Archiwum autora: michalokonski

Jeden za wszystkich

Togetherness, to jest to słowo, którego użył – nie pierwszy raz zresztą – menedżer Norwich Daniel Farke, by jakoś zinterpretować sensacyjną wygraną swojej drużyny z Manchesterem City. Z ośmioma kontuzjowanymi zawodnikami poza składem, z dwoma bramkarzami na ławce rezerwowych, ze szczególnie osłabioną defensywą, co uniemożliwiało murowanie bramki (które skądinąd nie jest w jego stylu), przeciwko mistrzowi kraju, w lidze niepokonanemu od stycznia, jedyne, co mu pozostawało, to postawienie na odwagę w pressingu i dzielność w ofensywie, oraz odwołanie się właśnie do poczucia jedności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – w sportach zespołowych to zawołanie okazuje się często skuteczniejsze od najbardziej nawet wyrafinowanych taktycznych konceptów.

Togetherness to jest też słowo często pojawiające się w słowniku Mauricio Pochettino. Jego drużyna nigdy nie opierała się na gwiazdach, nawet jeśli Pep Guardiola kiedyś mówił o „zespole Harry’ego Kane’a”, a ubiegłoroczny rajd przez Ligę Mistrzów, w którym o losach meczów tyle razy przesądzali rezerwowi, był najlepszą ilustracją tezy, że w Tottenhamie nie ma zawodników nieważnych. Rajd ten, zakończony przegranym finałem w Madrycie, kiedy na drużynę po raz pierwszy w historii spoglądały oczy całego futbolowego świata, musiał to poczucie jedności osłabić. Po pierwsze: zwyczajnie często tak bywa po porażkach w meczu o wielką stawkę. Po drugie: taki jest naturalny cykl drużyn, zwłaszcza tych nienajwiększych, w których po nagłym stanięciu w blasku reflektorów zawodnicy zaczynają się zastanawiać, co dalej i czy nie mają większych szans na powrót przed te reflektory w jakimś innym, a w dodatku jeszcze lepiej płacącym zespole. O konieczności „bolesnej przebudowy” trener Tottenhamu mówił od miesięcy, od tygodni natomiast narzekał, że niezamknięte wciąż okienko transferowe powoduje, że zbyt wielu jego podopiecznych jest rozproszonych spekulacjami na temat własnej przyszłości. Najważniejsze pytanie dotyczyło oczywiście Eriksena, ale także Alderweireld i Vertonghen mają zaledwie rok do końca kontraktu, na tournee do Azji nie pojechał Rose, o którym od dawna się mówiło, że marzy o powrocie na północ kraju, gdzie mieszkają jego najbliżsi, niemal pewne wydawało się także odejście Wanyamy i Auriera – zbyt dużo to i zbyt ważnych nazwisk, żeby nie martwić się o „togetherness” i żeby nie widzieć, że Tottenham w pierwszych meczach sezonu (mimo szczęśliwych remisów wyjazdowych z MC i Arsenalem) nie przypomina drużyny, która w trakcie ostatnich kilku lat była w stanie zabiegać każdego rywala.

A dokładnie taką drużynę zobaczyliśmy w sobotnie popołudnie na Tottenham Hotspur Stadium. Już w pierwszej minucie pierwszej połowy dwie sytuacje strzeleckie, podobnie zresztą w pierwszej minucie drugiej połowy, zakończonej celnym strzałem Winksa, mimo iż przy wyniku 4:0 mecz był już wówczas przesądzony. Pressing na połowie rywala, szybkie tempo wymienianych podań, zwłaszcza na prawe skrzydło, gdzie rozpędzał się o niebo lepszy w grze ofensywnej od Walkera-Petersa Aurier. Wbiegający w pole karne nie tylko Kane i Son, ale także Lamela, Eriksen, a nawet Sissoko. Rzucający dalekie piłki w stylu quarterbacka z futbolu amerykańskiego Alderweireld (dzięki takiemu podaniu padł pierwszy gol dla Tottenhamu). W końcu podający do przodu, a nawet próbujący strzałów Winks. Waleczność, którą wycenić można także liczbą fauli i żółtych kartek. Przygotowanie fizyczne, wyrażające się w tym, że nawet w dziewięćdziesiątej minucie Son dopadał do obrońcy Crystal Palace z prędkością sugerującą, że spotkanie raczej się zaczyna.

Pochettino wiedział więc, co mówi, zapowiadając wzniesienie toastu za zamknięcie okienka. Po powrocie większości piłkarzy ze zgrupowań reprezentacji zorganizował spotkanie całej drużyny. W trakcie trwającego niemal godzinę monologu uświadamiał zawodnikom, że przynajmniej do stycznia ich sytuacja indywidualna się nie zmieni i że najwyższy czas skupić się na tym, co czeka ich w tym klubie – osiągnięcie z nim sukcesu to zresztą najlepszy sposób na pomyślny rozwój także własnej kariery. Wygląda na to, że podziałało. Wróciło skupienie, mobilizacja. Wróciło togetherness.

Z drużynami nienajwiększymi – takimi, które wciąż pozostają narażone na wydrenowanie przez potentatów – już jakoś tak jest (wspominałem o tym w poprzednim wpisie), że sezon tak naprawdę zaczynają we wrześniu. Odpukać, Tottenham zaczął. Przyjemnie się to oglądało, może nie tak przyjemnie, jak mecz na Carrow Road (do powtarzających się w pierwszych kolejkach zachwytów nad Pukkim, dopisujemy Cantwella, Amadou i Buendię), ale jak się miało w tyle głowy wyniki ostatnich meczów wyjazdowych Crystal Palace z zespołami czołówki, naprawdę wystarczająco. Dawajcie tę Ligę Mistrzów.

Czyszczenie umysłów

Jak na skalę negatywnych emocji po ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle, jeśli zważyć na wygłoszoną wówczas przez Mauricio Pochettino opinię, że w ciągu ponad pięciu lat pracy w Tottenhamie nie miał jeszcze do czynienia z tak nieustabilizowaną sytuacją w drużynie (okienko transferowe zamyka się dopiero jutro…), jeśli przywołać plotki krążące w ciągu tygodnia, że Argentyńczyk po derbach pożegna się z klubem, jeśli wspomnieć o problemach z obsadą prawej obrony, o konflikcie trenera z odsuniętym od wyjściowej jedenastki na pierwsze trzy kolejki Vertonghenem czy o trwających do ostatnich godzin spekulacjach na temat przyszłości Eriksena – był to wynik więcej niż satysfakcjonujący. Tottenham nie przegrał, ale inaczej niż w spotkaniu z Manchesterem City: Tottenham walczył jak równy z równym. Ba: Tottenham momentami był wyraźnie lepszy. Okazji do zdobycia bramek było więcej, żeby wspomnieć choćby interwencje Leno po strzałach Sona i Eriksena, słupek Kane’a czy arcypudło i gapiostwo Moussy Sissoko w co najmniej dwóch świetnych kontratakach (ech, gdyby zdrowy był Ndombele…). Że Arsenal też miał swoje okazje, Lloris bronił kilka razy heroicznie, a raz Tottenham uratował minimalny spalony? Tego, rzecz jasna, nie kwestionuję, ale i tak przyjmuję ten remis z ogromnym zadowoleniem. Kryzys, ogłaszany w ostatnich dniach tak głośno, wypada jednak odwołać.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu. Zdążyłem już zapomnieć, że do ostatnich sekund pierwszej połowy moja drużyna prowadziła dwiema bramkami, a zanim Sissoko sfaulował rywala i Lacazette strzelił gola kontaktowego, Rose nie pierwszy raz w tym meczu stracił piłkę tuż przed własnym polem karnym, słowem: przy zachowaniu elementarnej koncentracji można było dowieźć dwubramkowe prowadzenie do przerwy. Ale cóż miałby powiedzieć kibic Arsenalu o tym, że najpierw Sokratis i David Luiz pogubili się w kryciu, a potem Leno wypuścił z rąk niezbyt mocny strzał Lameli, co umożliwiło Eriksenowi strzelenie pierwszego gola dla Tottenhamu, albo o tym, jak Xhaka wchodził w nogi Sona przed karnym i drugim golem? W miarę bezstronny Kanonier, po tym, jak zachwyciłby się sposobem, w jaki Guendozi kontrolował grę w tym meczu, jak ucieszyłby się golem Lacazette’a, dobrą zmianą i strzałem Ceballosa, musiałby przyznać, że Szwajcar przypominał w jego drużynie tykającą bombę zupełnie jak Sanchez w mojej – i że żółta kartka, jaką otrzymał w końcówce kapitan Arsenalu, powinna być tak naprawdę druga.

Oczywiście w takich meczach Tottenhamowi gra się zdecydowanie łatwiej niż np. z Aston Villą czy Newcastle, kiedy rywal stosuje niski blok, zagęszcza pole gry przed własnym polem karnym i zmusza do cierpliwego wymieniania piłki po obwodzie. Na Emirates miejsca na szybki atak było sporo, a najlepiej potrafił je wyszukać Son. Podania Eriksena służyły przyspieszeniu gry. Kane dobrze się zastawiał i zmuszał stoperów Arsenalu do naprawdę ciężkiej pracy. Najlepszy jednak w drużynie – tak jak u gospodarzy Guendozi – był jednak Harry Winks, i nie mam na myśli tylko jego walki o piłkę na połowie rywala, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola. Wzorowy w pressingu, nietracący piłek, mógłby się stać moim ulubieńcem, gdybym nie miał wciąż w pamięci tych wszystkich kompletnie jałowych zagrań Anglika sprzed tygodnia, z których żadne nie mogło sprawić problemu zawodnikom Newcastle.

Problemem numer jeden była jednak w Tottenhamie obsada boków obrony. Rose popełnia błędy od początku sezonu, a podczas okresu przygotowawczego Pochettino nie zabrał go na tournee do Azji, żeby dać mu szansę znalezienia sobie nowego klubu. O Sanchezie zdążyłem już wspomnieć: nie jest to jego pozycja i ewidentnie nie czuł się na niej komfortowo, zarówno podczas nielicznych prób przedarcia się do przodu, jak w defensywie. Trippier sprzedany. Aurier bez okresu przygotowawczego i po złamaniu ręki, również może odejść, a nigdy tak naprawdę nie zapuścił korzeni w północnym Londynie. Foyth, Walker-Peters i Dier kontuzjowani, może więc nie powinienem wymagać cudów, a może po prostu bardzo bym nie chciał, żeby kiedy tamci wyzdrowieją, Kolumbijczyk wrócił na środek obrony, bo i na stoperze w meczu z Newcastle zdążył zawalić bramkę – Vertonghen, choć raz dziś ograny przez Lacazette’a, i tak wydaje się pewniejszy.

Zważywszy więc na to wszystko, naprawdę nie powinienem narzekać. A przynajmniej nie bardziej niż moi przyjaciele Kanonierzy. W połowie pełną szklanką wznoszę toast za to, że gol do szatni nie podłamał drużyny, a wyrównanie na dwadzieścia minut przed końcem ostatecznie jej nie dobiło, a przy okazji jeszcze za udane losowanie Ligi Mistrzów i za to, że w najbliższych godzinach, dniach i tygodniach czas będzie pracował na korzyść Tottenhamu. Na pomeczowej konferencji Pochettino mówił o oczyszczeniu umysłów, jakie może w końcu nastąpić, kiedy zamknie się okienko w Europie – jak to zwykle w przypadku mojej drużyny bywa, sezon zacznie się we wrześniu, zobaczycie.

PS A jak już przestaniecie oglądać te swoje mecze, albo o nich czytać, zapoznajcie się, proszę z tą rozmową o życiu. Tako rzecze Lech Janerka w „Tygodniku Powszechnym”.

Nieuznany remis

Nie, nie usłyszycie ode mnie zachwytów związanych z faktem, że oto Tottenham wywiózł punkt z jakże trudnego stadionu Manchesteru City. Że mimo iż dwukrotnie w tym meczu przegrywał, ani myślał się poddać. Że strzelił dwie ładne bramki. Że bronił się tyleż zażarcie, co szczęśliwie.

Lepszym słowem byłoby przecież „rozpaczliwie”. Na przedmeczowej konferencji Mauricio Pochettino znów mówił o swojej filozofii gry, wedle której w każdym kolejnym spotkaniu można się nie oglądać na rywala, tylko robić swoje. Być odważnym, grać pressingiem, ustawić obronę wysoko i walczyć o wygraną, niezależnie od tego, jak bardzo utytułowany byłby, albo ile kasy wydałby klub, z którym przyszło się zmagać. Widzieliście to przecież sami: tę miażdżącą przewagę i akcje jak z boiska treningowego mistrzów Anglii, zwłaszcza w ciągu pierwszych dwudziestu minut. Te trzydzieści strzałów, jakie oddali piłkarze Guardioli. Tę niezdolność do wymiany kilku podań na połowie przeciwnika, a i na własnej rachityczne próby rozegrania często kończone stratą. To zepchnięcie całej drużyny głęboko pod własną bramkę. Ten brak podań do Harry’ego Kane’a. Ten brak wpływu na grę zarówno Harry’ego Winksa, który zwykle w Tottenhamie dyktuje rytm i tempo podań (nawet jeżeli można się zastanawiać, czy nie są one zbyt ostrożne), jak Christiana Eriksena, który owszem: jak zwykle biegał między rywalami, ale w próbach konstruowania czegokolwiek dla własnych kolegów był praktycznie niezauważalny. Ten brak rajdów Sissoko i Ndombele. Tę niezdolność wszystkich właściwie pomocników Tottenhamu do ograniczenia rywalowi wolnej przestrzeni na boisku. Ten brak asekuracji dla bocznych obrońców, młodego Kyle’a Walkera-Petersa szczególnie, ale i po drugiej stronie w pierwszej fazie meczu de Bruyne i Walker mogli robić, co chcieli, bo Eriksen truchtał raczej niż dobiegał do Rose’a. To jedno, jedyne wyjście z kontrą, w drugiej połowie, kiedy atakowali czterema zawodnikami na trzech obrońców Manchesteru, ale Lamela podawał niecelnie. Tę podnoszącą kibicom serce do gardła grę nogami i to niepewne wyjście do jednego z dośrodkowań i tak najlepszego w Tottenhamie Llorisa. Ten zawstydzający brak strzałów na bramkę: w statystykach pomeczowych zapisano trzy, długo próbowałem sobie przypomnieć trzeciego, aż wreszcie się zorientowałem, że komputer zaliczył jako strzał jakąś próbę mocnego zagrania piłki do przodu przez Harry’ego Kane’a jeszcze z własnej połowy.

No jasne, tak: same bramki strzelone przez Tottenham były ładne. Decyzja o wystawieniu Lameli okazała się słuszna, bo przecież Argentyńczyk nie tylko zdobył ładnego gola, ale zaliczył asystę, zagrywając piłkę z rzutu rożnego do Lucasa Moury (po dośrodkowaniach z rogów Eriksena piłka rzadko przedostaje się za pierwszego kryjącego przeciwnika). Z drugiej strony – i od razu odnosząc się do kwestii, która zdominowała wszystkie pomeczowe narracje, czyli nieuznanego przez VAR gola Jesusa z 92. minuty: trudno nie zapytać, dlaczego oglądający mecz na ekranach zespół sędziowski nie zareagował, kiedy jeszcze w pierwszej połowie przy rzucie rożnym dla MC Lamela wręcz dusił we własnym polu karnym Rodriego? Przepisy mówią jasno: każde, nawet nieintencjonalne zagranie ręką w polu karnym podczas akcji bramkowej prowadzi do nieuznania gola, więc o to, co stało się w końcówce nie ma sporu (owszem: Laporte nie dotknął piłki ręką intencjonalnie i owszem: wedle tego przepisu gol Llorente z rozgrywanego na tym samym stadionie ćwierćfinału Ligi Mistrzów nie zostałby uznany; mówiliśmy już o tym tamtego wieczoru) – ale tak samo jasne są przecież zasady dotyczące fizycznego kontaktu z rywalem. Jeśli Lamela ich nie przekroczył, to ja jestem cesarz chiński.

Na pomeczowej konferencji Pochettino narzekał na panującą w drużynie niestabilność, a to w związku z niezamkniętym wciąż w Europie okienkiem transferowym: mówił, że cele na ten sezon i poważną rozmowę z piłkarzami będzie w stanie odbyć dopiero po drugim września, a teraz nadal nie wie jeszcze, z kim przyjdzie mu pracować przez najbliższe miesiące. Najbardziej niejasna jest oczywiście sytuacja Eriksena, który w trakcie wakacji powiedział duńskiej prasie, że chętnie porozglądałby się za nowym wyzwaniem i raczej nie przedłuży kontraktu z Tottenhamem (do końca obecnej umowy został rok; na stole leży oferta podwyżki z osiemdziesięciu do ponoć dwustu tysięcy tygodniowo). Wielkie kluby, o których myśli sam zawodnik – Barcelona, Juventus, Real – mają jednak inne priorytety, ewentualnie zamyślają (w Turynie staje się to powoli sposobem na budowanie drużyny) sprowadzić go dopiero po wygaśnięciu dotychczasowej umowy, bez konieczności męczących negocjacji o wygórowanych sumach, jakich z pewnością zażąda prezes Levy. Bolesna prawda jest jednak taka, że jeśli jakikolwiek kupiec z wielką kasą oglądał wczorajszy mecz myśląc o wzmocnieniu swojej drużyny kreatywnym rozgrywającym, to mógł wpisać do notesu jedyne tylko nazwisko: Kevina de Bruyne. Wypoczęty po wakacjach i zdrowy w końcu Belg będzie w tym sezonie rządził w Premier League.

Wiem: sytuacja w Tottenhamie w końcu się ustabilizuje, a i z Manchesterem City na Etihad już w tych rozgrywkach nie będą musieli się mierzyć. Jeśli jednak mielibyśmy szczerze mówić o tym, co wczoraj naprawdę imponowało po stronie gości, musielibyśmy się ograniczyć do zachowania kibiców: doping tych przyjezdnych słychać było na Etihad o wiele częściej, niż widać było ładne albo chociaż przemyślane akcje ich ulubieńców.

Żegnaj, Fernando!

Mówicie więc, że to było bardzo dobre okienko transferowe dla Tottenhamu? To ja wam powiem, że mam kaca.

I nie, nie chodzi mi o to, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin ekscytowałem się, jak wielu kibiców tego klubu, możliwością sprowadzenia z Juventusu Paolo Dybaly, i że wielu dziennikarzy do samego końca przekonywało, że kluby są dogadane i tylko kwestię praw do wizerunku Argentyńczyka trzeba rozwiązać. Nie chodzi mi też o to, że nie udało się kupić prawego obrońcy na miejsce sprzedanego do Atletico Kierana Trippiera i że wiele wskazuje na to, że przed końcem sierpnia do któregoś z wielkich klubów Europy może odejść Christian Eriksen (jego postawa w meczach sparingowych pozostawiała zresztą sporo do życzenia). Myślę, że mając do dyspozycji nie tylko kupionego za rekordowe w dziejach klubu pieniądze Tanguya Ndombele, ale też Giovaniego Lo Celso – dwóch spośród najlepszych na swoich pozycjach pomocników, którzy objawili się w ostatnich miesiącach Europie – a także świetnie się zapowiadającego i sprawdzonego już w Premier League angielskiego młodzieżowca Ryana Sessegnona, Mauricio Pochettino nie powtórzyłby już swojej monachijskiej tyrady, że nic nie wie o polityce transferowej i kontraktowej Tottenhamu, i że właściwie klub powinien zmienić przysługujący mu tytuł z menedżera na głównego trenera. Tak: chociaż dystans do Manchesteru City i Liverpoolu dzięki tym transferom wcale się nie zmniejszył (no, może do Liverpoolu troszeczkę), bo rywale również nie zasypiali gruszek w popiele, i choć inne kluby z czołówki też zrobiły solidne zakupy, to przyszłość tej drużyny rysuje się w barwach jaśniejszych niż po przegranym finale Ligi Mistrzów, kiedy to nawet argentyńskiemu trenerowi trudno było znaleźć nową energię i przez długie dziesięć dni rozpamiętywał straconą szansę w swoim domu pod Barceloną.

A jednak mam kaca i wiąże się on nie z tym, kto przyszedł, ale z tym, kto odszedł. A raczej z tym, w jaki sposób odszedł.

No bo tak: kiedy skończył się dotychczasowy kontrakt Michaela Vorma i klub nie zdecydował się go przedłużyć, na stronie Tottenhamu ukazał się stosowny komunikat i życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze. Podobnie pożegnano zawodników sprzedawanych do innych klubów: Josha Onomah, który trafił do Fulham w ramach wymiany za Sessegnona, i nieszczęsnego Vincenta Janssena, dla którego pobyt w północnym Londynie okazał się gigantycznym krokiem wstecz w tak obiecująco się wcześniej rozwijającej karierze.

Nazwisko Fernando Llorente tymczasem zwyczajnie zniknęło któregoś dnia z listy zawodników Tottenhamu dostępnej na stronie klubu. Nikt mu nie podziękował. Nikt nie zamieścił komunikatu, że jego kontrakt też się skończył i że ci, którzy w klubie zostali, jemu również życzą wszystkiego najlepszego. Nikt nie przypomniał jego zasług, nieograniczających się przecież do strzelenia w ciągu dwuletniego pobytu w klubie trzynastu goli, w tym dwóch hat-tricków ze słabszymi rywalami w krajowych pucharach. Gdyby nie biodro Llorente (moje dzieci do dziś wypominają mi, że w trakcie meczowych emocji, kiedy nie widziałem dobrze tego, co dzieje się na ekranie, z gardła wyrwało mi się zdziwione: „Dupą?”), od którego odbiła się piłka w trakcie dramatycznego ćwierćfinału z Manchesterem City, Tottenham nie awansowałby do półfinału Ligi Mistrzów. Gdyby nie sama jego obecność i wzrost, konfundujące obrońców rywala w ciągu drugich czterdziestu pięciu minut dramatycznego półfinału z Ajaksem, Tottenham nie awansowałby do finału. A to przecież wciąż nie wszystko, bo kiedykolwiek Harry Kane łapał kontuzję, Pochettino wiedział, że może liczyć na wsparcie Baska. Że nawet jeśli po wielotygodniowej przerwie nie będzie czuł piłki tak dobrze, jak w czasach regularnych występów w Swansea, i tak da z siebie wszystko. Że na treningach będzie wzorem dla młodszych. Że podczas podróży na kolejne mecze będzie im służył doświadczeniem i opowieściami: o sięganiu po mistrzostwo świata czy Europy, o zdobywaniu mistrzostwa czy pucharu Włoch albo o zwyciężaniu w Lidze Europy. Jasne: należał przez ostatnie dwa lata do najlepiej zarabiających graczy Tottenhamu, klub z pewnością wywiązał się ze wszystkich zobowiązań. A jednak niesmak pozostaje.

No więc nic nie poradzę: przez zamknięte właśnie okienko widzę oddalającego się Fernando Llorente. I wciąż więcej i więcej nie lubię współczesnego futbolu.

Na pożegnanie zwykłego piłkarza

8 czerwca 2019 roku, w wieku 49 lat, zmarł Justin Edinburgh. Nieważne, czy był wielkim piłkarzem, albo czy mógłby być wielkim trenerem. Ważne, z czym zostają ci, którzy go pamiętali.

1.Tak naprawdę niezbyt go lubiłem. Na lewej obronie Tottenhamu zaczął grać w 1990 roku, zaraz po odejściu mojego faworyta na tej pozycji, Chrisa Hughtona, i przez lata uważałem, że Fenwick i van den Hauwe też są od niego lepsi. Dekada, w której występował na White Hart Lane, zaczynała się wprawdzie nieźle – w 1991 roku Tottenham z Gascoignem i Linekerem po raz ostatni zdobywał Puchar Anglii, później jednak nastąpiły lata smuty, której nie byli w stanie zakończyć nawet Ginola czy Klinsmann. Za czasów tego ostatniego zresztą, kiedy trenujący wówczas drużynę Ossie Ardiles wystawiał z przodu tak zwaną „fab five” (oprócz Niemca byli to Rumun Dumitrescu i Anglicy: Sheringham, Anderton i Barmby), piłkarz, o którym piszę, należał do biegającej za plecami tamtych „shit six” – i mnie też się wydawało, że nie dość, że gra za ostro, to brakuje mu talentu. Fakt, że potrafił wyjść zwycięsko z konfrontacji z samym Royem Keane’em, w ogóle mi nie imponował. Kiedy w 1999 roku dostał czerwoną kartkę w finale Pucharu Ligi z Leicester, w gruncie rzeczy także obwiniłem jego – że nie wytrzymał nerwowo – a nie faulującego go, a potem padającego teatralnie, żeby nabrać sędziego, Robbiego Savage’a.

W życiu trenerskim wiodło mu się różnie, raz na wozie, raz pod, ale ostatnio miał swoje wielkie dni: wprowadził na nowo do League Two, czyli do w pełni profesjonalnego ogólnokrajowego systemu rozgrywek ligowych, od lat fatalnie zarządzany Leyton Orient. Czytając o nim teraz, natrafiam na świadectwo dzieciaka, dla którego stał się twarzą najpiękniejszych chwil w życiu – chwil, w których zakochał się w tym klubie. Czytam też opowieści starszych i pozbawionych złudzeń kibiców, a w nich porównania z szyprem, który pojawił się na wysłużonej krypie, by załatać dziury w kadłubie i ustabilizować kurs przez wzburzoną zatokę. Czytam również bardziej stonowane opinie dziennikarzy, że za jego czasów drużyna zaczęła w końcu grać futbol techniczny i urozmaicony.

Dziesięć dni temu widziałem go na Plaza de Colon w Madrycie, gdzie przed finałem Ligi Mistrzów w fanzonie Tottenhamu pląsał na scenie wraz z innymi klubowymi „legendami” do rytmu kibicowskich pieśni. Ileż w nim było wtedy (ileż było wtedy w nas wszystkich…) życia, radości i nadziei. Atak serca miał dwa dni później, w poniedziałek. Umarł w sobotę.

2. Patrzę na jego uśmiech na tylu przypominanych dziś zdjęciach. Czytam, że miał żonę i dwójkę dzieci, i że wszyscy, którzy go znali, daliby sobie rękę uciąć, iż jest okazem zdrowia. Uświadamiam sobie, że był tylko rok ode mnie starszy. Uświadamiam sobie też, że kiedy ostatni raz pisałem o śmierci piłkarza, pisałem z perspektywy kogoś, kto choć ma czterdziestkę na karku, więc zawodnicy z jego rocznika raczej kończą już grać, to na ludzi tego fachu patrzy wciąż jak chłopiec, dla którego prawdziwą przepustką do dojrzałości pozostaje nadal pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.

To się na szczęście zmieniło. Nie zmieniła się intensywność pytania, jaki to wszystko ma sens, skoro i tak się prędzej czy później skończy.

Nie znam, rzecz jasna, odpowiedzi na tę ostatnią kwestię, choć jej część znajduję przecież w tych wspomnieniach kibiców i kolegów z drużyny (iluż z nich mówi teraz, że na boisku pracował najciężej, a poza nim był fantastycznym kompanem, w szatni zawsze wywołując najwięcej śmiechu…) albo w szalikach czy koszulkach klubowych, rozwieszanych na wieść o jego śmierci na płocie stadionu Leyton Orient. Wdzięczność jest tym słowem, które przychodzi na myśl jako pierwsze i nawet David Ginola – celebryta i gwiazdor, który nawet podczas ceremonii zamknięcia wyburzanego przed przebudową White Hart Lane niby machał do kibiców, ale tak naprawdę narcystycznie wpatrywał się w kamerę filmującego wszystko własnego smartfona – potrafi tu dać odpowiednie rzeczy słowo.

3. Biegali razem po lewym skrzydle Tottenhamu w trakcie najlepszego sezonu Ginoli na Wyspach, a może i w całej karierze – w sezonie, podczas którego Francuz został wybrany piłkarzem roku zarówno przez zawodowych piłkarzy, jak przez piszących o futbolu dziennikarzy. Gdyby nie wygrywający mecze w pojedynkę Francuz, spadliby z ligi – tak wówczas myślałem i tak myśleli i pisali wszyscy, dziś jednak dawny gwiazdor opowiada dziennikarzom, że nie wygrałby niczego i dostałby żadnego tytułu, gdyby gdzieś tam, w cieniu za jego plecami nie harowałby, w defensywie robiąc robotę za nich dwóch, Justin Edinburgh. Że tak naprawdę te nagrody należały się temu, który właśnie zmarł.

Być dla innych oparciem, a jeszcze umieć ich rozweselać – nie jest to wcale mało, nawet jeśli splendory spływają na kogoś innego. Jaki ja byłem głupi, że go nie lubiłem, jak niewiele widziałem. Dobrze, że chociaż dziś mogę napisać o wdzięczności.

Noc nad Madrytem

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata.

Nagle urodzona miłość

nie zestarzała się dotąd, nie zwiędła,

i miasto jest mi dzisiaj jak stara legenda,

 w której się śniło, lecz nic nie ziściło

 Józef Łobodowski, Noc nad Madrytem


W telewizji zapewne widać lepiej: twarze zawodników i trenerów, malujące się na nich emocje, radość i rozpacz, powtórki najbardziej efektownych zagrań i tak zwanych kontrowersyjnych momentów. Kiedy oglądasz w telewizji, po paru zaledwie sekundach wiesz, że sędzia miał rację, już w pierwszej minucie finału Ligi Mistrzów dyktując karnego dla Liverpoolu za – owszem, przypadkowe, ale jednak – zagranie ręką francuskiego pomocnika Tottenhamu Moussy Sissoko. Czego w telewizji nie zobaczysz, to zwykłych fanów piłki, którzy na długo po zakończeniu transmisji opuszczają jeszcze stadion i idą długim szpalerem w stronę miasta, zmęczeni i upojeni tym, co właśnie przeżyli, równie mocno jak piłkarze, a pewnie jeszcze mocniej, bo kiedy wdajesz się z nimi w rozmowę, słyszysz, ile dni i godzin spędzili w podróży i ile mają jeszcze przed sobą. Kiedy rozmawiasz z przegranymi, możesz nawet odnieść wrażenie, że przeżywają klęskę bardziej niż ci, których wspierali, a którzy może myślą już teraz o zasłużonych wakacjach albo nawet, kto wie, o zmianie klubu na taki, w którym po sukces idzie się prostszą drogą. Wrażenie to nie zostaje z tobą jednak zbyt długo: po pierwsze, interesujesz się piłką na tyle długo, by wiedzieć, że nawet jeśli są świetnie opłacani i żyją w wieżach z kości słoniowej, to piłkarze naprawdę wychodzą na boisko, by dać z siebie wszystko i wierząc w to, co robią (widziałeś zresztą po meczu kapitana Liverpoolu, Jordana Hendersona, podchodzącego do sektora i kibiców, by płakać tam długo w objęciach mężczyzny w różowej koszuli, w którym domyśliłeś się ojca piłkarza, czytałeś też słowa dwudziestoletniego prawego obrońcy Trenta Alexandra-Arnolda, który jeszcze parę lat podglądał najlepszych graczy swojej  drużyny przez płot, a który pisał dziś na portalu społecznościowym, że jest normalnym chłopakiem z Liverpoolu, któremu właśnie spełniły się marzenia). Po drugie zaś, kiedy idziesz ulicą wśród przegranych, tak naprawdę prawie w ogóle nie rozmawiasz: niewiele jest dźwięków ciszy równie intensywnych, jak te, które unoszą się nad setkami fanów piłki nożnej, wychodzących z meczu, który skończył się porażką.

Smak wielkiego dramatu

Nie będziemy tu jednak mówili o przegranych, a w każdym razie nie od razu: kończąca się właśnie noc nad Madrytem była przecież nocą wielkiego triumfu: oto Liverpool FC, prowadzony przez charyzmatycznego niemieckiego trenera Jurgena Kloppa, po raz szóste już wygrywał najważniejsze rozgrywki pucharowe Europy, pieczętując tym samym fantastyczny sezon, w którym także w angielskiej Premier League do ostatniej kolejki  walczył jak równy z równym z drużyną Manchesteru City. Niewiele jest w historii futbolu klubów owianych taką legendą i rozgrywających mecze, które na stałe wpisały się do kronik tej dyscypliny.

Tegoroczny finał Champions League z pewnością do takich nie będzie się zaliczał – tak zwany widz neutralny przyzna zapewne bez oporów, że rozczarował (Liverpool po szybko strzelonej bramce nie grał z taką intensywnością, do jakiej przyzwyczaił miłośników piłki, ba: próbował wybijać rywali z uderzenia, pragmatycznie opóźniając każdy moment wznowienia gry przez bramkarza czy z autu) – ale po pierwsze, finały Ligi Mistrzów, gdzie sukces jest już na wyciągnięcie ręki, często przebiegają właśnie w ten sposób. Po drugie zaś: zanim Liverpool w ogóle znalazł się w finale, musiał przecież odrobić trzybramkową stratę z pierwszego meczu z Barceloną i dokonał tego, wygrywając w rewanżu 4:0. Emocjami, jakie wówczas zafundował tak zwanym widzom neutralnym, można by obdzielić paręnaście finałów wielkich piłkarskich imprez.

To z Liverpoolem wiąże się też opowieść o innym klasyku Ligi Mistrzów, rozgrywanym przed czternastoma laty finale w Stambule, gdzie przegrywający do przerwy 3:0 z Milanem klub prowadzony wówczas przez Hiszpana Rafę Beniteza odrobił straty w ciągu drugich 45 minut, doprowadził do dogrywki, a następnie zwyciężył po serii rzutów karnych, zresztą dzięki heroicznej postawie w bramce Polaka, Jerzego Dudka. Wśród europejskich nocy jest także i ta z 1977, kiedy po wygranej 3:1 z Borussią Moenchenglabach Liverpool po raz pierwszy triumfuje w Pucharze Europy, i ta zakończona w sposób jakże odmienny, podczas której w 1985 roku na brukselskim Heysel Anglicy przegrywają 1:0 z Juventusem, a przed rozpoczęciem meczu dochodzi do bójek między kibicami, zawalenia się jednej z trybun i śmierci 39 osób. Innym, choć z pewnością niezestawialnym z tamtym rodzajem dramatu, był ubiegłoroczny finał Ligi Mistrzów, w którym Liverpool przegrał z Realem Madryt dzięki cynicznemu faulowi Sergio Ramosa na Mohamedzie Salahu, wspaniałej przewrotce Garetha Bale’a i dwóm nieprawdopodobnym błędom bramkarza The Reds, Niemca Lorisa Kariusa.

Narada w pomieszczeniu na buty

Wspominam o klęskach nie bez przyczyny. I nie tylko dlatego, że w dziejach Liverpoolu (czy tylko jego?) było ich sporo: w 1989 roku Anglicy dali sobie na przykład wyrwać mistrzostwo Anglii przegrywając u siebie z Arsenalem i tracąc decydującego gola już w doliczonym czasie gry, w 2014 r. stracili szansę na tytuł po błędzie swojego wychowanka, kapitana i legendy, Stevena Gerrarda, który potknął się nieoczekiwanie i zgubił piłkę, dzięki czemu to Chelsea zdobyła zwycięskiego gola). Rzecz w tym, że nie ma chyba drugiej takiej drużyny, która potrafiłaby się z równą determinacją i wytrwałością po klęskach podnosić. Po ubiegłorocznej porażce na przykład, Kariusa w bramce zastąpił znakomity Brazylijczyk Alisson Becker, w drugiej połowie meczu z Tottenhamem broniący wszystko to, co bramkarz obronić powinien; już po meczu trener pokonanych, Mauricio Pochettino komplementował strategię władz Liverpoolu, konsekwentnie realizujących zaplanowany wspólnie z trenerem Kloppem strategiczny plan, mający zapewnić tej drużynie stałe miejsce w europejskiej elicie. W świecie chaotycznego szastania pieniędzmi i niecierpliwości kapryśnych właścicieli, kierujących się niemającą na ogół zastosowania w świecie piłki zasadą „płacę-wymagam” (weźcie dla przykładu arabskich szejków, którzy wpompowali setki milionów euro w Paris Saint-Germain, a których pracownicy w tym i poprzednich sezonach Champions League niczego wielkiego nie osiągnęli), klub z miasta Beatlesów jest przykładem zarządzania odpowiedzialnego.

Ach oczywiście: realizacja wspomnianego tu planu warunkowana jest finansami, w których przewaga we wczorajszym meczu była zdecydowanie po stronie liverpoolczyków: najlepszy na boisku nie tylko w tym finale, ale i w całym sezonie Premier League holenderski obrońca Virgil van Dijk kosztował 75 milionów funtów; kwotę będącą poza zasięgiem Tottenhamu, który zaciskając pasa na budowę nowego stadionu nie wydał na nowych piłkarzy ani funta. Choć z drugiej strony skupianie się na finansach byłoby niesprawiedliwością; Jurgen Klopp imponuje przede wszystkim sposobem, w jaki potrafi wytrenować zawodników, których odziedziczył – jak potrafi nie tylko pozwolić im uwierzyć w siebie po wcześniejszych niepowodzeniach, ale wynaleźć nową pozycję na boisku, a przede wszystkim: nauczyć walki i biegania do upadłego.

Lepszym przykładem wyciągania wniosków z klęski byłyby więc wydarzenia po pucharowej porażce z Crveną Zvezdą Belgrad, w 1973 r. To wówczas, w ciasnym klubowym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych krzesełkach z plastiku, nad skrzynkami piwa i pod rozwieszonymi na ścianach wycinkami z prasy, wśród których były również, co tu kryć, rozkładówki „Playboya” (tego w dzisiejszych szatniach piłkarskich szczęśliwie się już nie uświadczy, a maczyzm powoli, ale nieubłaganie, zmierza w stronę przegranej pozycji), spotkało się sześciu mężczyzn, wśród nich zaś trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan i mroczny Reuben Bennett, o którym opowiadano, że radził kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką. Podczas szczerej wymiany zdań doszli wówczas do wniosku, że ich podopieczni nie radzą sobie na kontynencie (choć bez problemu zwycięża w Anglii), bo styl ich gry jest przestarzały, a potem dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977–1984 sięgnął po cztery europejskie puchary.

Czy futbol może być zbawiony

Zostawmy na razie na boku rozważanie, czy podobne spotkania w świecie dzisiejszej piłki są jeszcze możliwe – i czy na przykład argentyński szkoleniowiec Tottenhamu Mauricio Pochettino będzie chciał i umiał dokonywać swojej rewolucji bez potężnego zastrzyku finansowego. Przez ostatnich kilka miesięcy trener Tottenhamu nie krył frustracji, wywołanej faktem, że ocenia się go wedle takich samych kryteriów, jak szkoleniowców najbogatszych klubów świata, on zaś nie ma do dyspozycji dostępnych im narzędzi – z drugiej strony jednak sam przed tym meczem przedstawiał się jako rewolucjonista-romantyk, dając dziennikarzom za punkt odniesienia ryzykowny z perspektywy kogoś wychowanego w komunistycznym kraju przykład swojego rodaka, Ernesto „Che” Guevary.

Wspomnijmy raczej o tym, że legendę Liverpoolu współtworzą nie ekonomiczne „narzędzia” i rodzące się w głowach ideologów abstrakcyjne pomysły na zbawianie świata, ale ludzie. Największy z nich (a przynajmniej największy przed Jurgenem Kloppem…) był wspomniany już Bill Shankly, choć owszem: także on próbował ponad pół wieku temu zbudować wokół stadionu Anfield jakiś rodzaj utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Urodzony w maleńkim szkockim Glenbuck, w rodzinie górników, szkoleniowiec ten naprawdę wierzył, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi (raz jeszcze przypominają mi się w tym miejscu, cytowane już wczoraj, zdania z wydanych dopiero co „Lekcji futbolu” Pawła Mościckiego, których autor upiera się, że piłka nożna buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek tam, gdzie wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia się jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nim reguły opierają się na maksymalizacji zysku i ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej). Opowieści o tym, jak Shankly zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty, odpisywał na ich listy, a najuboższym stawiał też bilety na mecze – to kolejny ważny rozdział legendy Liverpoolu.

Tyleż człowiek lewicy, co chrześcijanin, Shankly nie rozumował, rzecz jasna w kategoriach abstrakcyjnych ideologii: to z rodzinnej miejscowości wyniósł wiarę, że droga do sukcesu wiedzie tylko przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, by na końcu móc podzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los” – mówił, wskazując jasno, że to nie zbieranie trofeów (w czym wyspecjalizował się jego wieloletni asystent, a później następca Paisley), a zdolność do zbudowania wokół klubu wspólnoty jest czymś, co sprawia, że futbol może być zbawiony.

Oto, dlaczego Jurgena Kloppa wielu fanów tej drużyny chętnie zestawia z Billem Shanklym. Nie chodzi o skracanie dystansu z kibicami, jowialne poczucie humoru i szeroki uśmiech („Let’s talk about six”, śpiewał wczoraj przed kamerami, czyniąc aluzję do szóstego Pucharu Europy, a zarazem przerabiając wylansowany przed prawie trzydziestu laty hit tria Salt’n’Pepa na temat rozmawiania o seksie; nad gustem muzycznym Niemca wypada przejść do porządku dziennego, jak nad słabością Argentyńczyka do „Che”. Nie chodzi o poglądy na świat, choćby deklarowaną jednoznacznie niechęć wobec Brexitu, o czym zresztą prasa brytyjska rozpisywała się szeroko poza kolumnami sportowymi. Nie chodzi o nieomylne wyczucie prostych gestów (kiedy po meczu ściskał dwójkę bocznych obrońców, Trenta Alexandra-Arnolda i Andrew Robertsona, nie tylko zdawał się wskazywać te sektory boiska, w których jego zespół od miesięcy wypada najbardziej imponująco, nawet jeśli większość mediów woli zachwycać się ofensywnym tercetem Salah-Firmino-Mane – pokazywał także, że nie na wielkich gwiazdach sukces Liverpoolu zbudowano). Nie chodzi wreszcie o firmowy styl gry, którego akurat w meczu finałowym raczej nie pokazali – zamiast tradycyjnych furiackich ataków i nieustannego biegania między rywalami podczas prób odebrania im piłki, więcej oglądaliśmy kunktatorskiego wyczekiwania na błąd przeciwnika, którego się zresztą doczekali, kiedy dążący do wyrównania Tottenham w końcówce meczu musiał się odsłonić. Chodzi o poczucie, że – jak zauważył szukający podobieństw między Szkotem i Niemcem jeden z historyków Liverpoolu Simon Hughes – futbol wedle Kloppa jest głównie światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Srebrna pieśń skowronka

Co prowadzi nas znów w miejsca, których w telewizji nie pokażą. Na przykład do jednej z tych tańszych knajpek niedaleko metra Chueca, gdzie grupa fanów Liverpoolu niemających już szans na kupienie biletu (znajomi kibice Tottenhamu, którzy podobnie jak ja przyjechali z Polski, opowiadali, że pod stadionem chodziły za trzy tysiące euro), zajmowała się, oprócz emablowania kelnerki i próbami przekonania jej, żeby przyniosła tu na wieczór choć maleńki telewizorek, formułowaniem łagodnych docinków pod adresem ubranego w koszulkę Tottenhamu sąsiada, do czasu gdy powiedział im, że kibicuje tej drużynie od ponad trzydziestu lat. „No to się sporo nacierpiałeś, chłopie”, skomentował któryś z uznaniem, a potem już życzyli sobie nawzajem miłego wieczoru.

Albo do wagonu metra jadącego w kierunku Canillejes, skąd na stadion jest już tylko pół godziny spaceru, gdzie wpadłem na grupkę hałaśliwych – nie ukrywajmy – fanów Tottenhamu, z którymi, gdy już razem pośpiewaliśmy, zaczęliśmy opowiadać sobie o dzieciach, a kiedy wymienialiśmy strzelców bramek, padających jako pierwsze po ich urodzeniu (w moim przypadku byli to Bułgar Berbatow, a potem Anglicy Bent i Kane, z czego zorientowany fan futbolu zorientuje się, że między dwójką starszych, a najmłodszym, jest dość spora różnica wieku), mogliśmy zgadywać także, z którego są rocznika. Chłopak spod Londynu, który siedział najbliżej (pierwszy strzelec bramki: Lucas Moura), jak już mi opowiedział, że od piętnastu lat jest posiadaczem karnetu na mecze i że na stadion Tottenhamu ma kwadrans pociągiem, pokazał mi nawet zdjęcie córeczki, śpiącej w beciku i z różowym smoczkiem opatrzonym, a jakże, klubowym logo – dziś kończy osiem tygodni, to pierwszy raz, kiedy wyjechał z domu od czasu, gdy się urodziła. Chwila nie była odpowiednia, by zastanawiać się, czy jego klub – występujący w finale Champions League dopiero pierwszy raz – może powtórzyć tę przygodę przed osiągnięciem przez dziewczynkę dojrzałości.

Tak, to jest historia uniwersalna, choć właśnie na przykładzie Liverpoolu najlepiej można pokazać, że legendy jakiegoś klubu nie tworzą słynne mecze i wielkie gwiazdy (pal już licho, czy piłkarskie, czy trenerskie), tylko ludzie, którzy wiążą z nim swoje serce na dobre i złe. Ludzie, których poczucie wspólnoty trwa przez pokolenia (widziałem w drodze na stadion podpierającego się laską, sędziwego fana, prowadzonego pod rękę przez mężczyznę w sile wieku, najpewniej syna; widziałem dziewczynkę z rodzicami, widziałem kobietę w zaawansowanej dość ciąży, przytuloną do starszej siostry) i które pozwala przetrwać nawet doświadczenia tak straszliwe, jak tragedia na stadionie Hillsborough, gdzie w 1989 r., na skutek potwornych zaniedbań brytyjskiej policji, doszło do wybuchu paniki i tumultu, w którym zginęło 96 osób. Żaden triumf w finale Ligi Mistrzów nie zmieni faktu, źe to tamta katastrofa jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach Liverpoolu – a następujące po niej dekady walki o dobrą pamięć ofiar – walki z załganymi politykami i manipulowanymi przez nich mediami, zakończone przeprosinami premiera i sądowymi wyrokami zaledwie parę lat temu – zajmują miejsce w tej opowieści przed jakąkolwiek kroniką boiskowych czy ekonomicznych sukcesów. Lekcja futbolu widzianego przez pryzmat Hillsborough nie jest, nie może być zafałszowana.

Wszystko to, o czym próbuję tu opowiadać, zawiera się skądinąd w pieśni rozbrzmiewającej nad madryckim stadionem przed i po meczu: ukochanego jeszcze przez Billa Shankly’ego sentymentalnego kawałka ze starego musicalu „Carousel” Ricarda Rodgersa i Oscara Hammersteina, a mającego w nim służyć pocieszeniu strapionej wdowy. Mniejsza o cukierkową interpretację zespołu Gerry and the Peacemakers (ach, te gusta piłkarskich trenerów…), tysiące gardeł i tak ją zawsze zagłuszają. Ważniejsze są słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć wysoko uniesioną głowę, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu.

Jest taka siła

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata. Jest taka siła, która pozwala podnosić się po porażce i zaczynać po raz kolejny (fani Tottenhamu zrobili to od razu po końcowym gwizdku, z dumą śpiewając załamanym i płaczącym piłkarzom z Londynu „Oh, When the Spurs Go Marching in”). Jest taka siła, która pozwala wierzyć, że cuda są możliwe (o ile, jak trzeźwo zauważa Mauricio Pochettino, wcześniej włożysz w nie wystarczająco wiele pracy…). Jest taka siła, która pozwala nie narzekać, że w pierwszej połowie twoich ulubieńców ewidentnie zjadała trema (liczba niedokładnych podań, zresztą w wykonaniu obu drużyn, była bodaj rekordowa w dziejach finałów Champions League), a w drugiej poderwali się do walki zbyt późno. Siła, która pozwala odpędzić mogące być źródłem frustracji poczucie, że rywale byli ewidentnie w zasięgu, a w zamian po prostu dziękować za wspaniałe przeżycia, które stały się twoim udziałem w ciągu tych kilkudziesięciu godzin w Madrycie – należało do nich również opisywane tu wczoraj nieoczekiwane spotkanie na Paseo de Recoletas trenera Tottenhamu przy porannej kawie – albo wcześniej, podczas ćwierfinału w Manchesterze i półfinału w Amsterdamie, kiedy drużyna ani myślała kapitulować, walcząc o sukces do ostatnich sekund, podobnie zresztą jak dzisiaj, tyle że wówczas szczęśliwie. 

Oczywiście, Pochettino mówił niejeden raz, że finału Ligi Mistrzów się nie rozgrywa, tylko wygrywa – a tego jego pikarze wczoraj zrobić nie potrafili, nawet jeśli Argentyńczyk szykował ich do meczu wraz z motywacyjnym guru Xesco Esparem, proponując nawet dla dodania odwagi chodzenie po rozżarzonych węglach. Cytowanie korzystniejszych dla Tottenhamu statystyk posiadania piłki, celnych strzałów itd., mija się z celem – podobnie jak spekulowanie, którzy z zawodników odejdą teraz z klubu i czy również trener będzie nadal chciał tu pracować, skoro z pewnością nie dostanie tych „narzędzi”, pozwalających rywalizować z najlepszymi finansowo. Lepiej przypomnieć ideę, do której jeszcze przed meczem trener londyńczyków zdołał przekonać działaczy UEFA: żeby na pamiątkowym zdjęciu, wykonywanym tradycyjnie przed rozpoczęciem spotkania, nie było tylko zawodników wyjściowej jedenastki, ale cała drużyna, z rezerwowymi włącznie, którzy przecież także przyczynili się do tego, że ta wspaniała podróż trwała tak długo.

Przy wszystkich wyrzekaniach na ukryte w tej grze patologie (dawałem im zresztą wyraz w poprzedniej korespondencji), wspomnienie o tym finale Ligi Mistrzów będzie wspomnieniem doświadczanego i na stadionie – choćby wtedy, gdy zawodnicy Liverpoolu utworzyli szpaler, by oklaskiwać idących po odbiór srebrnych medali piłkarzy Tottenhamu – i na ulicach miasta, pomiędzy zwykłymi kibicami, ducha fair play. Futbol, proszę państwa, nie jest okrutny, nawet jeśli w jednym z pomeczowych komentarzy jeden z najbardziej zasłużonych trenerów w historii tej dyscypliny, Francuz Arsene Wenger upierał się, że owszem, jest. Futbol jest piękny, a siła, o której tu piszę, to miłość.

Liga Mistrzów: powrót niewinności

Gdybym znów mógł mieć czterdzieści lat mniej i gdybym mógł jeszcze raz zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, by stało się to właśnie w tym roku w Madrycie.

Mam oczywiście czterdzieści lat więcej i widzę, jakie to wszystko nieoczywiste. Zdaję sobie sprawę z tego, na ile zjawisk muszę przymknąć oko, by skontaktować się z tamtym pierwszym dziecięcym zachwytem. Że muszę przejść do porządku dziennego nad dominacją pieniądza, powodującą, że w pięciu największych ligach Europy po mistrzostwo kraju sięgają zazwyczaj drużyny najbogatsze, że tak zwaną wierność klubowym barwom u piłkarzy determinuje zwykle wysokość kontraktów, że popularność piłki starają się wykorzystywać szemrani nieraz politycy czy przedsiębiorcy. Że od kilku lat Liga Mistrzów jest sponsorowana przez kremlowski de facto Gazprom, że finał Ligi Europy odbył się w śpiącym na ropie Azerbejżdżanie, gdzie większość fanów drużyn, które w nim wystąpiły, Chelsea i Arsenalu, dotrzeć nie była w stanie – tak mało było lotów, a podróż tak daleka. Że poprzedni mundial zorganizowano w Rosji, a kolejny będzie w Katarze. Że arabscy właściciele Manchesteru City czy Paris Saint-Germain czynią z futbolu narzędzie soft power, bimbając sobie przy okazji z zasad finansowego fair play. Że kiedy w madryckim metrze włączam się w rozmowy ze zjeżdżającymi na finał Ligi Mistrzów fanami z Londynu i Liverpoolu, najważniejszym tematem ich wyrzekań („naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowacie” – pamiętacie nieśmiertelną frazę Nicka Hornby’ego…) jest oburzenie skandalicznie wysokimi cenami biletów oraz tym, że kluby nie kwapią się, by choć w części je refundować (Liverpool i Tottenham na awansie do finału zarobiły po siedemdziesiąt milionów euro, zwycięzca dostanie jeszcze trzy-cztery miliony dodatkowej premii), a zarazem tym, że mniej niż połowa biletów na sześćdziesięcioośmiotysięczny stadion została rozprowadzona wśród fanów obu drużyn, a lwia część przypadła tak zwanej rodzinie UEFA („UEFA jest jeszcze okropniejsza niż Boris Johnson”, mignął mi gdzieś transparent fanów jadących na ten mecz spod Liverpoolu). Że kolejne pomysły na reformę Champions League i utworzenie elitarnej superligi zmierzają do tego, by dominację najbogatszych jeszcze umocnić – by nie dochodziło do „niemiłych” niespodzianek w stylu kryzysu formy, a związku z tym przegranej i przedwczesnego z punktu widzenia speców od marketingu odpadnięcia z rozgrywek tuzów o kalibrze Realu Madryt. Że jedna z ikon dzisiejszego futbolu, Cristiano Ronaldo, mierzy się z zarzutem gwałtu, dokonanego przed kilkoma laty w USA i że mimo mocnych publikacji tygodnika „Der Spiegel” na ten temat wciąż nie przestaje się cieszyć statusem jednego z herosów tego świata. Że ikona kolejna, Leo Messi, ma na koncie wyrok za oszustwa podatkowe. Że rasizm, przemoc, seksizm, korupcja, hazard – i więcej jeszcze można by wymieniać plam na futbolowym słońcu, gdyby nie zarzut najcięższy, który odnalazłem w wydanej dopiero co książce Pawła Mościckiego, „Lekcje futbolu”.

„Dziś, podobnie jak wczoraj, piłka buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek dokładnie wtedy, gdy wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia samą siebie jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nią reguły opierają się na bezwzględnej maksymalizacji zysku i dobrze ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej” – pisze autor „Lekcji futbolu”, a każdy zajmujący się piłką trochę bardziej niż sporadycznie, wie, jak bardzo potrafią to być zdania prawdziwe. Fałszywe łzy nad sprawami błahymi przy równoczesnej obojętności na rozgrywające się w świecie dramaty, złudne poczucie, że stadion daje jakąś możliwość katharsis albo że możliwe jest na nim doświadczenie braterstwa czy sprawiedliwości – doprawdy upierać się po takiej lekturze, że w piłce można się zakochać, wydaje się świadectwem opisywanej skądinąd i przez Mościckiego niedojrzałości.

A przecież tu jestem. I chciałbym przekonać czytelnika, że można o piłce myśleć, mówić i pisać inaczej. Że nie o niedojrzałość tu chodzi, a o powrót niewinności.

Wszystko, co najlepsze

Zacznijmy od tego, że w sezonie 2018/19 do finału Ligi Mistrzów nie awansowały drużyny najbogatsze, ba: niejeden powiedziałby, że nie awansowały drużyny najlepsze. Zanim jeszcze Tottenham wyszedł z grupy, Barcelona dała mu solidną lekcję futbolu; w Premier League londyńczycy zajęli wprawdzie wysokie czwarte miejsce, ale po drodze przegrali aż trzynaście spotkań, z czego wiele z ligowymi średniakami. Zanim do finału dostał się Liverpool, on także musiał uznać w pierwszym meczu półfinałowym wyższość drużyny z Katalonii, w której zwłaszcza Leo Messi pokazywał, że w dziejach futbolu nie było zawodnika wybitniejszego.

To nie jest bynajmniej dygresja. Ten sezon Messiego bowiem, przyjemność patrzenia nie tylko na bramki – zdobywane także dzięki wykonywanym z nieprawdopodobną precyzją rzutom wolnym – ale również na tnące linie obrony przeciwnika pod zdumiewającymi kątami podania, z jednej strony minimalizm, z drugiej absolutna konieczność każdego ruchu argentyńskiego lidera Barcelony („Najlepszą lekcją futbolu, jaką dostaliśmy w ostatnim czasie było patrzenie nie na to, jak Messi porusza się z piłką, ale na to, co robi bez niej” – mówił po porażce z Katalończykami trener Tottenhamu, skądinąd rodak Messiego Mauricio Pochettino), to jeden z argumentów za tym, że w piłce nożnej można zakochać się właśnie tu i teraz. Dzieliłem się kiedyś na swoim blogu zdumieniem – zdumieniem człowieka pracującego w gazecie o siedemdziesięciopięcioletniej historii i wychowywanego w kulcie przeszłości, a w związku z tym długo tkwiącego w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, dokonało się zanim przyszedł na świat – po nagłym odkryciu, że to wcale nie musi być prawda. Że jakkolwiek piękne wydawały się historie opowiadane nam przez rodziców i dziadków, i jakkolwiek piękne są nasze własne wspomnienia z dzieciństwa, np. o „zwycięskim remisie na Wembley” („najlepszy mecz w historii polskiej piłki” – cóż za szkodliwa bzdura, nawet jeśli tamtemu spotkaniu zawdzięczamy fenomenalny reportaż Wiktora Osiatyńskiego…), to świat poszedł do przodu, bynajmniej na tym postępie nie tracąc. To nie Pele zatem, ani Puskas, Maradona czy nawet Cruyff (choć tutaj drży mi ręka), są najlepszymi piłkarzami w historii futbolu – najlepszego oglądamy na własne oczy w Barcelonie, dla której strzelił w tym sezonie Champions League aż dwanaście goli.

Duch drużyny

Niesamowitość tej historii i tego sezonu polega przy okazji na tym, że Leo Messiego nie obejrzymy w finale Ligi Mistrzów, tak samo zresztą jak nie obejrzeliśmy go w finale mundialu – do tego wątku zdążymy jednak dojść za chwilę. W tym miejscu zauważmy tylko, że na nieustanny rozwój piłki wpływają też czynniki obiektywne, związane na przykład z postępami medycyny sportowej i wiedzy o ludzkim organizmie, powodującymi, że zawodnicy są w stanie biegać coraz szybciej i atakować rywali z coraz większą siłą. Zarazem przecież o obliczu współczesnego futbolu nie decydują piłkarze, których największym atutem jest siła – i tu znowu wystarczy sięgnąć po przykład Messiego.

O obliczu współczesnego futbolu, przynajmniej w tej edycji Champions League, nie rozstrzygają także pieniądze. Wiem, ryzykowna teza, ale najlepiej bronili jej nieustraszeni młodzieńcy z najuboższego w tym gronie Ajaksu Amsterdam, w drodze do półfinału odprawiający z kwitkiem Real i Juventus, a i Tottenham – wprawdzie już dziesiąty na liście najbogatszych – ma budżet przy pieniądzach pokonanego w ćwierćfinale Manchesteru City nieporównywalnie mniejszy. Gdyby chcieć opisywać obu finalistów Champions League od strony ekonomicznej, to – po uznaniu finansowej hegemonii Liverpoolu, który mógł sobie pozwolić na kupienie środkowego obrońcy za 75 milionów funtów i bramkarza za 40 milonów – trzeba by powiedzieć, że oba są zarządzane wzorowo, a stabilności pozycji trenerów, profesjonalizmu wspierających ich sztabów (o tym, jak ekipa Jurgena Kloppa planuje wszystko w najdrobniejszych detalach, najlepiej świadczy informacja o osiemnastu różnych schematach rozegrania… wyrzutu piłki z autu) wszyscy pozostali mogliby się uczyć.

Co może ważniejsze: o obliczu współczesnego futbolu nie rozstrzygają także zimne kalkulacje. Piłka reaktywna, przeszkadzanie rywalowi i czekanie na jego błąd znalazły się w odwrocie, a będący symbolem takiej postawy słynny Jose Mourinho przed kilkoma miesiącami znów wylądował na bezrobociu. Grę Liverpoolu, przeprowadzającego swe ataki w tempie zaiste furiackim, a jeszcze gwałtowniej uganiającego się za rywalami po stracie piłki, określa się czasem mianem heavy metalu. Tottenham nie jest aż tak radykalny, ale Mauricio Pochettino nie na darmo jest wychowankiem arcykapłana pressingu Marcelo Bielsy – i także w północnym Londynie mnóstwo bramek pada po odebraniu piłki na połowie rywala. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w futbolu AD 2019 musisz być odważny, musisz nie bać się ryzyka – i atakować.

Co zaś w ogóle najważniejsze: o tym, że w finale Champions League zagrają właśnie Tottenham i Liverpool rozstrzygnęło to, jakiego ducha drużyny zbudowali obaj trenerzy. Pochettino, z braku środków nie mogąc sobie pozwolić na sprowadzanie nowych piłkarzy, kluczowymi zawodnikami tegorocznej kampanii uczynił tych, których odejścia przed rokiem niejeden ekspert był pewien, zwłaszcza Moussę Sissoko. Fernando Llorente, którego gol strzelony Manchesterowi City pomógł awansować do półfinału i którego pojawienie się w drugiej połowie meczu z Ajaksem zrobiło przestrzeń dla zdobywcy trzech bramek Lucasa Moury, był od pierwszych dni w klubie jedynie zmiennikiem Harry’ego Kane’a, także Moura grywał w kratkę – ale kiedy już się pojawili na boisku, odegrali rolę decydującą (podobnie jak rezerwowy początkowo podczas starcia z Barceloną pomocnik Liverpoolu Winjaldum). Pochettino i Kloppa łączy także to, że obaj potrafią zrobić z powierzonych im zawodników lepszych piłkarzy – w obu drużynach nie brakuje nazwisk, które nawet średnio obeznany z futbolem kibic przypominać sobie będzie z wysiłkiem, ale które zebrane do kupy czynią jakość nie do zakwestionowania. 

Niemożliwe nie istnieje

No i w końcu: futbol dzisiejszych czasów pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że nawet jeśli przegrałeś w pierwszym meczu 3:0, to jeśli mocno wierzysz w siebie i w przyjaciół swoich, możesz w rewanżu strzelić cztery bramki. Że potrafisz zdobyć trzy gole, choć masz na to tylko czterdzieści pięć minut. Że owszem: musisz ciężko pracować (obaj trenerzy finalistów mówią o tym bez przerwy), ale musisz także cieszyć się tym, czego doświadczasz – i dopuszczać także możliwość, że wydarzy się cud. Nawet Paweł Mościcki przyznaje, że „piłka nożna umie dziś mówić wielkie prawdy”, choć zastrzega, że „ujawnia je przede wszystkim wbrew samej sobie, a także wbrew duchowi czasu”.

Tylko czy o takich rzeczach pamięta się jeszcze, kiedy trzeba grać finał Ligi Mistrzów, na oczach nie tylko sześćdziesięcioośmiotysięcznej widowni na stadionie, ale także miliarda zapewne widzów w telewizji czy w internecie? Na ostatniej przedmeczowej konferencji Maurucio Pochettino mówił, że w stresie u piłkarzy włącza się często mechanizm „jazdy na autopilocie” i zachowywania się w taki sposób, by dać sobie poczucie jak największego psychicznego komfortu (czyli np. nieryzykowania jakichś niebanalnych zagrań albo strzałów z dystansu, uchylania się od odpowiedzialności, podawania do najbliższego itd.), tymczasem kluczem do zwycięstwa może być tylko granie z wewnętrzną wolnością, którą trener Tottenhamu zestawił z wolnością uganiającego się za piłką siedmio-, ośmio- czy dziewięciolatka.

Jak się wmyśleć w to zdanie, stawką wieczornego finału będzie więc odzyskanie przez futbol utraconej niewinności. A obrazki z piątkowego wieczora na ulicach Madrytu pozwalają wierzyć, że nie jest to niemożliwe: w okolicy stacji metra Chueca sam widziałem grupy kibiców Liverpoolu i Tottenhamu, które niestrudzenie odpowiadały sobie pieśnią na pieśń, ze śmiechem i bez agresji, a widziałem też takich, którzy wspólnie siedzieli przy kawiarnianym stoliku, likwidując plemienne podziały w duchu propozycji przedstawionej przez Pochettino władzom UEFA, by przed rozpoczęciem meczu nie robić pamiątkowych zdjęć tylko wyjściowym jedenastkom, ale całym drużynom łącznie z rezerwowymi, a najlepiej jeszcze przemieszanych tak, by na wspólnej fotografii nie było widać podziału klubowego. Strach, że w metrze możesz zostać zaatakowany za niewłaściwą koszulkę, tutaj nie znajduje zastosowania.

Historia pewnej fotografii

Dobrze, że właśnie temat kibicowania w wielu przedfinałowych relacjach wychodzi na pierwszy plan. Że owszem: czytamy wywiady z piłkarzami czy trenerami obu drużyn, ale największe wrażenie robią historie takie, jak Maksa Rushdena, dziennikarza angielskich stacji radiowych i telewizyjnych, który – po zakończeniu w Madrycie piątkowego dyżuru – rezygnuje z oglądania samego meczu z wysokości trybun stadionu Wanda Metropolitano i wraca do Cambridge, by usiąść na kanapie z ojcem, który nauczył go wszystkiego o kibicowaniu Tottenhamowi, a swoją wejściówkę oddaje jednemu ze zwykłych kibiców.

No dobra, dużo gadam, a przecież mam swoją własną opowieść o niewinności – i o cudzie. Przyleciałem do Madrytu z przesiadką w Barcelonie: wylądowałem na Barajas w piątek koło ósmej rano. Odstałem w kolejce po kilkudniowy bilet na metro, pojechałem linią numer osiem do końca, dość chaotycznie sprawdzając po drodze, w okolicy której stacji jest tak zwana fanzona kibiców Tottenhamu. Przesiadłem się na kolejne metro, zapominając przy okazji, dokąd mam właściwie dojechać, a gdy wreszcie się ogarnąłem i sprawdziłem, gdzie ta zona, przesiadłem się po raz kolejny, tym razem jednak wysiadłem jedną stację za wcześnie (wszystko, co tu opisuję, jest dla mnie – w kwestii programowania podróży i orientowania się w terenie ogarniętego aż do przesady – skrajnie niestandardowe). Wysiadłem więc, kupiłem sobie trochę czereśni, obejrzałem witrynę sklepu z nieprawdopodobnie kolorowymi pończochami, aż w końcu postanowiłem przysiąść w najbliższej knajpce na cafe con leche. W lokalu było jeszcze pustawo, więc wyjąłem komputer i zapisałem kilka pierwszych zdań tego tekstu, a kiedy wydało mi się, że zaczynam nadużywać gościnności, ruszyłem w dalszą drogę, kolejny raz gubiąc właściwy kierunek.

Naprawdę, opisuję zachowania dla mnie skrajnie niestandardowe, ale teraz już wiem, że wszystkie moje pomyłki zmierzały do tego, żebym mógł znaleźć się we właściwym miejscu o właściwej porze. „We właściwym miejscu” oznacza w tym przypadku Passeo de Recoletos, ciągnący się między Plaza de Colon z pomnikiem Kolumba – to tam miała się mieścić fanzona kibiców Tottenhamu, ale dopiero od sobotniego poranka, w tej kwestii też się pomyliłem – a Plaza de Cibeles, gdzie stoi fontanna Kybele. Mniej więcej pośrodku pasażu, w kawiarnianym ogródku między dwoma dość ruchliwymi arteriami, kątem oka dostrzegłem grupkę mężczyzn w t-shirtach Tottenhamu. Przez chwilę mi się wydawało, że jednym z nich jest asystent trenera tej drużyny, Jesus Perez, a drugim – szkoleniowiec bramkarzy Tony Jimenez.

Siedzieli tam wszyscy. Cały sztab szkoleniowy, z Mauricio Pochettino na czele. Siedzieli, pili poranną kawę, gadali, a ja nie namyślając się wiele podszedłem, przeprosiłem, przedstawiłem się krótko i poprosiłem o możliwość zrobienia wspólnego zdjęcia.

Nie będę udawał, że usiłowałem zrobić z nim wywiad, że zadałem któreś z fundamentalnych pytań z listy, którą na taką okoliczność każdy dziennikarz ma przecież przygotowaną. Myślałem o swoich dzieciach, które przecież kibicują mu z całego serca: że będę miał im co opowiadać, i ani się obejrzałem, jak sam znów stałem się takim dzieckiem. Wydukałem, że przyjechałem z Polski, że kibicuję Tottenhamowi od ponad trzydziestu lat, że w naszej rodzinie on sam stał się w ciągu ostatnich lat bardzo ważną postacią i że z całego serca życzę mu powodzenia w finale.

I wiecie, co się stało? Zdjęcie nie wyszło, a kiedy po chwili stwierdziłem ten żenujący fakt, raz jeszcze zebrałem się na odwagę, podszedłem do ich stolika po raz drugi i powiedziałem, że w emocjach nie nacisnąłem migawki i że akurat w radzeniu sobie z emocjami, i w dzieleniu się nimi Mauricio Pochettino jest najlepszym nauczycielem, jakiego kiedykolwiek miałem. A potem już siedziałem sobie na ławeczce z miękkimi nogami i miną wioskowego głupka (w języku Beatlesów należałoby powiedzieć „Fool on the hill”), patrząc jak oni dopijają kawę, a potem rozchodzą się w różne strony – sztab w stronę Plaza de Cibeles, on zaś, kompletnie bez ochrony, w Calle del Almte, gdzie po chwili robi sobie selfie z kolejnym szczęśliwcem. Teraz siedzę już zresztą na trawniku w parku Retiro i obczytuję się w historii Cafe Gijon – znanej już w XIX kawiarni, w której siadywali przed laty Camillo Jose Cela czy Truman Capote, a w której ja przypadkiem wpadłem na Mauricio Pochettino.

Przypadkiem? A czy przypadkiem czytałem przedwczoraj jeszcze raz reportaże sportowe Wiktora Osiatyńskiego, myśląc o tym, jakim był szczęściarzem, mogąc na Wimbledonie podchodzić do tamtych słynnych tenisistów? No więc ja też jestem szczęściarzem. Nie myślę wcale, jak wypadłem, ani co kto o mnie pomyśli, ba: nie myślę o meczu, który mam za paręnaście godzin obejrzeć, nie denerwuję się ani trochę, a że poza tym nie bardzo potrafię nazwać zdobyte właśnie doświadczenie – może więc powtórzę tylko to zdanie, które zapisałem jako pierwsze:, że gdybym mógł być młodszy o czterdzieści lat i mógł znów zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, żeby stało się to w tym właśnie roku w Madrycie.

Liga Mistrzów: trzydzieści lat marzeń

Jest coś zwyczajnie prorockiego w okładkowym haśle ostatniego numeru „Tygodnika”:  „po 30 latach marzeń” nie dość, że jadę na finał Ligi Mistrzów jako wysłannik redakcji, w której przepracowałem niemal całe to trzydziestolecie, to jeszcze jadę oglądać drużynę, z którą właśnie przed trzema dekadami związałem swoje serce. 

Po trzydziestu latach marzeń, które zaczynały się jeszcze za żelazną kurtyną, dziś, na pokładzie samolotu do Madrytu, nagle staje mi przed oczami cała ta historia, mająca swój początek w zatłoczonym krakowskim autobusie, kiedy w poniedziałkowy ranek, w drodze z Prądnika Czerwonego do V liceum usiłowałem rozłożyć egzemplarz sportowego dziennika „Tempo”, by na jednej z końcowych stron odnaleźć wynik tułającej się gdzieś w III lidze Cracovii, a kiedy mi się nie udało, zatrzymałem wzrok na stronie ostatniej, która tradycyjnie zawierała informacje o meczach ligi angielskiej. Dziwnym zrządzeniem losu prowadzący ją dziennikarz, nazwiskiem Krzysztof Mrówka, znalazł gdzieś informacje o spotkaniu Pucharu Anglii, w którym występował zespół o malowniczej nazwie Tottenham, i podał nie tylko wynik czy strzelców bramek, ale także składy i krótki opis boiskowych wydarzeń. Czytając, odniosłem wrażenie, że o kilku występujących tam zawodnikach już słyszałem, może też trochę (byłem doprawdy nieletni) rozśmieszała mnie językowa zabawa, każąca myśleć o londyńskim zespole „to ten cham”, może zaczynały mi dźwięczeć w uszach rymujące się nazwiska graczy drugiej linii Hoddle-Waddle, w każdym razie od tamtego poniedziałku próbowałem już w miarę regularnie sprawdzać, jak sobie radzą.

Nie było to bynajmniej proste w czasach bez internetu czy telewizji kablowej – w czasach informacji reglamentowanych tak dokumentnie, że niekiedy nawet desperackie telefony do redakcji „Tempa” nie pozwalały się dowiedzieć, jak właściwie w miniony weekend poszło Tottenhamowi. Nawyk sprawdzania zaczął zresztą w międzyczasie zmieniać się w coś więcej, a któregoś razu licealny kolega, mający to szczęście mieć krewnych za granicą, podzielił się nie tylko puszką gazowanego napoju, ale i egzemplarzem bogato ilustrowanego magazynu sportowego: nazwiska zaczęły otrzymywać twarze. Na razie tyle musiało wystarczyć – reszta była nieustającą pracą wyobraźni, w pewnym momencie (zresztą podczas wyjazdu na zimowe ferie do ciotki nad Bałtyk, gdzie miałem wkuwać czytanki o kołchozowych myśliwych do poprawki z rosyjskiego) prowadzącą nawet do stworzenia swojej własnej Ligi Mistrzów, wprowadzenia do niej zarówno Cracovii i Tottenhamu, a potem pisania fikcyjnych relacji z meczów tych drużyn.

Historia niespełnień

To będzie w przyszłości ważny wątek – kibicowanie splatające się z pisaniem, ale też kibicowanie splatające się z myśleniem (lub nie) o rzeczywistości, radzeniem sobie z nieuniknionymi rozdarciami i chodzeniem na kompromisy. Weźmy na przykład rok 1989, kiedy transmitowany akurat przez komunistyczną telewizję półfinał rozgrywek, które Ligą Mistrzów miały stać się dopiero za jakiś czas – między słynnym Milanem i jeszcze słynniejszym Realem Madryt – rozgrywano w dniu zakończenia obrad Okrągłego Stołu, a ja ani myślałem się martwić tym, że mogę nie zdążyć go obejrzeć w związku z przedłużającą się przerwą w pokazywanych również przez TVP rozmowach między władzą a opozycją. Tak, w tej kibicowskiej historii był moment, w którym od wielkiego Milanu z van Bastenem, Rijkaardem i Gullitem w składzie (o Maldinim nie wspominając), ważniejsza była drużyna Solidarności, z Wałęsą, Mazowieckim i Kuroniem (o Turowiczu nie wspominając) – i cieszę się, że mogę go wspominać na chwilę przed okrągłą rocznicą 4 czerwca.

Oglądanie Tottenhamu w ostatnich miesiącach PRL-u nie wchodziło rzecz jasna w grę. Może i dobrze, bo historia kibicowania tej drużynie miała się wkrótce okazać historią niespełnień. Pojawiające się w niej czasem wielkie gwiazdy futbolu – w ciągu tych 30 lat byli to na przykład Gary Lineker, Paul Gascoigne, Jurgen Klinsmann, David Ginola, Luka Modrić czy Gareth Bale – pokładane w nich nadzieje spełniały rzadko albo w pojedynkę nie były w stanie dokonać cudów. Chłopiec z krakowskiego autobusu zdążył w tym czasie stać się mężczyzną, co oznaczało także uświadomienie sobie, do jakiego stopnia kibicowanie stało się dlań czynnością zastępczą, pozwalającą uciekać przed prawdziwym życiem. Z perspektywy lat potrafię już przyznać, że najbardziej w życiu bałem się o swoją przyszłość nie tylko wtedy, gdy na tynieckim cmentarzu uczestniczyłem w pogrzebie Jerzego Turowicza, ale i kiedy na walijskim stadionie moja drużyna przegrywała w półfinale Pucharu Anglii mecz z Arsenalem i traciła szanse na awans do europejskich pucharów, co oznaczało konieczność pogodzenia się z odejściem kolejnej gwiazdy, kapitana drużyny i reprezentanta Anglii, niejakiego Sola Campbella.

Pomysł, by tę historię zacząć opisywać, by spróbować nadać jej sens przy pomocy zasłyszanej (podczas meczu finałowego Ligi Mistrzów, a jakże – jednego z najsłynniejszych w dziejach tych rozgrywek, między Manchesterem United a Bayernem w 1999 roku) formuły „Futbol jest okrutny” i by upierać się przez lata, że jest to formuła uniwersalna, opisująca doświadczenie każdego kibica każdej drużyny pod słońcem, był z pewnością terapeutyczny. Zarazem: jak każda powtarzane zbyt często sformułowanie, fraza „Futbol jest okrutny” (będąca tytułem najpierw prowadzonego przeze mnie bloga, później książki) niosła w sobie jakąś sztywność, z upływem czasu coraz bardziej uwierającą.

Wszystko jest możliwe

Momentów przełomowych byłoby w tej historii sporo. Niektóre płynęły ze zmianami polityczno-cywilizacyjnymi: Polska stała się niepodległym krajem, można już w niej było kupić zagraniczną prasę, pojawiła się telewizja satelitarna, a wraz z nią możliwość obejrzenia meczu ukochanej drużyny – po dziesięciu latach kibicowania zapośredniczonego przez lekturę, tamten, przegrany oczywiście mecz z Manchesterem United w sierpniu 1997 roku zapowiadał się jak randka z dziewczyną poznaną dekadę wcześniej na kolonii. Pojawił się internet, a wraz z nim klubowa strona, transmisje radiowe i streamy ze spotkań, których na satelicie nie oferowano. Pojawiła się możliwość wyprawy na stadion, w moim przypadku wciąż odkładana na czas, kiedy dzieci dorosną.

Bo zmiany szły także w życiu, gdzie kibicowanie wskoczyło w końcu na właściwe miejsce – zamiast manią, uciążliwą obsesją czy sposobem na ucieczkę od codziennych problemów – stało się opowieścią o więzi i wspólnocie, która zresztą wcale nie musi się zwracać przeciwko „onym”, rywalom z dzielnicy czy innego miasta. Stało się opowieścią o pięknie zbiorowego wysiłku, znajdującym odzwierciedlenie nie tylko na boisku, ale i w wielu innych dziedzinach życia (weźmy na przykład redagowanie pisma). Stało się historią brania odpowiedzialności, na przykład za własne promieniowanie ojcostwa – od lękliwego zakładania, że synowie znajdą sobie inne, fajniejsze zespoły do kibicowania, do przyjęcia do wiadomości, że bycie wzorem i punktem odniesienia polega też na dzieleniu się sposobem, w jaki przyjmuje się zwycięstwa i porażki drużyny, której kibicujemy wspólnie, i smakowania tej frajdy, którą niesie wspólne oglądanie z tymi, których się kocha. Stało się wreszcie opowieścią o przekraczaniu własnych ograniczeń i wierze w to, że kiedy bardzo się starasz, kiedy masz wiarę w siebie i przyjaciół swoich, tak naprawdę wszystko jest możliwe. Nie tylko na boisku.

To pewnie najważniejsza zmiana, jaka się dokonała w ciągu tych trzydziestu lat. Kiedy chłopiec się zorientował, że kibicowanie Tottenhamowi będzie raczej drogą przez mękę i wystawianiem się na ciągłe pośmiewisko, na zmianę barw klubowych było już za późno: trudno to pojąć, a jeszcze trudniej opisać, ale łatwiej zmienić pracę, miejsce zamieszkania, nawet wyznanie i życiowego partnera, niż drużynę, z którą się związało. Robiąc więc dobrą minę do złej gry, znosiłem więc kolejne ciosy: poza stadionem wspomniane już odejścia piłkarzy, którzy uznawali, że trawa na innych boiskach okaże się bardziej zielona, na ich miejsce zaś przyjścia zawodników, o których opowiadało się później z mieszaniną politowania i goryczy (był wśród nich, niestety, także polski akcent, niejaki Grzegorz Rasiak, którego nieuznany gol w debiucie – w meczu z Liverpoolem skądinąd, w 2005 roku – mógłby służyć za metaforę wszystkich kibicowskich rozczarowań, szczęście było wszak tak blisko…) czy inne fatalne decyzje klubowego zarządu, na przykład zwalniającego w chwili nagłego upustu frustracji kolejnych trenerów, którzy zdawali się tak dobrze zapowiadać. 

Czas odnaleziony

Na stadionach lista katastrof była tak duża, że przed jednym z meczów z drużyną, której kibicuję, słynny trener Manchesteru United sir Alex Ferguson zrezygnował z przedmeczowej odprawy, mówiąc do swoich piłkarzy trzy zaledwie słowa: „Lads, it’s Tottenham” (to jest Tottenham, chłopaki), wychodząc z założenia, że sami wiedzą, jak najlepiej ograć tę zbieraninę miłych, ale pozbawionych charakteru i woli walki zawodników. Było w tym coś więcej niż zwykła konieczność uznania, że inni są lepsi (albo że mają większe pieniądze, w świecie współczesnej piłki coraz częściej stanowiące gwarancję sukcesu) – w dziejach klubu zdarzyły się klęski o randze biblijnej plagi, jak ta w ostatniej kolejce sezonu 2005/06, kiedy szansy na grę w wymarzonej Lidze Mistrzów pozbawiło Tottenham zbiorowe zatrucie nieświeżą lazanią. Lista sędziowskich pomyłek, katastrofalnych kontuzji, nieodpowiedzialnych czerwonych kartek, kuriozalnych bramek samobójczych, ale też przegranych meczów, w których przewaga wydawała się nie do roztrwonienia, zmuszały fanów londyńskiego klubu do przywłaszczenia sobie zdania kibicującego skądinąd lokalnemu rywalowi pisarza Nicka Hornby’ego, że naturalny stan fana futbolu to gorzkie rozczarowanie.

Hornby, autor „Futbolowej gorączki”, zauważał także, że kibice nie uznają czasu teraźniejszego – żyją wyłącznie w mitycznym czasie przeszłym, karmiąc się wspomnieniami o meczach niegdyś, na przykład przed półwieczem albo jeszcze dawniej, wygrywanych (największe sukcesy Tottenhamu datują się na początek lat sześćdziesiątych XX stulecia), albo w czasie przyszłym, który ma w końcu przynieść odmianę złego losu. 

Rzecz w tym, że dla drużyny z północnego Londynu od pięciu mniej więcej lat istnieje jednak czas teraźniejszy: po trwającej kilkanaście sezonów trenerskiej karuzeli, uczący się na własnych błędach prezes Daniel Levy trafił wreszcie na właściwego człowieka, Argentyńczyka Mauricio Pochettino, ten zaś nie przyjął do wiadomości rzekomo zapisanych w klubowym DNA ograniczeń i zbudował drużynę, która nie dość, że po raz trzeci z rzędu gra w Lidze Mistrzów (a w przyszłym roku zagra również), to jeszcze zdołała awansować do jej finału.

Gole i łzy

Prorocki ten tytuł z okładki „Tygodnika Powszechnego”, bo o tym, że Tottenham zajdzie tak daleko, nie marzył chyba nikt. Do sezonu drużyna przystępowała niemal bez przygotowania (dziewięciu podstawowych zawodników grało jeszcze na ubiegłorocznym mundialu, kiedy reszta zespołów szykowała się już do rozgrywek angielskiej Premier League) i bez wzmocnień, bo w związku z budową stadionu trzeba było ograniczać wydatki. W dodatku oddanie nowego obiektu opóźniło się o wiele miesięcy: zamiast u siebie, Tottenham musiał wciąż grać na wynajmowanym Wembley. Tegoroczne występy w Lidze Mistrzów zaczęły się od feralnej – bo drużyna prowadziła już i straciła dwa gole w końcówce – porażki z Interem, potem na własnym boisku uległa Barcelonie, a kiedy kolejny raz roztrwoniła prowadzenie i tylko zremisowała z PSV Eindhoven, wydawało się, że jest już po wszystkim.

U Pochettino jednak „po wszystkim” nie istnieje – wymęczone zwycięstwa w rewanżach z Interem i PSV, a później remis (też zaczęli od szybko straconego gola…) z Barceloną pozwoliły awansować do fazy pucharowej rozgrywek, gdzie zagrali koncertowo z Borussią Dortmund (choć i tu nie obyło się bez momentów dramatycznych, heroicznej gry i obronionego karnego przez bramkarza Hugo Llorisa), później okazali się lepsi od najlepszej w tym roku angielskiej drużyny, Manchesteru City legendarnego trenera Pepa Guardioli (tutaj z kolei o awansie w siedmiobramkowym thrillerze zdecydowały dwie decyzje sędziego oglądającego sporne sytuacje na wideo: najpierw uznającego gola dla Tottenhamu, a w ostatnich sekundach meczu anulującego w związku z minimalnym spalonym bramkę mającą dać awans do półfinału zespołowi z Manchesteru). W półfinale piłkarze z Londynu ograli nieustraszonych – wcześniej wygrywających na przykład z Realem i Juventusem – młodzieńców z Ajaksu Amsterdam, mimo iż na 45 minut przed końcem rywalizacji byli od nich gorsi o trzy gole; tu również rozstrzygająca bramka padła w ostatnich sekundach spotkania. W stolicy Holandii będący wcześniej uosobieniem spokoju i samokontroli Mauricio Pochettino płakał na murawie rzewnymi łzami, a ja cieszyłem się, że można jeszcze obejrzeć w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę.

Pamiątkowe zdjęcie

Niezorientowanym wypada wyjaśnić, że od czołowych klubów Europy – Realu, Barcelony, Manchesteru United, Manchesteru City, Paris Saint Germain, Bayernu, a także obecnego rywala w finale Ligi Mistrzów, Liverpoolu – dzieli tę drużynę finansowa przepaść. Że choć w kadrze jest kilka znanych nazwisk – kapitan mistrzów świata Lloris, kapitan reprezentacji Anglii, skądinąd wracający dopiero do zdrowia po kontuzji Harry Kane (jego występ w finale jest niepewny), duński rozgrywający Christian Eriksen – to o większości piłkarzy z Londynu trzeba powiedzieć, że w najważniejszym meczu europejskiej piłki klubowej nie wystąpią już nigdy. Co zresztą również stanowi kontekst w opowieści o sukcesie trenera Pochettino: Argentyńczyk zbudował zespół, w którym każdy się liczy, a przed wylotem do Madrytu mówił, że chce, by tradycyjne pamiątkowe zdjęcie przed pierwszym gwizdkiem zrobiono nie wybranej przez niego jedenastce, ale wszystkim, których zabrał na to spotkanie, także tym, którzy „tylko” usiądą na ławce rezerwowych. Inni kupują jak wariaci i bez opamiętania, on albo daje swoim piłkarzom czas, by (jak najlepszy w tym sezonie, będący pośmiewiskiem w dwóch poprzednik Moussa Sissoko) wkomponowali się w zespół albo wypatruje zdolnych młodzieńców w drużynach juniorskich.

Przed półfinałami z Ajaksem trener Tottenhamu chwalił rywali za to, że czują się wolni i potrafią „wyrazić się na boisku” również dlatego, że nikt na nich nie stawia; że mają w sobie niewinność, która pozwala powiedzieć po prostu „Chodźmy grać w piłkę”. Zapamiętałem ten cytat, bo wydawał mi się pasować do postawy jego własnych piłkarzy. Podobnie jak inne słowa Argentyńczyka: że owszem, wierzy w przeznaczenie, ale wsparte ciężką pracą. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję.

To rzadkość w wywiadach z trenerami, jakże często chowającymi się za jakąś taktyczną nowomową albo serwującymi dziennikarzom okołopiłkarskie banały typu „mecz ewidentnie się nam nie ułożył”. To rzadkość i jeszcze jeden powód, by doceniać pracę Argentyńczyka: w świecie, który mówienie o uczuciach i emocjach zdaje się uważać za tabu, on mówi niemal wyłącznie o nich. Doprawdy obstawanie przy kimś takim, że „futbol jest okrutny”, wydaje się kompletnie nie na miejscu.

Do gwiazd i jeszcze dalej!

Tak, wiedzę o tym, jak się wygrywa finały Ligi Mistrzów, posiedli w innych klubach. Owszem, w innych klubach mają środki, które pozwalają takie mecze wygrywać. Tottenham jednak nie przyjmuje tego do wiadomości – tak jak bohater Pixarowskiego „Toy Story”, niejaki Buzz Astral, którego zawołanie „Do gwiazd i jeszcze dalej!” w jednej z poprzednich rund Pochettino nieświadomie zacytował, nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką i tak naprawdę latać nie potrafi.

Superman z okładki „Tygodnika Powszechnego” ma kulę u nogi, a jednak wzbija się w powietrze – po trzydziestu latach marzeń. Ja po trzydziestu latach marzeń kończę ten tekst w samolocie do Madrytu, a jeszcze zanim wyłączyłem telefon, dostałem z domu esemesa, że moi najbliżsi zdecydowali się jeszcze raz obejrzeć szaloną końcówkę meczu Tottenhamu z Ajaksem. Tak, to jest ten czas, kiedy nie myślę z nostalgią o przeszłości i udaje mi się nie robić wielkich nadziei na przyszłość: żyję chwilą.

PS. Opowieść o Liverpoolu i jego obecnym trenerze Jurgenie Kloppie, podobnie jak historię jego niemal tak samo sensacyjnego jak w przypadku Tottenhamu awansu do finału Ligi Mistrzów (w półfinale z Barceloną, mającą w składzie wielkiego Leo Messiego, odrobili trzybramkową stratę z pierwszego meczu), rówież daje się snuć w tonacji romantyczno-lirycznej. Pewnie okazja pojawi się w dniu jutrzejszym, coś trzeba w końcu zrobić z tym czasem wielkiego oczekiwania.

Podróż reporterska Michała Okońskiego do Madrytu, na mecz Tottenham-Liverpool, była możliwa dzięki uprzejmości banku Santander, oficjalnego sponsora Ligi Mistrzów UEFA.

W tyle głowy

Może najprościej będzie powiedzieć, że mamy do czynienia z lekcją empatii, uchylając na wstępie zastrzeżenia, że oto znów ktoś każe się nam rozczulać nad depresją jakichś celebrytów albo że łatwo im mówić – bogaczom, którym tak łatwo sięgnąć po fachową pomoc. Otóż po pierwsze, wcale nie tak łatwo, bo w ich świecie przyznawanie się do problemów psychicznych może zostać źle odebrane (piłkarska szatnia jest miejscem bezlitosnym, przypomina Thierry Henry – nie wypada tam na przykład płakać), albo wręcz zaszkodzić w karierze (kiedy o Danny’ego Rose’a dopytywał się inny klub, na wieść, że zdiagnozowano u niego depresję, potencjalny pracodawca umyślił sobie spotkanie sprawdzające, czy nie jest „czubkiem”; książę William mówi, że także w życiu politycznym, wśród przywódców światowych jest to temat tabu, w obawie, jak rozumiem, przed bezlitosną oceną wyborców albo szantażem rywali). Po drugie, fizyczna odmienność – jak ta Petera Croucha – bywa źródłem niepokoju i szyderstwa pod każdą szerokością geograficzną, ale w sytuacji, gdy chodzi o piłkarza, ataku kibiców drużyn przeciwnych możesz być więcej niż pewny. Po trzecie, wszyscy – także gwiazdy sportu czy książęta – mają rodziny, i świadectwo Croucha o tym, co przeżywali na trybunach jego rodzice, kiedy słyszeli piosenki o tym, że urwał się z cyrku, oraz opowieść księcia o tym, co działo się z nim po stracie matki, brzmią wyjątkowo wiarygodnie. Po czwarte, są żarty, które ranią – i dobrze, że Gareth Southgate wspomina o tym, co czuł, słysząc czy czytając głosy fanów, że następnego dnia ktoś wyleje go z pracy. Są sytuacje losowe – jak wypadek samochodowy, o którym mówi jeden z zaproszonych do udziału w filmie fanów futbolu – które mogą przerosnąć każdego. U każdego też, nie wiadomo, skąd i kiedy, może pojawić się stres, lęk, poczucie obezwładniającej niemocy, depresja.

Co się zresztą będę rozpisywał. Poświęćcie te 4 minuty i 37 sekund. To nie jest historyjka o kilku gościach ze świecznika, reperowanie wizerunku rodziny królewskiej albo sympatyczna reklamówka BBC (jeśli już, to mamy do czynienia z ilustracją tego, czym może i powinna być misja telewizji publicznej). To jest opowieść o tym, żebyś uważał na siebie i na tych, których masz wokół siebie. Żebyś, jeżeli jesteś mężczyzną, nie bał się mówić o uczuciach. Żebyś nie tylko sam uczył się to robić, ale też miał otwartość na tych, którzy decydują się spróbować, nawet jeśli ty sam nie jesteś jeszcze gotowy. Żebyś wiedział, że dbałość o kondycję psychiczną jest ważna tak samo, jak dbanie o ciało.

Nie jesteśmy robotami, mówi książę William, przypominając zresztą słynny boiskowy taniec Petera Croucha. Kiedy będziecie czytać arcyśmieszną książkę tego ostatniego – jej przekład właśnie ukazał się po polsku – miejcie to w tyle głowy.

Tottenham, hymn o miłości

No bo ja naprawdę nie wiem, co napisać. Kompletnie. Nie znam tego scenariusza. Nie wiem, co się robi w takich sytuacjach. Nie wiem, co się wówczas pisze. Oglądałem takie mecze, ale przecież nie w wydaniu drużyny, której kibicuję – albo jeśli oglądałem takie mecze Tottenhamu, to przecież nie o taką stawkę, no może ten drugi ćwierćfinał z Manchesterem City dałby się tutaj od biedy przywołać, ale do niego przystępowaliśmy jednak po wygranym pierwszym spotkaniu u siebie i bez poczucia, że jeśli ktoś w tym pierwszym spotkaniu pokazał klasę, to byli to nasi rywale, o których z pełnym przekonaniem pisałem w ostatnich tygodniach, że są najlepszym, co przydarzyło się tej edycji Ligi Mistrzów.

No więc nie wiem. Nie mam zawczasu przygotowanego cytatu, a jeśli coś mi się przypomina, to zdania z własnej książki i z tylu tekstów, które w życiu o Tottenhamie napisałem, a które zostały właśnie gruntownie sfalsyfikowane. No może poza jednym, że najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0. I może jeszcze drugim, z wczorajszego wpisu na blogu, w którym wyznając, jak po rozstrzygnięciu rywalizacji Barcelony z Liverpoolem zmieniam się w zachwyconego dzieciaka, tak zwyczajnie i po prostu wierzącego, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej, nie odniosłem tego jednak do możliwości awansu Tottenhamu do finału Ligi Mistrzów.

Nie wierzyłem w niego przecież, niewierny Tomasz, no bo jak miałem wierzyć, po tej lekcji futbolu z pierwszych trzydziestu paru minut meczu w Londynie, albo po tych męczarniach w sobotnie południe, kiedy dwie czerwone kartki i porażka z Bournemouth zdawały się odsłaniać jakąś fundamentalną niepewność, dopadającą drużynę, której kibicuję, na ostatniej prostej sezonu. Jak miałem wierzyć po fatalnej passie wyjazdowych porażek i formie porównywalnej tak naprawdę z drużynami walczącymi o utrzymanie w Premier League? Po kontuzjach, eliminujących kluczowych graczy? Po coraz silniejszym przekonaniu, że oni zwyczajnie nie mają już więcej sił, jak Alli, albo że doszli już do kresu swoich możliwości, jak Trippier, albo że myślą już o przenosinach do innych klubów, jak Eriksen? Guillem Ballague napisał „Brave Old World” o trzecim sezonie Pochettino w Tottenhamie – tym, który nastąpił po przegranej walce o mistrzostwo Anglii z Leicester, ale tak naprawdę to sezon piąty jest do opisania – i to nie tylko ze względu na nieprawdopodobne zakończenie, ale przede wszystkim ze względu na przeciwności, z jakimi trzeba się było mierzyć od samego początku, czyli od momentu, gdy okres przygotowawczy zaczynał się pod nieobecność dziewięciu grających jeszcze na mundialu zawodników pierwszego składu.

Wszystko to jednak przecież już napisałem, i to niejeden raz. O braku transferów. O coraz bardziej męczącym graniu na Wembley. O spekulacjach na temat przyszłości Pochettino i o niepokojących wywiadach jego samego, sugerujących, że ma już dość bycia ocenianym wedle tych samych kryteriów, co Guardiola, Klopp i tylu innych, choć budżet, jaki ma do dyspozycji, jest wielokrotnie niższy – i że teraz czas albo na nowe miejsce pracy, albo na to, by prezes Levy otworzył portfel już nie tylko na budowę stadionu czy ośrodka treningowego.

Siedzę więc teraz przed monitorem, kompletnie ogłupiały. W trakcie drugiej połowy zacząłem obierać szparagi, żeby zająć czymś ręce, ale w końcówce trzęsły mi się tak, że poprosiłem żonę, żeby dokończyła – a że jej też się trzęsły, zjedliśmy w końcu nie do końca obrane. Może więc jednak to nieprawda, że nie wierzyłem, myślę sobie teraz, bo kiedy Ajax strzelił pierwszą bramkę, nie zdenerwowałem się ani troszeczkę, kiedy Lucas Moura po przerwie zdobył gola kontaktowego, zacząłem mieć poczucie, że to się właśnie dzieje, a potem, gdy gospodarze marnowali kolejne świetne okazje, myślałem już tylko o tym, że to oni mają tak naprawdę ściśnięte gardła ze strachu i modliłem się w duchu, by trzeci gol dla Tottenhamu nie padł zbyt szybko, bo w dowożeniu do końca korzystnych wyników naprawdę jesteśmy kiepscy. No dobra, gdy w doliczonym już czasie gry Vertonghen trafił w poprzeczkę, zacząłem wątpić.

To nie było ładne zwycięstwo. To nie były piękne gole, padające po pięknych akcjach. To był triumf woli, wygrana determinacji i serca, które kazały piłkarzom Tottenhamu raz, drugi, trzeci, dopaść piłki minimalnie szybciej od rywala. Weźcie Kierana Trippiera, który już w przerwie był murowanym kandydatem na kozła ofiarnego pewnej niemal porażki – odpuścił krycie de Ligta przy pierwszym golu, a przy akcji dającej Ajaksowi drugą bramkę odbił się jak piłeczka od rozpoczynającego ją rywala – a w końcówce desperackim blokiem uniemożliwił gospodarzom postawienie kropki nad i, za co zebrał zresztą kaskadę pochwał od kolegów. Tak, dzisiaj też mieliśmy do czynienia z wygraną całej drużyny, w której wszyscy byli ważni, zmiennicy tak samo jak gracze podstawowi (najlepszym przykładem Llorente, którego wejście odmieniło losy spotkania, tak jak wejście Sissoko skomplikowało losy spotkania pierwszego).

Było to oczywiście zwycięstwo cholernie szczęśliwe. Liczba sytuacji niewykorzystanych przez Ajax, kiedy Tottenham postawił już wszystko na jedną kartę, była naprawdę spora – gdyby któraś wpadła, nie mielibyśmy teraz o czym rozmawiać. Ileż to razy widzieliście, jak goniący wynik szkoleniowiec wprowadza w przerwie jeszcze jednego napastnika, każe całej drużynie grać znacznie wyżej, podejmuje konieczne w tej sytuacji ryzyko, ale jedynym skutkiem tej operacji są kolejne kontry i gole przeciwnika? Ile razy widzieliście bramkarza wchodzącego w pole karne w trakcie ostatniego rzutu rożnego, na marne? Jak niewiele brakowało, żeby tak właśnie skończył się i ten półfinał?

Jego superbohaterem jest oczywiście Lucas Moura, co do którego transferu przez pierwsze pół roku można było mieć wątpliwości (wątpliwości w kwestii transferu Sissoko i tak trwały dużo dłużej – a dziś Francuz jest na krótkiej liście do tytułu klubowego piłkarza roku; to też jedna z prawd o tej drużynie, że każdy ma szansę i czas na wykazanie się, i nie można w związku z tym skreślać takiego Juana Foytha), ale ileż serca na boisku zostawili pozostali? Dele Alli, grający wciąż ze złamaną ręką, od miesięcy nie może strzelić bramki (dziś też jeden z jego strzałów obronił Onana), ale dwie asysty i wiele innych podań miał fenomenalnych. Danny Rose galopował po lewym skrzydle, przewracał się, wstawał i galopował po raz kolejny. Vertonghen zdarł ochraniającą uszkodzony w pierwszym meczu nos maskę i samotnie kasował kolejne kontry, bo Alderweireld w końcówce grał już na połowie Ajaksu. Eriksen przyspieszał grę. Sissoko biegał za siebie i za zdjętego w przerwie Wanyamę. Wyliczać mógłbym dalej, ale czuję, że zagaduję coś fundamentalnie ważnego.

Mauricio Pochettino płakał po meczu (jak dobrze, skądinąd, zobaczyć czasem w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę…). On też nie wiedział, co powiedzieć, odpuścił wywiad telewizyjny, a na konferencji wzruszenie również odbierało mu głos. Dziękował, jeśli dobrze zrozumiałem, bogowi futbolu, ale też swoim piłkarzom i współpracownikom, a także rodzinie (ja dziękuję swojej, która dzieliła ze mną ten pierwszy raz i było to cudowne). Kiedy przed meczem chwalił Ajax w fascynującym skądinąd wywiadzie w „El Pais”, mówił, że jego największą siłą jest to, że czuje się wolny i swobodny, i że potrafi się wyrazić na boisku również dlatego, że nikt na niego nie stawia. Że ma w sobie tę niewinność, by powiedzieć po prostu: „Idę grać w piłkę”. Dzisiaj, jak rozumiem, Ajax tę niewinność stracił – zaczął liczyć upływające minuty, już był w ogródku. Tottenham z kolei miał wiarę – o tym też mówił Pochettino, że to nie zmiana w przerwie odmieniła losy spotkania, ale to, że jego piłkarze wciąż wierzyli, że mogą (mieli w sobie niewinność?). Powiedział też, że wierzy w przeznaczenie, choć zastrzegł, że wsparte ciężką pracą – że nagroda przychodzi właśnie dzięki niej. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję. I że jest w związku z tym wielkim szczęściarzem, móc w takiej historii uczestniczyć. Naprawdę nie zmyślam: trener drużyny, która awansowała właśnie do finału Ligi Mistrzów, nie mówił o taktyce czy sędziowaniu, nie liczył przebiegniętych kilometrów itd. Mówił o miłości i pasji.

Przy tym zdaniu o przeznaczeniu jeszcze raz wróciła do mnie scena, którą opisywałem niedawno w tekście dla „Rzeczpospolitej”, ze styczniowego wyjazdowego meczu Pucharu Anglii z czwartoligowym Tranmere, na który Pochettino zabrał Harry’ego Kane’a, mimo iż była to najlepsza okazja, żeby jego zmęczona gwiazda trochę odpoczęła. „Chodziło o szacunek, szacunek dla widzów i dla rywali – tłumaczył na pomeczowej konferencji trener Tottenhamu, czemu kazał biegać kapitanowi reprezentacji Anglii po tamtym podmokłym klepisku. – Oni nie będą mieli zbyt wielu okazji do obejrzenia Harry’ego Kane’a na żywo. Atmosfera na stadionie była wspaniała, po prostu wypadało dać tym ludziom możliwość popatrzenia, jak gra angielska ikona”.

Otóż jeśli Pochettino wierzy w przeznaczenie, a także w coś, co określa mianem „energii wszechświata”, jeśli wierzy, że „wszystko jest połączone i nic nie dzieje się bez przyczyny”, to takie decyzje po prostu muszą być gdzieś i kiedyś wynagradzane. Niechże mi będzie wolno wierzyć w to, co on. Niechże mi wolno będzie powtarzać za nim wezwanie z konferencji jeszcze przed pierwszym meczem z Ajaksem, „Do gwiazd i jeszcze dalej!”. Ciekawe, czy wie, że to cytat z „Toy Story”, i że wypowiadający je bohater filmu, który tyle razy oglądałem z dziećmi, Buzz Astral, po prostu nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką, i dlatego mógł robić rzeczy, które Szeryfowi Chudemu wydawały się niemożliwe. Nie wiem, czy zauważyliście, ale ja jestem okropnie chudy i może także o tym jest ta cała historia: kiedy Pochettino przychodził do Tottenhamu wszystkim, ale to absolutnie wszystkim związanym z tym klubem, wydawało się, że latanie jest niemożliwe.

Co do mnie, już mi się tak nie wydaje, i nie mam tylko na myśli jakiegoś tam finału w Madrycie.