedł do przodu, bynajmniej na tym postępie nie tracąc. To nie Pele zatem, ani Puskas, Maradona czy nawet Cruyff (choć tutaj drży mi ręka), są najlepszymi piłkarzami w historii futbolu – najlepszego oglądamy na własne oczy w Barcelonie, dla której strzelił w tym sezonie Champions League aż dwanaście goli.

Duch drużyny

Niesamowitość tej historii i tego sezonu polega przy okazji na tym, że Leo Messiego nie obejrzymy w finale Ligi Mistrzów, tak samo zresztą jak nie obejrzeliśmy go w finale mundialu – do tego wątku zdążymy jednak dojść za chwilę. W tym miejscu zauważmy tylko, że na nieustanny rozwój piłki wpływają też czynniki obiektywne, związane na przykład z postępami medycyny sportowej i wiedzy o ludzkim organizmie, powodującymi, że zawodnicy są w stanie biegać coraz szybciej i atakować rywali z coraz większą siłą. Zarazem przecież o obliczu współczesnego futbolu nie decydują piłkarze, których największym atutem jest siła – i tu znowu wystarczy sięgnąć po przykład Messiego.

O obliczu współczesnego futbolu, przynajmniej w tej edycji Champions League, nie rozstrzygają także pieniądze. Wiem, ryzykowna teza, ale najlepiej bronili jej nieustraszeni młodzieńcy z najuboższego w tym gronie Ajaksu Amsterdam, w drodze do półfinału odprawiający z kwitkiem Real i Juventus, a i Tottenham – wprawdzie już dziesiąty na liście najbogatszych – ma budżet przy pieniądzach pokonanego w ćwierćfinale Manchesteru City nieporównywalnie mniejszy. Gdyby chcieć opisywać obu finalistów Champions League od strony ekonomicznej, to – po uznaniu finansowej hegemonii Liverpoolu, który mógł sobie pozwolić na kupienie środkowego obrońcy za 75 milionów funtów i bramkarza za 40 milonów – trzeba by powiedzieć, że oba są zarządzane wzorowo, a stabilności pozycji trenerów, profesjonalizmu wspierających ich sztabów (o tym, jak ekipa Jurgena Kloppa planuje wszystko w najdrobniejszych detalach, najlepiej świadczy informacja o osiemnastu różnych schematach rozegrania… wyrzutu piłki z autu) wszyscy pozostali mogliby się uczyć.

Co może ważniejsze: o obliczu współczesnego futbolu nie rozstrzygają także zimne kalkulacje. Piłka reaktywna, przeszkadzanie rywalowi i czekanie na jego błąd znalazły się w odwrocie, a będący symbolem takiej postawy słynny Jose Mourinho przed kilkoma miesiącami znów wylądował na bezrobociu. Grę Liverpoolu, przeprowadzającego swe ataki w tempie zaiste furiackim, a jeszcze gwałtowniej uganiającego się za rywalami po stracie piłki, określa się czasem mianem heavy metalu. Tottenham nie jest aż tak radykalny, ale Mauricio Pochettino nie na darmo jest wychowankiem arcykapłana pressingu Marcelo Bielsy – i także w północnym Londynie mnóstwo bramek pada po odebraniu piłki na połowie rywala. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w futbolu AD 2019 musisz być odważny, musisz nie bać się ryzyka – i atakować.

Co zaś w ogóle najważniejsze: o tym, że w finale Champions League zagrają właśnie Tottenham i Liverpool rozstrzygnęło to, jakiego ducha drużyny zbudowali obaj trenerzy. Pochettino, z braku środków nie mogąc sobie pozwolić na sprowadzanie nowych piłkarzy, kluczowymi zawodnikami tegorocznej kampanii uczynił tych, których odejścia przed rokiem niejeden ekspert był pewien, zwłaszcza Moussę Sissoko. Fernando Llorente, którego gol strzelony Manchesterowi City pomógł awansować do półfinału i którego pojawienie się w drugiej połowie meczu z Ajaksem zrobiło przestrzeń dla zdobywcy trzech bramek Lucasa Moury, był od pierwszych dni w klubie jedynie zmiennikiem Harry’ego Kane’a, także Moura grywał w kratkę – ale kiedy już się pojawili na boisku, odegrali rolę decydującą (podobnie jak rezerwowy początkowo podczas starcia z Barceloną pomocnik Liverpoolu Winjaldum). Pochettino i Kloppa łączy także to, że obaj potrafią zrobić z powierzonych im zawodników lepszych piłkarzy – w obu drużynach nie brakuje nazwisk, które nawet średnio obeznany z futbolem kibic przypominać sobie będzie z wysiłkiem, ale które zebrane do kupy czynią jakość nie do zakwestionowania. 

Niemożliwe nie istnieje

No i w końcu: futbol dzisiejszych czasów pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że nawet jeśli przegrałeś w pierwszym meczu 3:0, to jeśli mocno wierzysz w siebie i w przyjaciół swoich, możesz w rewanżu strzelić cztery bramki. Że potrafisz zdobyć trzy gole, choć masz na to tylko czterdzieści pięć minut. Że owszem: musisz ciężko pracować (obaj trenerzy finalistów mówią o tym bez przerwy), ale musisz także cieszyć się tym, czego doświadczasz – i dopuszczać także możliwość, że wydarzy się cud. Nawet Paweł Mościcki przyznaje, że „piłka nożna umie dziś mówić wielkie prawdy”, choć zastrzega, że „ujawnia je przede wszystkim wbrew samej sobie, a także wbrew duchowi czasu”.

Tylko czy o takich rzeczach pamięta się jeszcze, kiedy trzeba grać finał Ligi Mistrzów, na oczach nie tylko sześćdziesięcioośmiotysięcznej widowni na stadionie, ale także miliarda zapewne widzów w telewizji czy w internecie? Na ostatniej przedmeczowej konferencji Maurucio Pochettino mówił, że w stresie u piłkarzy włącza się często mechanizm „jazdy na autopilocie” i zachowywania się w taki sposób, by dać sobie poczucie jak największego psychicznego komfortu (czyli np. nieryzykowania jakichś niebanalnych zagrań albo strzałów z dystansu, uchylania się od odpowiedzialności, podawania do najbliższego itd.), tymczasem kluczem do zwycięstwa może być tylko granie z wewnętrzną wolnością, którą trener Tottenhamu zestawił z wolnością uganiającego się za piłką siedmio-, ośmio- czy dziewięciolatka.

Jak się wmyśleć w to zdanie, stawką wieczornego finału będzie więc odzyskanie przez futbol utraconej niewinności. A obrazki z piątkowego wieczora na ulicach Madrytu pozwalają wierzyć, że nie jest to niemożliwe: w okolicy stacji metra Chueca sam widziałem grupy kibiców Liverpoolu i Tottenhamu, które niestrudzenie odpowiadały sobie pieśnią na pieśń, ze śmiechem i bez agresji, a widziałem też takich, którzy wspólnie siedzieli przy kawiarnianym stoliku, likwidując plemienne podziały w duchu propozycji przedstawionej przez Pochettino władzom UEFA, by przed rozpoczęciem meczu nie robić pamiątkowych zdjęć tylko wyjściowym jedenastkom, ale całym drużynom łącznie z rezerwowymi, a najlepiej jeszcze przemieszanych tak, by na wspólnej fotografii nie było widać podziału klubowego. Strach, że w metrze możesz zostać zaatakowany za niewłaściwą koszulkę, tutaj nie znajduje zastosowania.

Historia pewnej fotografii

Dobrze, że właśnie temat kibicowania w wielu przedfinałowych relacjach wychodzi na pierwszy plan. Że owszem: czytamy wywiady z piłkarzami czy trenerami obu drużyn, ale największe wrażenie robią historie takie, jak Maksa Rushdena, dziennikarza angielskich stacji radiowych i telewizyjnych, który – po zakończeniu w Madrycie piątkowego dyżuru – rezygnuje z oglądania samego meczu z wysokości trybun stadionu Wanda Metropolitano i wraca do Cambridge, by usiąść na kanapie z ojcem, który nauczył go wszystkiego o kibicowaniu Tottenhamowi, a swoją wejściówkę oddaje jednemu ze zwykłych kibiców.

No dobra, dużo gadam, a przecież mam swoją własną opowieść o niewinności – i o cudzie. Przyleciałem do Madrytu z przesiadką w Barcelonie: wylądowałem na Barajas w piątek koło ósmej rano. Odstałem w kolejce po kilkudniowy bilet na metro, pojechałem linią numer osiem do końca, dość chaotycznie sprawdzając po drodze, w okolicy której stacji jest tak zwana fanzona kibiców Tottenhamu. Przesiadłem się na kolejne metro, zapominając przy okazji, dokąd mam właściwie dojechać, a gdy wreszcie się ogarnąłem i sprawdziłem, gdzie ta zona, przesiadłem się po raz kolejny, tym razem jednak wysiadłem jedną stację za wcześnie (wszystko, co tu opisuję, jest dla mnie – w kwestii programowania podróży i orientowania się w terenie ogarniętego aż do przesady – skrajnie niestandardowe). Wysiadłem więc, kupiłem sobie trochę czereśni, obejrzałem witrynę sklepu z nieprawdopodobnie kolorowymi pończochami, aż w końcu postanowiłem przysiąść w najbliższej knajpce na cafe con leche. W lokalu było jeszcze pustawo, więc wyjąłem komputer i zapisałem kilka pierwszych zdań tego tekstu, a kiedy wydało mi się, że zaczynam nadużywać gościnności, ruszyłem w dalszą drogę, kolejny raz gubiąc właściwy kierunek.

Naprawdę, opisuję zachowania dla mnie skrajnie niestandardowe, ale teraz już wiem, że wszystkie moje pomyłki zmierzały do tego, żebym mógł znaleźć się we właściwym miejscu o właściwej porze. „We właściwym miejscu” oznacza w tym przypadku Passeo de Recoletos, ciągnący się między Plaza de Colon z pomnikiem Kolumba – to tam miała się mieścić fanzona kibiców Tottenhamu, ale dopiero od sobotniego poranka, w tej kwestii też się pomyliłem – a Plaza de Cibeles, gdzie stoi fontanna Kybele. Mniej więcej pośrodku pasażu, w kawiarnianym ogródku między dwoma dość ruchliwymi arteriami, kątem oka dostrzegłem grupkę mężczyzn w t-shirtach Tottenhamu. Przez chwilę mi się wydawało, że jednym z nich jest asystent trenera tej drużyny, Jesus Perez, a drugim – szkoleniowiec bramkarzy Tony Jimenez.

Siedzieli tam wszyscy. Cały sztab szkoleniowy, z Mauricio Pochettino na czele. Siedzieli, pili poranną kawę, gadali, a ja nie namyślając się wiele podszedłem, przeprosiłem, przedstawiłem się krótko i poprosiłem o możliwość zrobienia wspólnego zdjęcia.

Nie będę udawał, że usiłowałem zrobić z nim wywiad, że zadałem któreś z fundamentalnych pytań z listy, którą na taką okoliczność każdy dziennikarz ma przecież przygotowaną. Myślałem o swoich dzieciach, które przecież kibicują mu z całego serca: że będę miał im co opowiadać, i ani się obejrzałem, jak sam znów stałem się takim dzieckiem. Wydukałem, że przyjechałem z Polski, że kibicuję Tottenhamowi od ponad trzydziestu lat, że w naszej rodzinie on sam stał się w ciągu ostatnich lat bardzo ważną postacią i że z całego serca życzę mu powodzenia w finale.

I wiecie, co się stało? Zdjęcie nie wyszło, a kiedy po chwili stwierdziłem ten żenujący fakt, raz jeszcze zebrałem się na odwagę, podszedłem do ich stolika po raz drugi i powiedziałem, że w emocjach nie nacisnąłem migawki i że akurat w radzeniu sobie z emocjami, i w dzieleniu się nimi Mauricio Pochettino jest najlepszym nauczycielem, jakiego kiedykolwiek miałem. A potem już siedziałem sobie na ławeczce z miękkimi nogami i miną wioskowego głupka (w języku Beatlesów należałoby powiedzieć „Fool on the hill”), patrząc jak oni dopijają kawę, a potem rozchodzą się w różne strony – sztab w stronę Plaza de Cibeles, on zaś, kompletnie bez ochrony, w Calle del Almte, gdzie po chwili robi sobie selfie z kolejnym szczęśliwcem. Teraz siedzę już zresztą na trawniku w parku Retiro i obczytuję się w historii Cafe Gijon – znanej już w XIX kawiarni, w której siadywali przed laty Camillo Jose Cela czy Truman Capote, a w której ja przypadkiem wpadłem na Mauricio Pochettino.

Przypadkiem? A czy przypadkiem czytałem przedwczoraj jeszcze raz reportaże sportowe Wiktora Osiatyńskiego, myśląc o tym, jakim był szczęściarzem, mogąc na Wimbledonie podchodzić do tamtych słynnych tenisistów? No więc ja też jestem szczęściarzem. Nie myślę wcale, jak wypadłem, ani co kto o mnie pomyśli, ba: nie myślę o meczu, który mam za paręnaście godzin obejrzeć, nie denerwuję się ani trochę, a że poza tym nie bardzo potrafię nazwać zdobyte właśnie doświadczenie – może więc powtórzę tylko to zdanie, które zapisałem jako pierwsze:, że gdybym mógł być młodszy o czterdzieści lat i mógł znów zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, żeby stało się to w tym właśnie roku w Madrycie.

Tottenham, hymn o miłości

No bo ja naprawdę nie wiem, co napisać. Kompletnie. Nie znam tego scenariusza. Nie wiem, co się robi w takich sytuacjach. Nie wiem, co się wówczas pisze. Oglądałem takie mecze, ale przecież nie w wydaniu drużyny, której kibicuję – albo jeśli oglądałem takie mecze Tottenhamu, to przecież nie o taką stawkę, no może ten drugi ćwierćfinał z Manchesterem City dałby się tutaj od biedy przywołać, ale do niego przystępowaliśmy jednak po wygranym pierwszym spotkaniu u siebie i bez poczucia, że jeśli ktoś w tym pierwszym spotkaniu pokazał klasę, to byli to nasi rywale, o których z pełnym przekonaniem pisałem w ostatnich tygodniach, że są najlepszym, co przydarzyło się tej edycji Ligi Mistrzów.

No więc nie wiem. Nie mam zawczasu przygotowanego cytatu, a jeśli coś mi się przypomina, to zdania z własnej książki i z tylu tekstów, które w życiu o Tottenhamie napisałem, a które zostały właśnie gruntownie sfalsyfikowane. No może poza jednym, że najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0. I może jeszcze drugim, z wczorajszego wpisu na blogu, w którym wyznając, jak po rozstrzygnięciu rywalizacji Barcelony z Liverpoolem zmieniam się w zachwyconego dzieciaka, tak zwyczajnie i po prostu wierzącego, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej, nie odniosłem tego jednak do możliwości awansu Tottenhamu do finału Ligi Mistrzów.

Nie wierzyłem w niego przecież, niewierny Tomasz, no bo jak miałem wierzyć, po tej lekcji futbolu z pierwszych trzydziestu paru minut meczu w Londynie, albo po tych męczarniach w sobotnie południe, kiedy dwie czerwone kartki i porażka z Bournemouth zdawały się odsłaniać jakąś fundamentalną niepewność, dopadającą drużynę, której kibicuję, na ostatniej prostej sezonu. Jak miałem wierzyć po fatalnej passie wyjazdowych porażek i formie porównywalnej tak naprawdę z drużynami walczącymi o utrzymanie w Premier League? Po kontuzjach, eliminujących kluczowych graczy? Po coraz silniejszym przekonaniu, że oni zwyczajnie nie mają już więcej sił, jak Alli, albo że doszli już do kresu swoich możliwości, jak Trippier, albo że myślą już o przenosinach do innych klubów, jak Eriksen? Guillem Ballague napisał „Brave Old World” o trzecim sezonie Pochettino w Tottenhamie – tym, który nastąpił po przegranej walce o mistrzostwo Anglii z Leicester, ale tak naprawdę to sezon piąty jest do opisania – i to nie tylko ze względu na nieprawdopodobne zakończenie, ale przede wszystkim ze względu na przeciwności, z jakimi trzeba się było mierzyć od samego początku, czyli od momentu, gdy okres przygotowawczy zaczynał się pod nieobecność dziewięciu grających jeszcze na mundialu zawodników pierwszego składu.

Wszystko to jednak przecież już napisałem, i to niejeden raz. O braku transferów. O coraz bardziej męczącym graniu na Wembley. O spekulacjach na temat przyszłości Pochettino i o niepokojących wywiadach jego samego, sugerujących, że ma już dość bycia ocenianym wedle tych samych kryteriów, co Guardiola, Klopp i tylu innych, choć budżet, jaki ma do dyspozycji, jest wielokrotnie niższy – i że teraz czas albo na nowe miejsce pracy, albo na to, by prezes Levy otworzył portfel już nie tylko na budowę stadionu czy ośrodka treningowego.

Siedzę więc teraz przed monitorem, kompletnie ogłupiały. W trakcie drugiej połowy zacząłem obierać szparagi, żeby zająć czymś ręce, ale w końcówce trzęsły mi się tak, że poprosiłem żonę, żeby dokończyła – a że jej też się trzęsły, zjedliśmy w końcu nie do końca obrane. Może więc jednak to nieprawda, że nie wierzyłem, myślę sobie teraz, bo kiedy Ajax strzelił pierwszą bramkę, nie zdenerwowałem się ani troszeczkę, kiedy Lucas Moura po przerwie zdobył gola kontaktowego, zacząłem mieć poczucie, że to się właśnie dzieje, a potem, gdy gospodarze marnowali kolejne świetne okazje, myślałem już tylko o tym, że to oni mają tak naprawdę ściśnięte gardła ze strachu i modliłem się w duchu, by trzeci gol dla Tottenhamu nie padł zbyt szybko, bo w dowożeniu do końca korzystnych wyników naprawdę jesteśmy kiepscy. No dobra, gdy w doliczonym już czasie gry Vertonghen trafił w poprzeczkę, zacząłem wątpić.

To nie było ładne zwycięstwo. To nie były piękne gole, padające po pięknych akcjach. To był triumf woli, wygrana determinacji i serca, które kazały piłkarzom Tottenhamu raz, drugi, trzeci, dopaść piłki minimalnie szybciej od rywala. Weźcie Kierana Trippiera, który już w przerwie był murowanym kandydatem na kozła ofiarnego pewnej niemal porażki – odpuścił krycie de Ligta przy pierwszym golu, a przy akcji dającej Ajaksowi drugą bramkę odbił się jak piłeczka od rozpoczynającego ją rywala – a w końcówce desperackim blokiem uniemożliwił gospodarzom postawienie kropki nad i, za co zebrał zresztą kaskadę pochwał od kolegów. Tak, dzisiaj też mieliśmy do czynienia z wygraną całej drużyny, w której wszyscy byli ważni, zmiennicy tak samo jak gracze podstawowi (najlepszym przykładem Llorente, którego wejście odmieniło losy spotkania, tak jak wejście Sissoko skomplikowało losy spotkania pierwszego).

Było to oczywiście zwycięstwo cholernie szczęśliwe. Liczba sytuacji niewykorzystanych przez Ajax, kiedy Tottenham postawił już wszystko na jedną kartę, była naprawdę spora – gdyby któraś wpadła, nie mielibyśmy teraz o czym rozmawiać. Ileż to razy widzieliście, jak goniący wynik szkoleniowiec wprowadza w przerwie jeszcze jednego napastnika, każe całej drużynie grać znacznie wyżej, podejmuje konieczne w tej sytuacji ryzyko, ale jedynym skutkiem tej operacji są kolejne kontry i gole przeciwnika? Ile razy widzieliście bramkarza wchodzącego w pole karne w trakcie ostatniego rzutu rożnego, na marne? Jak niewiele brakowało, żeby tak właśnie skończył się i ten półfinał?

Jego superbohaterem jest oczywiście Lucas Moura, co do którego transferu przez pierwsze pół roku można było mieć wątpliwości (wątpliwości w kwestii transferu Sissoko i tak trwały dużo dłużej – a dziś Francuz jest na krótkiej liście do tytułu klubowego piłkarza roku; to też jedna z prawd o tej drużynie, że każdy ma szansę i czas na wykazanie się, i nie można w związku z tym skreślać takiego Juana Foytha), ale ileż serca na boisku zostawili pozostali? Dele Alli, grający wciąż ze złamaną ręką, od miesięcy nie może strzelić bramki (dziś też jeden z jego strzałów obronił Onana), ale dwie asysty i wiele innych podań miał fenomenalnych. Danny Rose galopował po lewym skrzydle, przewracał się, wstawał i galopował po raz kolejny. Vertonghen zdarł ochraniającą uszkodzony w pierwszym meczu nos maskę i samotnie kasował kolejne kontry, bo Alderweireld w końcówce grał już na połowie Ajaksu. Eriksen przyspieszał grę. Sissoko biegał za siebie i za zdjętego w przerwie Wanyamę. Wyliczać mógłbym dalej, ale czuję, że zagaduję coś fundamentalnie ważnego.

Mauricio Pochettino płakał po meczu (jak dobrze, skądinąd, zobaczyć czasem w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę…). On też nie wiedział, co powiedzieć, odpuścił wywiad telewizyjny, a na konferencji wzruszenie również odbierało mu głos. Dziękował, jeśli dobrze zrozumiałem, bogowi futbolu, ale też swoim piłkarzom i współpracownikom, a także rodzinie (ja dziękuję swojej, która dzieliła ze mną ten pierwszy raz i było to cudowne). Kiedy przed meczem chwalił Ajax w fascynującym skądinąd wywiadzie w „El Pais”, mówił, że jego największą siłą jest to, że czuje się wolny i swobodny, i że potrafi się wyrazić na boisku również dlatego, że nikt na niego nie stawia. Że ma w sobie tę niewinność, by powiedzieć po prostu: „Idę grać w piłkę”. Dzisiaj, jak rozumiem, Ajax tę niewinność stracił – zaczął liczyć upływające minuty, już był w ogródku. Tottenham z kolei miał wiarę – o tym też mówił Pochettino, że to nie zmiana w przerwie odmieniła losy spotkania, ale to, że jego piłkarze wciąż wierzyli, że mogą (mieli w sobie niewinność?). Powiedział też, że wierzy w przeznaczenie, choć zastrzegł, że wsparte ciężką pracą – że nagroda przychodzi właśnie dzięki niej. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję. I że jest w związku z tym wielkim szczęściarzem, móc w takiej historii uczestniczyć. Naprawdę nie zmyślam: trener drużyny, która awansowała właśnie do finału Ligi Mistrzów, nie mówił o taktyce czy sędziowaniu, nie liczył przebiegniętych kilometrów itd. Mówił o miłości i pasji.

Przy tym zdaniu o przeznaczeniu jeszcze raz wróciła do mnie scena, którą opisywałem niedawno w tekście dla „Rzeczpospolitej”, ze styczniowego wyjazdowego meczu Pucharu Anglii z czwartoligowym Tranmere, na który Pochettino zabrał Harry’ego Kane’a, mimo iż była to najlepsza okazja, żeby jego zmęczona gwiazda trochę odpoczęła. „Chodziło o szacunek, szacunek dla widzów i dla rywali – tłumaczył na pomeczowej konferencji trener Tottenhamu, czemu kazał biegać kapitanowi reprezentacji Anglii po tamtym podmokłym klepisku. – Oni nie będą mieli zbyt wielu okazji do obejrzenia Harry’ego Kane’a na żywo. Atmosfera na stadionie była wspaniała, po prostu wypadało dać tym ludziom możliwość popatrzenia, jak gra angielska ikona”.

Otóż jeśli Pochettino wierzy w przeznaczenie, a także w coś, co określa mianem „energii wszechświata”, jeśli wierzy, że „wszystko jest połączone i nic nie dzieje się bez przyczyny”, to takie decyzje po prostu muszą być gdzieś i kiedyś wynagradzane. Niechże mi będzie wolno wierzyć w to, co on. Niechże mi wolno będzie powtarzać za nim wezwanie z konferencji jeszcze przed pierwszym meczem z Ajaksem, „Do gwiazd i jeszcze dalej!”. Ciekawe, czy wie, że to cytat z „Toy Story”, i że wypowiadający je bohater filmu, który tyle razy oglądałem z dziećmi, Buzz Astral, po prostu nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką, i dlatego mógł robić rzeczy, które Szeryfowi Chudemu wydawały się niemożliwe. Nie wiem, czy zauważyliście, ale ja jestem okropnie chudy i może także o tym jest ta cała historia: kiedy Pochettino przychodził do Tottenhamu wszystkim, ale to absolutnie wszystkim związanym z tym klubem, wydawało się, że latanie jest niemożliwe.

Co do mnie, już mi się tak nie wydaje, i nie mam tylko na myśli jakiegoś tam finału w Madrycie.

Futbol jest uśmiechnięty

1. Miałem już napisany tekst, wiecie? Taki, w którym było głównie o wdzięczności za piękną przygodę. Za to, że mając nóż na gardle w fazie grupowej (po trzech kolejkach na koncie zaledwie punkt, pierwszy mecz, ten z Interem na wyjeździe, przegrany, mimo prowadzenia jeszcze pięć minut przed końcem) potrafili się pozbierać, strzelić dwa gole w ostatnim kwadransie meczu z PSV, przegrywanym od pierwszych chwil, potem wygrać z Interem u siebie i w samej końcówce urwać punkt Barcelonie na Camp Nou, w walce o ćwierćfinał dać popis w starciu z Borussią, w końcu zaś poradzić sobie z Manchesterem City u siebie – mimo karnego dla gości i mimo kontuzji Kane’a umieć wygrać 1:0. To naprawdę było coś, za co można było być wdzięcznym nawet dzisiaj i nawet gdyby mecz na Etihad zakończył się kompromitacją – w każdym przypadku zresztą wytłumaczalną: kontuzjami tylu kluczowych graczy, brakiem transferów w dwóch kolejnych okienkach, potwornie długim sezonem zawodników, z których trzynastu do początku lipca grało jeszcze w Rosji na mundialu itp., itd.

2. No ale cóż mam napisać teraz, kiedy pierwszy raz za mojego życia drużyna, której kibicuję, awansowała do półfinału Ligi Mistrzów (w którym – choć to zupełnie inna historia – nie jest całkiem bez szans), i to w dodatku awansowała w stylu zaprzeczającym wszystkim towarzyszącym jej od lat narracjom? Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili gola na samym początku meczu, nie spuścili głów i natychmiast zdołali podnieść się po ciosie. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć natychmiast po wyjściu na prowadzenie pozwolili sobie strzelić drugą bramkę, dając rywalom nadzieję na to, że odrobienie reszty strat jest kwestią czasu, zdołali dowieźć do przerwy wynik wciąż gwarantujący awans. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili najlepszego w tym sezonie środkowego pomocnika (naprawdę napisałem to zdanie o Moussie Sissoko…) i musieli opierać grę w środku pola na Allim, który tydzień temu złamał rękę w dwóch miejscach, a dziś podaniami do kolegów zajmował się równie pilnie jak uważaniem, by na nią nie upaść, na Wanyamie, który dopiero w sobotę zagrał pierwszy raz w tym roku w podstawowym składzie, oraz na Eriksenie, który, przyznacie chyba, w tym meczu nie zachwycił – także po tym ciosie ani myśleli spuścić głowę. Dziś piłkarze Tottenhamu znów nie mieli na szpicy Kane’a, ale najwyraźniej wcale go nie potrzebowali, bo Son strzelił dwie bramki, a wprowadzony pod koniec pierwszej połowy Llorente (brawa dla Pochettino za odważną decyzję: że po kontuzji Sissoko wpuścił na boisko napastnika, zamiast przejść np. na grę trójką obrońców) wepchnął tę najważniejszą – w sposób zresztą kompletnie nieortodoksyjny, bo udem; zabawne zresztą, bo Hiszpan w sobotnim meczu z Huddersfield nie wykorzystywał lepszych sytuacji i wydawało się, że jako napastnik jest zablokowany, a tu proszę. Dziś piłkarze Tottenhamu – drużyny, której przed laty sędziowie nie uznawali bramek takich jak Mendesa z Manchesterem United (piłka była dobry metr za linią, gdy wygarniał ją Roy Carroll) albo przeciwko której uznawali gole takie jak Lamparda (piłkę Assou-Ekotto wybijał sprzed linii) – mieli szczęście do decyzji arbitrów. Mauricio Pochettino wygłosił w trakcie tego sezonu kilkanaście tyrad przeciwko VAR-owi, ale gdyby nie VAR, przeżuwałby właśnie największe rozczarowanie w trenerskiej karierze, podejmując się zarazem misji niemożliwej – pozbierania wykończonej psychicznie i fizycznie, zdziesiątkowanej kontuzjami drużyny, do walki z tym samym rywalem o obronienie miejsca w pierwszej czwórce Premier League. A tak, zamiast największego rozczarowania, większego jeszcze od tego sprzed roku z Juventusem, cieszy się największym triumfem. Ciekawe skądinąd, czy Chiellini oglądał – ten Chiellini, co to dawał do zrozumienia, że Tottenham ma w zwyczaju wywracać się na ostatniej prostej… I ciekawe, czy Guardiola pamięta, jak mówił kiedyś, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, Kane’a mianowicie.

Nie był to więc Tottenham, o którym tyle smutnych opowieści napisałem w życiu. Co więcej: nie był to Tottenham zasługujący na komplementy natury czysto piłkarskiej. Liczbą strat przy wyprowadzaniu piłki, niepotrzebnych fauli, krycia na radar, dziur i braku asekuracji na skrzydłach (aż trzy gole padły właśnie po akcjach prawą i lewą stroną), pomyłek z gatunku tej Eriksena przy nieuznanym ostatecznie golu Sterlinga w doliczonym czasie gry, albo Wanyamy również w doliczonym czasie gry, kiedy po odbiorze piłki zamiast podać do któregoś z pokazujących się kolegów po prostu wykopał ją na aut, można by obdzielić kilka meczów tej drużyny. Zwłaszcza kiedy się ma w pamięci dyscyplinę i koncentrację, jaką imponowali w pierwszym spotkaniu oraz w pojedynkach z Borussią, trudno nie było uznać tego za odrobinę niecodzienne.

3. No ale przecież nie mogę po takim meczu marudzić, prawda? Nie mogę ostatkiem sił zauważać, że Manchester City zasługiwał na awans, że stworzył mnóstwo sytuacji, że próbował do samego końca, jak nie lewą, to prawą, a jak nie skrzydłami, to środkiem, że przy Aguero, Sterlingu i zwłaszcza de Bruyne nawet znakomita zwykle para stoperów Alderweireld-Vertonghen wyglądała na uczniaków. Nie mogę pisać, że w środku tego szaleństwa przynajmniej opanowanie i trzy asysty belgijskiego rozgrywającego City zasługiwały na lepszy koniec. Nie mogę wdawać się w rozważania o szukającym doskonałości Guardioli, którego drużyna faktycznie gra niemal doskonale, ale również potrafi się zdekoncentrować w dwóch-trzech sytuacjach – nie pierwszy zresztą raz w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Wszyscy wiemy, że Laporte rozgrywa piłkę lepiej niż którykolwiek z obrońców Tottenhamu, ale co zrobił przed drugim golem Sona? I jak się zachował przy pierwszej bramce Koreańczyka?

Nie mogę marudzić z dwóch powodów: po pierwsze, jeśli w piłce nożnej najważniejsze są prawdziwe, głębokie emocje, jakich dostarcza jej oglądanie, ten mecz zapewnił ich aż nadto. Po drugie, mówiąc bardzo po prostu: to była i jest jedna z najpiękniejszych piłkarskich nocy w moim życiu. Ostatni raz w półfinale największego europejskiego pucharu drużyna, której kibicuję, była 57 lat temu – nie żyję tak długo. Owszem, widziałem już tak broniącego Llorisa, widziałem tak strzelającego Sona i tak walczących wszystkich pozostałych, słyszałem też Mauricio Pochettino mówiącego, że jego piłkarze są bohaterami. Czego nie słyszałem i nie widziałem, to Mauricio Pochettino, który tak bardzo by się cieszył.

4. Bo w gruncie rzeczy o radości i uśmiechu najbardziej chciałem dziś pisać. Kiedy w ramach starań o certyfikat bezpieczeństwa dla nowego stadionu Tottenham organizował na nim spotkania testowe, z niepełną jeszcze frekwencją, jednym z nich był mecz legend tego klubu z dawnymi gwiazdami Interu. Siła by mówić o wzruszeniu, jakie ogarniało na widok Ginoli, Klinsmanna, Gascoigne’a, Berbatowa czy Keane’a, biegających znów w koszulkach z kogutem w herbie, ale to prowadziłoby nieuchronnie do konkluzji, że kibicowanie w gruncie rzeczy polega na rozpamiętywaniu pięknej przeszłości, fantazjowaniu o przyszłości i szykowaniu się na nieuchronne porażki w czasie teraźniejszym. Tym, co najbardziej podobało mi się w spotkaniu legend było więc nie to, że wracałem dzięki niemu do chwil, w których byłem taki młody i w których przyszłość widziałem w tak jasnych barwach – miałem raczej wrażenie, że nigdy dotąd nie widziałem meczu, w którym tak wielu biegających po boisku zawodników robiłoby to z takim uśmiechem.

Myślę czasem, że oglądam mecze Tottenhamu ze swoimi najbliższymi – i o tym, jaki obraz siebie im wtedy pokazuję. Spięty, zestresowany, zapominający o oddychaniu, ponury i pełen najgorszych przeczuć, tak na wszelki wypadek, żeby mniej bolało, uśmiecham się bardzo rzadko. Zapewne: i dziś miałem mnóstwo powodów do przyjmowania swojej tradycyjnej postawy, na końcu jednak był i jest uśmiech. W czasie teraźniejszym, nie na widok wyblakłego zdjęcia z dawno minionej złotej epoki. Podczas półfinałów – z Ajaksem, który napisał przecież najpiękniejszą historię tej edycji Ligi Mistrzów – zamierzam się uśmiechać od ucha do ucha.

Nieżółta ściana

Nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy sezon w karierze Hugo Llorisa. Kilka zawalonych bramek, kilkadziesiąt fatalnych wykopów, po których kolejni rywale zyskiwali świetne sytuacje, nawet przed tygodniem do jego postawy w trakcie meczu z Chelsea (zwłaszcza do tego, jak się dał zaskoczyć Pedro przy krótkim słupku), można by mieć niejedno zastrzeżenie. Do tego jeszcze pamiętny skandal, kiedy to jego – kapitana mistrzów świata i kapitana Tottenhamu, uważanego za wzorowego ojca rodziny i świetnie prezentującego się w mediach – przyłapano na jeździe po pijanemu, a potem rozpisywano się na temat torsji, jakie dopadły go w trakcie kontroli drogowej. Wśród fanów Tottenhamu nie stał się wprawdzie kozłem ofiarnym na miarę – w pierwszej fazie sezonu, bo teraz francuski pomocnik jest jednym z naszych ulubieńców – Moussy Sissoko, ale temat zastąpienia go w bramce przez Paolo Gazzanigę pojawiał się na forach niejeden raz.

Dobrych kilka tygodni temu Hugo Lloris udzielił jednak tak zwanego szczerego wywiadu. Opowiadał o tym szczególnym uczuciu wydrążenia, jakie dopadło go po wygranym mundialu. O tym, że zakończony wielkim sukcesem miesiąc intensywnych emocji pozbawił go właściwie energii życiowej. Że po powrocie z Rosji całymi dniami nie był w stanie wstać z łóżka. Nie mówię, że to tłumaczy pijacką wpadkę, ale z pewnością daje jakiś kontekst tych niełatwych miesięcy, w trakcie których musiał w sobie znaleźć nową motywację.

Musiał znaleźć i chyba znalazł. Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego rewanżu, kto wie, czy Tottenham nie rozsypałby się po pierwszym ciosie, za którym poszłyby kolejne, gdyby nie seria interwencji Llorisa w pierwszej połowie. Oczywiście ton nadał Jan Vertonghen, fantastycznie blokujący strzał Reusa już w jedenastej minucie, ale kluczowe były zdarzenia z okolicy trzydziestej minuty, kiedy kapitan Tottenhamu najpierw zatrzymał strzał Weigla, potem odbił uderzenie Guerreiro, a chwilę później jeszcze Sancho. Interwencja Llorisa po uderzeniu Alcacera pozwalała schodzić na przerwę z bezbramkowym remisem, a odbicie nogami próby tego samego piłkarza w końcówce meczu pozwoliła zachować czyste konto w całym spotkaniu.

Tylko dwadzieścia pięć procent posiadania piłki w pierwszej połowie, ciągłe oblężenie, płynne akcje Borussii – to zdecydowanie nie tak miało wyglądać. Oczywiście trudno nie zauważyć zmiany ustawienia, dokonanej przez Pochettino jeszcze w pierwszej połowie – przejścia z 3-4-1-2 na 5-4-1, które wyhamowało impet gospodarzy. Trudno nie cieszyć się z ostatnich kilku minut przed przerwą, kiedy to po raz pierwszy w tym meczu goście potrafili dłużej pograć piłką. Trudno nie zachwycić się skutecznością Kane’a, który miał jedną jedyną okazję i wykorzystał ją z zimną krwią. Trudno nie komplementować koncentracji pozostałych członków bloku defensywnego, trudno nie zauważyć, że gracze Tottenhamu w zasadzie nie faulowali, a zwłaszcza nie robili tego na własnej połowie, że ich błędy ani razu nie doprowadziły do strzału graczy Borussii, że mieli pięćdziesiąt cztery odbiory, trzydzieści pięć wślizgów, piętnaście przechwytów i sześć bloków. Trudno nie zachwycać się harówką Sissoko między dwoma polami karnymi – i trudno nie docenić faktu, że to po jego podaniu Kane pozbawił Borussię resztek nadziei. Trudno nie pamiętać (przypominał to zresztą poirytowany Pochettino w mediach), że kolejny raz musieli grać mając na odpoczynek o dobę mniej od rywala, że dla wielu z nich był to czwarty mecz w ciągu dziesięciu dni – a już w sobotę trzeba grać z Southamptonem, by bronić zagrożonego miejsca w pierwszej czwórce Premier League, być może zresztą czyniąc to bez zawieszonego po awanturze z sędzią Deanem Pochettino na ławce. Co jednak najważniejsze, i co Pochettino bez przerwy próbuje klarować dziennikarzom na coraz dłuższych konferencjach prasowych: takie mecze wygrywa się przede wszystkim w głowach. Hugo Lloris z pewnością miał dziś głowę na karku.

Tottenham w ćwierćfinale Ligi Mistrzów – kiedy zdarzyło się to Harry’emu Redknappowi, nie potrafiłem przestać blogować. Miarą postępu jest chyba to, że kiedy dziś awansował po raz kolejny, poważnie się zastanawiałem, czy jest o czym pisać. Chwilo, trwaj.

Egzamin dojrzałości

Był taki moment w czasie wczorajszego otwartego treningu Tottenhamu, kiedy Mauricio Pochettino przekazał prowadzenie zajęć swoim asystentom, zszedł z murawy i usiadł samotnie na ławce, dobrych kilkadziesiąt metrów od tego, co się działo. „Myślałem, zastanawiałem się, patrzyłem, jak to działa beze mnie – tłumaczył później dziennikarzom. – Wszystko było już przygotowane, mieliśmy wcześniej spotkanie i wytłumaczyłem, czego możemy się spodziewać po Borussii. Pokazaliśmy drużynie, co jeszcze może poprawić, a potem podałem skład, w którym jutro zagramy. Wszystko zostało już zrobione, poza paroma drobiazgami, które mieliśmy przećwiczyć już bez obecności mediów.”.

Wróciła do mnie ta scena w trakcie drugiej połowy meczu z Borussią, jeszcze przy stanie 1:0, ale w chwili, gdy Tottenham wydawał się już kontrolować grę. Wszystko naprawdę zostało przygotowane, wszyscy wiedzieli, co mają robić i, po dokonanych w przerwie korektach, zwyczajnie to robili. Dawno nie widziałem równie dojrzale grającego Tottenhamu jak w ciągu tych czterdziestu pięciu minut, które zaczęły się golem strzelonym dokładnie tak, jak strzela się Borussii – po dośrodkowaniu, a zakończyło się ciosami, które wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi powinny okazać się rozstrzygające o losach dwumeczu. O ile jeszcze w pierwszej połowie sporo było błędów, niepotrzebnych strat – także przed własnym polem karnym, gdzie np. debiutujący w Champions League Juan Foyth zaplątał się w niepotrzebny drybling – i niedokładności, w ciągu drugich czterdziestu pięciu minut Hugo Lloris (dzięki którego bajecznej interwencji po rzucie rożnym w 44. minucie wciąż utrzymywał się wynik remisowy; wypada oddać Borussii, że była w tej fazie meczu lepsza) w zasadzie nie miał nic do roboty.

Zaprawdę powiadam Wam: śpieszcie się kibicować Tottenhamowi. Od półtora roku bez własnego stadionu, z odraczaną z miesiąca na miesiąc perspektywą przeprowadzki na nowy obiekt, od roku bez wzmocnień, od miesiąca bez kluczowego duetu Harry Kane – Dele Alli, z szeregiem pomniejszych kontuzji, dzięki czemu bohaterem meczu został dzisiaj grający jako wahadłowy Jan Vertonghen (normalnie na tej pozycji zagraliby Rose lub Davies; Belg szybki nie jest, ale dośrodkować potrafi), z mnóstwem spekulacji na temat przyszłości trenerskiej Mauricio Pochettino (Real? Manchester United?), z zawieszonym rozmowami kontraktowymi Christiana Eriksena, z nieporównanie gorszą sytuacją finansową w porównaniu z angielskimi potentatami, a do tego jeszcze z historią, która ewidentnie była przeciwko nim, bo w pucharach historia niepowodzeń tej drużyny i tego szkoleniowca dopiero co wydłużyła się dzięki porażkom w FA Cup i Carabao Cup, a i w Lidze Mistrzów przed rokiem zespół zdołał odpaść kontrolując już przebieg wydarzeń w rywalizacji z Juventusem („To jest Tottenham, wiedzieliśmy, że spękają” – coś takiego mówił potem Giorgio Chiellini). Rozgrywający najtrudniejszy sezon z tych, w których prowadzi go Pochettino: praktycznie bez okresu przygotowawczego, bo aż dziewięciu zawodników pierwszego składu grało do końca na mundialu, z licznymi kontuzjami, z meczami wygrywanymi raczej mozolnie niż przekonująco, nagle odstawił coś takiego jak to drugie czterdzieści pięć minut z Borussią. Zaiste, rację miał argentyński trener, mówiąc przed meczem, że już nie będzie narzekał na niekorzystny kalendarz i fakt, że rywale odpoczywali dwadzieścia cztery godziny dłużej: że popatrzył w oczy podopiecznych i widział w nich energię i chęć gry. Że jest szansa na kolejny magiczny europejski wieczór, po ubiegłorocznych starciach z Realem czy – inną przecież zupełnie pod Peterem Boszem – Borussią, albo tamtych gier z zespołami z Mediolanu, jeszcze w epoce Harry’ego Redknappa.

Nie wiem, dla kogo zarezerwować najefektowniejsze przymiotniki. Dla rutyniarza Llorente, który w końcówce zrobił swoje, dobijając rywali, a który przez tyle miesięcy grzał ławę, po kontuzji zaś Kane’a odzyskiwał czucie piłki bardzo powoli? Dla Koreańczyka Sona, który po powrocie z wakacyjnego turnieju był tak naprawdę cieniem siebie i dopiero pod koniec października, kiedy klub zwolnił go z kolejnego wyjazdu do Azji, przepracował solidnie dwa tygodnie i od tej pory strzela gola za golem, stając się jednym z kandydatów do tyłu piłkarza roku w Premier League? Dla Llorisa, który dopiero co otworzył się przed dziennikarzami w sprawie pomundialowego wypalenia, co tłumaczyło w części późniejszy wybryk alkoholowy, a który i dziś, i w niedzielę z Leicester, w kluczowych momentach meczu ratował drużynę? Dla Sissoko, przez tyle miesięcy obiektu kibicowskiej szydery, a obecnie uwielbienia? Dla młodzieńców: zarówno przez klub wychowanych, Winksa czy siedzącego na ławce Skipp, jak tych przysposobionych, jak stoperzy Sanchez i znakomicie czujący się z piłką Foyth (ta akcja z pierwszej połowy, zakończona szansą Eriksena, ech…)? Dla rutyniarzy, jak bezbłędny Alderweireld czy rozgrywający mecz życia Vertonghen? Dla obieżyświatów, którzy zdołali się w tę drużynę wkomponować, jak Moura czy Aurier? Dla Mauricio Pochettino, który nie tylko stworzył z nich taki piękny byt zbiorowy, który uczynił z nich lepszych piłkarzy, ale także – dziś pokazał to po raz kolejny – potrafił do nich przemówić, kiedy nie idzie? Nie był to pierwszy raz w tym sezonie, kiedy korekty dokonane w przerwie (a także – jak wyjawił Pochettino – szybkie analizy akcji na wideo, dokonane w szatni) okazały się kluczem do sukcesu: Tottenham nie tylko lepiej wytrzymał mecz kondycyjnie, ale skuteczniej grał pressingiem, wyżej się bronił i lepiej operował piłką.

Pięknie rozwinęła się ta drużyna. Zaprawdę, śpieszcie się ją kochać, bo właśnie zdała maturę i jest to zupełnie legalne (bo – niepotrzebne skreślić – może jeszcze wywrócić się w rewanżu). Łapcie chwilę, bo po wakacjach zgłoszą się bogatsi wujkowie i będzie trzeba się rozstać. Przynajmniej będziecie potem opowiadać, że kibicowaliście Tottenhamowi w czasach Pochettino.

Kane i kwestia szacunku, czyli dlaczego będę płakał po Pochettino

W 20118 roku Harry Kane rozegrał 62 spotkania. W roku 2019 zaczął występy już 1 stycznia, od meczu z Cardiff, 8 stycznia powinien pojawić się na boisku w półfinałowym spotkaniu Pucharu Ligi z Chelsea, a w niedzielę, 13 stycznia, w arcyważnym ligowym starciu z wygrywającym mecz za meczem dzięki zmianie trenera Manchesterem United. Doprawdy, wydawało się, że nie ma żadnego powodu nie tylko do tego, żeby Kane grał w piątkowy wieczór w Pucharze Anglii przeciwko Tranmere Rovers, ale w ogóle, żeby ruszał się z domu w kilkusetkilometrową podróż na północ. W okresie świątecznym terminarz spotkań ułożył się tak, że Tottenham grał najczęściej ze wszystkich zespołów czołówki Premier League, a ze względu na kontuzje rotacja w składzie była mniejsza niż można się było spodziewać. Sportowcy też są ludźmi, potrzebują odpoczynku, a kiedy dać im odpocząć, jeśli nie w spotkaniu z drużyną występującą na co dzień trzy ligi niżej? Czytaj dalej

Mourinho w czasie przeszłym

Łatwo byłoby sprowadzić wszystko do charakteru. Pokazać, że metoda szukania winnych wszędzie poza sobą, stawiania na aurę własnej nieomylności, budowania wokół drużyny oblężonej twierdzy, powoływania się na zasługi z przeszłości itd, zwyczajnie już nie działa. Powiedzieć, że dla piłkarzy obecnego pokolenia nie możesz być dyktatorem, że szatnią nie możesz rządzić wzniecając atmosferę wszechobecnego spisku, że publiczne krytykowanie podwładnych nie jest żadną formą motywacji. Że za dużo presji, za dużo krytyki, za dużo fochów i generalnie złych emocji, by to mogło działać. Że rzucanie bidonami o ziemię jest dowodem raczej niepanowania nad sobą niż tak zwanej sportowej złości i że piłkarz, po którego nieudanym strzale pozwoliłeś sobie na taki gest nie będzie już chciał się dla ciebie poświęcać. Podobnie jak ten, którego skrytykowałeś za niewykorzystanie karnego. Charakterystyczne, że Mauricio Pochettino, bodaj najczęściej wymieniany wśród tych, których zarząd Manchesteru United chciałby zatrudnić do sprzątania pobojowiska, po niedawnych błędach Juana Foytha i Kyle’a Walkera-Petersa, prowadzących do utraty bramek w ważnych meczach, bronił swoich podopiecznych jak lew. Że trener Tottenhamu nie obwiniał zarządu o niedotrzymane ponoć obietnice transferowe – pracuje z tymi zawodnikami, których dano mu do dyspozycji, zwyczajnie czyniąc z nich lepszych piłkarzy, zamiast domagać się nieustannie, by jeden nieudany zakup zastąpić kolejnym.

W tym momencie jednak ważniejsza wydaje mi się inna intuicja. W świecie dzisiejszego futbolu w odwrocie są trenerzy, którzy stawiają na reaktywność. Szkoleniowcy, dla których istotą taktyki jest dostosowywanie się do przeciwnika, próba włożenia mu kija w szprychy, czyhanie na błąd. W wydaniu Manchesteru United Jose Mourinho widzieliśmy to wiele razy, przykładem najbardziej może uderzającym – zważywszy, że chodziło o mecz z odwiecznym rywalem – było niedzielne spotkanie z Liverpoolem. To podopieczni Jurgena Kloppa grali na Anfield w piłkę, to oni dyktowali warunki, to oni (tak jest) ryzykowali i nie bali się popełniać błędów w przekonaniu, że i tak zdołają je naprawić. To ich zdawało się nieść myślenie, do którego w klubie z Old Trafford przyzwyczaił nas sir Alex Ferguson i którego wyrazem było tyle razy niosące się z trybun „Attack! Attack! Attack!”. W dzisiejszym futbolu, przynajmniej tym na szczytach klubowej piłki, to Klopp i Guardiola wyznaczają trendy, a Jose Mourinho stał się cieniem przeszłości.

Historia oczywiście lubi się powtarzać. Portugalczyk wylatuje z pracy w trzecim sezonie. Podobnie jak w Chelsea, dzieje się to po skróconym okresie przygotowawczym i wśród dyskusji o niedotrzymanych przez zarząd obietnicach transferowych (choć trzeba przecież pamiętać, że w Manchesterze wydał na piłkarzy 400 milionów funtów, z czego 60 na stoperów – Bailly’ego i Lindelofa; kupiony za ponad 50 milionów Fred w meczu z Liverpoolem nie zmieścił się nawet na ławce). Podobnie jak w Madrycie i Londynie, zostawia podzieloną szatnię i gwiazdy, które poczuły się przez trenera wyalienowane (nie tylko tego najdroższego, Pogbę, bo sposób, w jaki trener traktował Luke’a Shawa, ocierał się wręcz o mobbing). Zaiste, zostawia spaloną ziemię i gdyby kolejny raz znalazł pracę w czołowym europejskim klubie, byłby to dowód postępującego odrywania włodarzy tego świata od rzeczywistości. Powiedziałbym nawet, że szukając następcy,  Jose Mourinho zarząd Manchesteru United nie jego kompetencje i doświadczenie przy taktycznej tablicy powinien brać pod uwagę w pierwszym rzędzie, tylko to, jakim jest człowiekiem. Michael Carrick nie byłby tu najgorszym rozwiązaniem, co mówię w pełni świadomy, że najlepszym jest Mauricio Pochettino.

Lubię, kiedy Tottenham

Oto przyczynek do portretu psychologicznego kibica tej drużyny: jego ulubieńcy rozgrywają właśnie najlepszy mecz w sezonie, a on przez pierwsze cztery akapity marudzi, jak mają ciężko.

Wciąż jeszcze jest tak, że po meczu takim, jak wczorajszy pojedynek derbowy z Chelsea żałuję, że nie włączyłem nagrywarki, a potem zaczynam rozglądać się po sieci, czy ktoś może nie nagrał i nie udostępnia. Niby ostatnie pięć lat obfitowało w wiele równie przyjemnych doświadczeń, a i wcześniej zdarzało się, że Tottenham w pięknym stylu zwyciężał w derbach albo szerzej: w spotkaniach z drużynami uznawanymi za faworytów (jednym z najbardziej niezwykłych nagrań w mojej kolekcji jest to z meczu z Arsenalem z kwietnia 2010 r., kiedy debiutujący Danny Rose wrzucił Almunii piłkę za kołnierz – niezwykłość potęguje fakt, że w ramach żałoby po katastrofie smoleńskiej Canal Plus transmitował tamten mecz bez żadnego komentarza – słychać tylko odgłosy stadionu, a w prawym górnym rogu widać specjalną żałobną sztrajfę), a przecież nie przywykłem, ba: szybko o takich przyjemnościach zapominam. Jeśli więc szydzono czasem z Tottenhamu, że po byle wygranej w meczu ligowym z Chelsea czy Arsenalem potrafi wypuścić pamiątkowe DVD, to rzec można: rozpoznał rynek. Tu wciąż się nie wygrywa ligi ani pucharów, tu wciąż się nie zwycięża rutynowo, tu wciąż żyje się w obawie przed najgorszym, a aktualnie najgorsze jest podkupienie trenera przez któregoś z europejskich gigantów.

Inna sprawa, że gdy w przerwie wczorajszych derbów próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem ukochaną mą drużynę grającą tak dobrze, miałem niejaki problem. W tym sezonie na pewno nie: owszem, mają najlepszy start w dziejach występów w Premier League, ale dzięki zwycięstwom szczęśliwym, wymęczonym i najczęściej jednobramkowym – takim, podczas których o wynik trzeba drżeć do końca i o zdominowaniu rywala nie ma mowy. W sezonie poprzednim? Wygrana z Chelsea na Stamford Bridge była przyjemna (i też godna nagrania, bo na wyjazdowe zwycięstwo w lidze fani Tottenhamu czekali prawie 30 lat), ale był to już czas schyłkowego Antonio Conte, jeśli już to raczej zwycięstwo nad Realem w Lidze Mistrzów przychodziłoby tu na myśl, generalnie jednak wypadałoby się cofnąć o jeszcze jeden rok, do sezonu 2016/17, kiedy nawet Manchester City Guardioli nie był w stanie dać tu rady.

Ciekawe zresztą: był to ostatni sezon na White Hart Lane, sezon bez porażki w lidze na własnym stadionie – sezon, o którym przed wczorajszym meczem mówił także Mauricio Pochettino, żałując, że podczas późniejszych wypraw na Wembley Tottenham stracił aurę „niezwyciężonych”. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach wrażenie, że kto nie idzie naprzód, ten się cofa, było dojmujące: przyjeżdżali tu piłkarze Liverpoolu i Manchesteru City, z którymi jeszcze niedawno drużyna walczyła jak równy z równym, o ile nie lepszy, a wrażenie, że teraz są już o dwie-trzy długości do przodu było dojmujące. To dlatego właśnie spór między Garym Nevillem i Jamiem Carragherem w studio Sky Sports po meczu z MC wybrzmiewał tak donośnie: wszyscy, którzy oglądamy tę ligę od dłuższego czasu mamy (jak Neville) wrażenie, że nigdy za naszego życia Tottenham nie grał tak dobrze, nigdy nie miał w sobie tyle waleczności i charakteru, a zarazem (jak Carragher) zdajemy sobie sprawę, że przy tych ograniczeniach budżetowych, kosztach budowy stadionu, kredytach w związku z tym zaciągniętych itd., nie zdoła przebić sufitu: tutaj wydanie tylu pieniędzy, co w pozostałych pięciu klubach angielskiej czołówki, zwyczajnie nie wchodzi w grę.

Czy można się więc dziwić, że przed meczem z niepokonaną dotąd Chelsea optymizmu wokół klubu było jak na lekarstwo? Podsumujmy: stadion nieukończony i nie wiadomo, kiedy będzie ukończony, brak wakacyjnych wzmocnień, pomundialowa plaga kontuzji (aż dziewięciu graczy Tottenhamu zostało na mistrzostwach świata do samego końca) i perspektywa wypalenia, zwłaszcza u Harry’ego Kane’a, który jako kapitan reprezentacji dźwiga na sobie podwójną odpowiedzialność. Gapiostwo w meczach Ligi Mistrzów. Pijaństwo Llorisa. Problemy w końcówkach spotkań, a w tle jeszcze wspomniane już pytanie, co właściwie pozwala wierzyć, że trener tej klasy wytrzyma z tym całym bałaganem kolejny rok? Nie tylko w Madrycie trawa dla Pochettino byłaby bardziej zielona, a możliwości budowania drużyny większe.

Macie tu portret psychologiczny kibica Tottenhamu w pigułce. Jego drużyna właśnie zagrała najlepszy mecz sezonu, i to nie tylko pod względem wyniku czy prestiżu, jaki się z nim wiąże, ale przede wszystkim stylu, a on marudzi już przez cztery akapity, jak ciężki jest jego los. Zupełnie, jakby nie widział tego, co wydarzyło się wczoraj na Wembley, ze szczególnym uwzględnieniem pierwszych dwudziestu paru minut, podczas których wydawało się, że Chelsea zostanie zadeptana i zmieciona z powierzchni ziemi. Czytaj dalej