Archiwum kategorii: Narrative

Mundialowa jedenastka książek

Mówiłem już, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż piłkę oglądać? W zasadzie ktoś powinien mnie uszczypnąć. Szykując się do mistrzostw świata, przeglądając fiszki, oglądając stare mecze, spoglądam na półkę i widzę ogromną pryzmę nowości. Wszystkie o piłce, wszystkie po polsku, niektóre polskich autorów, a niektóre przełożone – ale nareszcie przełożone tak, że podczas lektury człowiek jako tako oswojony z językiem polskim nie cierpi katuszy. Niektóre wprowadzane na rynek zaledwie parę miesięcy po światowej premierze, do publikacji niektórych przyłożyłem rękę, o kilku pisałem już w „Tygodniku Powszechnym” – oto moja mundialowa jedenastka na wypadek bezsenności, odwyku albo przeciwnie: nieodpartej potrzeby nagłego sprawdzenia własnych intuicji u źródła.ksiazki

Jako mundialowy niezbędnik wypada potraktować przede wszystkim „Futebol” Alexa Bellosa, wieloletniego korespondenta brytyjskiej prasy w Brazylii. Jego historia tamtejszej piłki to owoc rocznej podróży po kraju, w którym nawet domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów. I reportaż o tym, jak np. kryzys w miejscowej piłce na początku XXI w. okazał się odbiciem szerszych problemów społecznych. Najlepsze fragmenty dotyczą… klęski. W kraju, który pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata, nie celebruje się rocznic wielkich zwycięstw – w 2000 r. analizowało się raczej „półwiecze koszmaru”, którym była przegrana z Urugwajem w 1950 r. „Feralny finał” ze stadionu Maracana był przez lata metaforą wszystkich brazylijskich porażek, rytuałem przejścia i datą, od której historia kraju pisze się na nowo.  Nie zdziwcie się, jeżeli telewizyjni komentatorzy podczas mistrzostw będą mówić Bellosem, skoro sam Stefan Szczepłek zatytułował recenzję z niej po prostu „Książka do nabożeństwa”.

Ale po lekturze „Futebolu” warto sięgnąć po „Canahrinhos. Jedenaście wcieleń Boga futbolu” Dariusza Wołowskiego. Autor, dziennikarz „Gazety Wyborczej” korzysta oczywiście z odkryć Bellosa, a jego książka jest również owocem pobytu w Brazylii – to historia tamtejszej piłki, ale opowiedziana przez ludzi, od Arthura Friedenreicha poczynając (pierwszego liczącej się czarnoskórej gwiazdy miejscowej ligi), na Neymarze kończąc, przez Pelego i Garrinchę po drodze. Przewaga Wołowskiego nad Bellosem: książka jest pisana tu i teraz (w podrozdziale o rasizmie mowa np. o akcji bananowej Daniego Alvesa z kwietnia 2014 r.) i zawiera tzw. polskie akcenty – jak gruntowny meczu na mistrzostwach świata w 1938 r., będącego koncertem gry Wilimowskiego i Leonidasa.

A skoro przy Polakach jesteśmy: do niejednej walizki polskiego korespondenta na mundial dopychano „Kopalnię”: czasopismo będące wspólnym przedsięwzięciem grupy dziennikarzy sportowych, animowanym przez Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego. Od Steca o zmęczonej Hiszpanii do niżej podpisanego, tworzącego notatkę do nienapisanej książki o węgierskiej „złotej jedenastce”, mamy tu szereg tekstów w mistrzostwa wprowadzających – czasem bezpośrednio, jak w przypadku świetnego tekstu Wawrzynowskiego, tłumaczącego, skąd wzięło się nowe belgijskie „złote pokolenie”, czy wywiadu Michała Zachodnego z Jonatanem Wilsonem, zapowiadającego mundial od strony taktycznej, a czasem nastrojowo-historycznie (świetny Piotr Żelazny, o tym, dlaczego Polska nie została mistrzem świata w 1978 r., Paweł Czado o śląskich sportowcach, którzy grali na mundialach dla Niemiec…). W zależności od pory dnia sięgnijcie po jednych i drugich – w końcu szanujący się kibic żyje wyłącznie przeszłością lub przyszłością, nigdy czasem teraźniejszym.

Jak dobrze pójdzie, „Kopalnia” stanie się projektem cyklicznym. Na razie Wawrzynowski i Żelazny prowadzą wydawnictwo pod tą samą nazwą – to ono wydało „Futebol”, i także ono opublikowało książkę „Tor!”. To z kolei historia piłki niemieckiej, skomplikowana, jak wiemy, bo z epizodem nazistowskim, ale przecież do niego nieograniczona. U autora, Ulricha Hessego, podobnie jak u Bellosa cenię umięjętność opowiedzenia historii społecznej kraju przy użyciu piłkarskiego narzędzia. Możemy dzięki temu zobaczyć, jak dzieje powojennych Niemiec piszą się na nowo od… zwycięstwa. Jednym z najlepszych rozdziałów „Tora!” jest przecież opis finału mundialu w Bernie w 1954 r. – pierwszego po II wojnie, w którym Niemcy mogły wziąć udział. Dzięki wygranej z Węgrami, naród obciążony winą za zbrodnie wojenne, podzielony i wciąż się samokontrolujący, zaczyna się odradzać. Sprawozdawcy radia niemieckiego puszczają nerwy: „Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym”, woła – a finał tego procesu obserwujemy podczas MS w 2006 r., kiedy świat z zachwytem odkrywa „nowe Niemcy” i będącą ich symbolem wielokulturową reprezentację…

Ale skoro o historii i nazizmie mowa, wypada wrócić do Simona Kupera i jego „Futbolu w cieniu Holokaustu” – pisałem kiedyś o niej w „Tygodniku Powszechnym”, więc nie będę się nadmiernie powtarzał, w każdym razie tu również futbol jest kluczem do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie. Niewygodne pytania, jakie stawia Kuper – nie tylko Holendrom przecież – dotyczą m.in. emocji, jakie wywołuje w nas piłka nożna, i lojalności, jakie jej towarzyszą. Potęgę powojennego Ajaksu Amsterdam współtworzyli wszak bracia van der Meidenowie, znani jako „budowniczowie bunkrów” (w czasie wojny przekształcili niewielką rodzinną firmę w wielkie przedsiębiorstwo budujące dla Niemców koszary, bunkry i stanowiska dział) – to oni finansowali transfery, pensje piłkarzy i premie meczowe, znajdowali graczom domy itd. Współtworzyli, bo ich sojusznikami w tym dziele byli prezes Jaap van Praag – Żyd, który przeżył wojnę, ukrywany przez przyjaciół z klubu – oraz żydowski biznesmen Maup Caransa. Jakkolwiek to zabrzmi, podstawową tożsamością tych wszystkich ludzi był Ajax. „Każdy się zgadzał, że zdrada własnego narodu to coś złego, ale – by sparafrazować E.M. Forstera – wielu ludzi sądziło, że to lepsze niż zdrada swojego klubu piłkarskiego” – pisze Kuper.

A propos niepokojących pytań (i znów a propos mundialu), mamy po polsku „Przekręt” Declana Hilla. To jedna z tych książek, do których przyłożyłem rękę, czytając przekład przed drukiem. I choć w trakcie lektury miałem z tą książką kłopot: nużyły mnie wielostronicowe opisy dziennikarskich perypetii autora, nie we wszystkie sensacyjne historie wierzyłem – to zasadnicze przesłanie wydaje mi się nie do podważenia. Świat piłki ma gigantyczny problem z ustawianiem meczów; problem większy niż bylibyśmy skłonni przyznać. „Najmroczniejsza refleksja po lekturze »Przekrętu« brzmi: Declan Hill stawia diagnozę makabryczną, a niewykluczone, że i tak skali epidemii nie docenił” – pisze w posłowiu Rafał Stec. Zważcie: aby zarobić setki tysięcy dolarów na ustawionym spotkaniu, nie trzeba zaskakującej porażki faworyta ze słabeuszem – wystarczy, że lepsza drużyna wygra określoną liczbą bramek. Hill opisuje w „Przekręcie” dziwne zachowanie obrońców Ghany w trakcie meczu z Brazylią na mundialu w Niemczech. W ubiegłotygodniowym „New York Timesie” analizuje z kolei, obfitujący w zdumiewające decyzje sędziego i piłkarzy drużyny z Ameryki Środkowej, „pojedynek” RPA-Gwatemala, rozegrany na kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw o 4 lata późniejszych. Jeśli podobne rzeczy mogą mieć miejsce w trakcie meczów, na które zwrócone są oczy całego świata, to cóż dopiero podczas rozgrywek ligi malezyjskiej czy fińskiej?

Z innych książek, które czytałem przed drukiem, mamy autobiografię Harry’ego Redknappa, „Zawsze pod kontrolą”. Najstarszy z pracujących dziś angielskich trenerów opisuje w niej m.in. zdumiewający rok 2012, w którym najpierw miał proces sądowy o rzekome oszustwa podatkowe, później stał się faworytem do posady trenera reprezentacji, a w końcu zajął z Tottenhamem czwarte miejsce w lidze i… stracił pracę. Z brutalną szczerością pokazuje też skalę demoralizacji szatni QPR – klubu, którego rok później nie zdołał utrzymać w Premier League (i z którym właśnie wrócił do ekstraklasy). Przede wszystkim jednak Redknapp fantastycznie portretuje dziesiątki ludzi znanych i nieznanych (z tych pierwszych wymieńmy chociażby Rio Ferdinanda, Paolo di Canio czy Franka Lamparda). Pisałem już o tej książce dla Sport.pl, z poczuciem, że po przejściu na emeryturę sir Aleksa Fergusona takich postaci w angielskim futbolu już nie ma. W dzieciństwie kopiących piłkę na londyńskich ulicach i kończących fatalne szkoły, po których wciąż bazgrze się jak sześciolatek. Z początkami kariery piłkarskiej i przygotowaniami do sezonu polegającymi na bieganiu przy ruchliwej szosie. Z imprezowaniem u boku George’a Besta czy Bobby’ego Moore’a, i z uczeniem się fachu trenerskiego w posępnym baraku albo na boisku z rosnącymi pośrodku drzewami, gdzie żeby zacząć zajęcia, najpierw trzeba posprzątać po psach. Z wejściem w świat wielkich pieniędzy i wielkich pokus, w którym jednak zarabiające miliony gwiazdy pozostają zagubionymi, wymagającymi troskliwej opieki dzieciakami. Z językiem komunikacji dalekim od dyplomatycznego (trudno w autobiografii Redknappa zliczyć pojawiające się wulgaryzmy), ale i ze świadomością, że na podopiecznych nie można tylko wrzeszczeć. „Harry – usłyszał kiedyś od Bobby’ego Moore’a – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood (trener Moore’a i Redknappa w West Hamie) nigdy mi nie powiedział: »Dobra robota «. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć”.

A skoro wspomniałem Aleksa Fergusona, to ukazała się właśnie po polsku – przełożona równie szybko jak książka Redknappa – jego monumentalna „Autobiografia”. I choć podobnie jak w przypadku menedżera QPR kłopot można mieć z faktem, że poznajemy wyłącznie jego wersję wydarzeń, a niejedną kłopotliwą kwestię w zasadzie się pomija (tak jest np. z historią jego sporu sądowego z dawnym współwłaścicielem MU, Johnem Magnierem – rzecz, którą np. Patrick Barclay omawia w wydanej przed dwoma laty biografii „Futbol, cholera jasna!”), to w zamian dostajemy tyle historii, tyle ocen i tyle wykładu Fergusonowskiej filozofii futbolu, że narzekanie na cokolwiek byłoby niestosownością. Lektura niepomijalna.

Co zresztą ciekawe: mocne zdania sir Aleksa o bezsensowności pochopnego zwalniania trenerów, wróciły do mnie podczas lektury „Futbolu i statystyk” Chrisa Andersona i Davida Sally’ego: okazuje się, że z badań wynika, iż zwolnienie szkoleniowca, który przegrywa mecz za meczem, owszem: może przynieść poprawę w perspektywie kilku spotkań, ale w dłuższej – kluby wracają do średniej. Andersona i Sally’ego cenię za zdolność do takiego właśnie komplikowania rzeczywistości. Najłatwiej strzelić bramkę zaraz po tym, jak się ją straciło? Nic podobnego: policzyli to na przykładzie meczów angielskiej ekstraklasy. Jak wielkie jest niebezpieczeństwo związane z rzutami rożnymi? 89 proc. strzałów oddawanych po ich rozegraniu nie przynosi skutku (nic dziwnego, że Barcelona i reprezentacja Hiszpanii sprawiają wrażenie, jakby w dużej mierze zrezygnowały z rzutów rożnych i wykorzystywały je raczej jako okazję do utrzymania się przy piłce niż wstrzelenia jej w pole karne); mógłbym tak jeszcze długo, za każdym razem podpierając się statystykami, które przywołują – na szczęście z badań wynika także pewnego rodzaju dążenie do równowagi. Okazuje się, że w piłce nożnej proporcje szczęścia do umiejętności wynoszą… 50:50. Oba czynniki są potrzebne, żeby sięgnąć po mistrzostwo kraju/wygrać wielki turniej. Żeby triumfować w pojedynczym meczu – wystarczy jeden z nich. Zwłaszcza że – uwierzycie? – prawdopodobieństwo zwycięstwa w meczu drużyny niżej notowanej, mającej gorszych piłkarzy, przeżywającej plagę kontuzji itd., wynosi aż 45,2 proc. Bycie faworytem w piłce okazuje się iluzoryczne. Nie przypuszczałem, że na podobne zdanie natrafię w książce o naukowej stronie futbolu, więc przywołuję je z najwyższą przyjemnością (raz jeszcze korzystając z tekstu pisanego dla „Tygodnika”: „W piłce nożnej cuda po prostu się zdarzają”.

Co prowadzi nas do pozycji przedostatniej: „Bramkarza, czyli outsidera” Jonathana Wilsona. Po pierwsze, wydało go to samo wydawnictwo, co „Futbol i statystyki”: Bukowy Las. Po drugie, w „Bramkarzu” natrafiam na zdanie Camusa – bramkarza przecież – „Szybko nauczyłem się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś sie jej spodziewał”. Pisząc tę książkę Wilson – jak wiecie w świecie dziennikarzy futbolowych instytucja ze względu na swoją historię taktyki piłkarskiej („Odwrócona piramida”, którą również szczęśliwie mamy po polsku) oraz założenie kwartalnika „Blizzard” – podróżuje przez kontynenty, spotyka słynnych sportowców grających na tej pozycji (także Jana Tomaszewskiego, niestety…) i zdumiewa się, jak różnie mogą być traktowani w poszczególnych kulturach. Zdecydowanie najciekawszy jest jednak rozdział ostatni, „Strach przed karnymi i inne egzystencjalne dylematy”. „Bramkarz jest jedynym zawodnikiem, który ma czas mysleć, którego można sobie wyobrażać jako posiadającego życie wewnętrzne – pisze Wilson. – Jest także całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”. Bramkarze – dodaje Wilson – często kończą jak wygnańcy albo kozły ofiarne. „Marks winił kapitalistów, Freud winił seks, Dawkins winił religię, Larkin obwiniał swoich rodziców, a doktor Atkins – ziemniaki. Piłkarze winią bramkarza”. Fascynująca lektura nie tylko o piłce nożnej.

Ostatnią książkę testowały moje dzieci: „Messi, mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to rzecz autorstwa Yvette Żółtowskiej-Darskiej, inteligentnie krojąca biografię Argentyńczyka tak, by siedmiolatek mógł wyciągnąć z niej coś nie tylko na tematy czysto piłkarskie. Zanim zaczniemy oglądać – czytamy, i jest nam z tym bardzo dobrze.

Zacząłem od tego, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż ją oglądać. Jeśli też tak macie, zaglądajcie przez najbliższy miesiąc i na bloga, i na Sport.pl, kupujcie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Wszystkie informacje o kolejnych tekstach będę podawał na profilu Facebookowym „Futbol jest okrutny”.

 

 

Atletico według Tony’ego Gatlifa

1. Wszyscy mówią „decima, decima”, ale to musi być tekst o innej madryckiej drużynie. Przy całym uznaniu dla Realu, który po raz dziesiąty wygrał najważniejsze klubowe rozgrywki na kontynencie, spełniając marzenia kibiców i zaspokajając ambicje prezesa Florentino Pereza (aby osiągnąć cel, latem 2013 r. po raz kolejny walczył o transferowy rekord, czyniąc sprowadzanego z Tottenhamu Walijczyka Garetha Bale’a prawdopodobnie najdroższym piłkarzem świata); przy nadzwyczajnym szacunku dla Carlo Ancelottiego, który potrafił wylać oliwę na wzburzone przez Jose Mourinho madryckie fale, który znalazł wspólny język z miejscowymi supergwiazdami: Ronaldo, Casillasem czy Ramosem, który wkomponował do drużyny wspomnianego Bale’a, okiełznał Pepe, przyznał należne miejsce Modriciowi i niebywale rozwinął świetnego wczoraj di Marię – dziś trzeba pisać o klubie mniejszym i uboższym, będącym o kilkadziesiąt zaledwie sekund od wygranej w finale Ligi Mistrzów, a wcześniej potrafiącym sprzątnąć sprzed nosa Realu i Barcelony mistrzostwo Hiszpanii.

Przed rozpoczęciem sezonu 2013/14 bukmacherzy przyjmowali zakłady, że Atletico zdobędzie mistrzostwo kraju i wygra Ligę Mistrzów po kursie 6560:1 – a gdyby nie gol Sergio Ramosa już w doliczonym czasie gry finału tejże Ligi Mistrzów, dający podopiecznym Ancelottiego wyrównanie i przedłużający mecz o dogrywkę, w której wycieńczone Atletico nie dało już rady, musieliby wypłacać takie wygrane. Podobne rzeczy nie zdarzały się od lat: akurat w hiszpańskiej piłce hierarchia wydawała się ustalona. Jeśli nie Real, to Barcelona, jeśli nie Barcelona, to Real – ten duopol, symbolizowany tyleż przez piłkarskie wielkości, co biznesowe marki Messiego i Ronaldo, został nieoczekiwanie rozbity, i to przez drużynę, której wartość rynkowa jest wielokrotnie mniejsza: piłkarzy Realu wycenia się na 521,9 milionów euro, Atletico zaś – zaledwie na 79,05 milionów.

Niemiłosiernie nadużywana metafora o kopciuszku podbijającym książęce salony w tym przypadku nie znajduje zastosowania nie tylko ze względu na fakt, iż nie wypada się tu posługiwać zużytymi metaforami. Wszystko bowiem można powiedzieć o drużynie Atletico, ale nie to, że przypomina zahukaną dziewczynę z macoszynej kuchni.

2. Piłka nożna w wykonaniu Atletico Madryt – drużyny kierowanej przez Argentyńczyka Diego Simeone, przed laty boiskowego zabijaki, który w 1998 r. doprowadził prowokacyjnym zachowaniem do wyrzucenia z boiska Davida Beckhama podczas mundialu we Francji – bywała opisywana przy pomocy obrazów zapożyczanych z filmów Quentina Tarantino i Roberto Rodrigueza. „Waleczni, bezwzględni, cyniczni, na mecz wychodzą z nożami w zębach” – pisał o nich Rafał Stec w świetnym szkicu „Pies wojny”. „Ilekroć patrzę na Atletico, w prześladujących mnie kinofilskich skojarzeniach wracają twarze z »Dzikiej bandy« Peckinpaha, »Wściekłych psów« Tarantino czy »Maczety« Rodrigueza, z tytułową rolą Danny’ego Trejo – łudząco podobnego do argentyńskiego trenera i rutynowo już reprezentującego na ekranie buchający, nieokiełznany testosteron” – kontynuował autor „A jednak się kręci”, zastrzegając wszakże, że skojarzenia są niedokładne, bo „w madryckim sposobie gry nie ma miejsca na ślepą, furiacką brutalność (Peckinpah) lub przymrużenie oka (Tarantino, Rodriguez)” – że ten gang zabija na zimno, „odmierzając agresję w jej niezbędnych ilościach”.

Otóż właśnie: brutalności Atletico nie wypada demonizować; ważniejszy od wykalkulowanych fauli jest zawsze pressing, o rzadko spotykanej intensywności, a także błyskawiczne przejście z obrony do ataku. Jeśli już pozostać przy skojarzeniach kinofilskich, bardziej niż Tarantino przypomina mi się Tony Gatlif, z którego obrazów, takich jak „Vengo”, „Transylwania” czy „Exils”, postać Diego Simeone wydaje się wyjęta. „W każdym z tych tytułów czuło się podobną energię: ten sam powiew wolności i anarchii. Wszędzie spotykaliśmy bohaterów, których najbardziej wyrazistą cechą była jakaś nieposkromiona »dzikość w sercu«, pozwalająca im pozostać takimi, jakimi chcą, na przekór zmieniającemu się światu” – pisała kiedyś o Gatlifie Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”. O intensywność więc tu chodzi, jak w tych scenach z filmów romsko-algierskiego reżysera, które dokumentują dzikie, plebejskie flamenco. Intensywność zarówno gry w piłkę, jak przeżywania, a także kontaktu ze zwykłymi ludźmi: wielokrotnie w trakcie wczorajszego meczu z Realem trener Atletico podnosił się z ławki nie po to, by wejść w relację ze swoimi piłkarzami, przekazać im instrukcje, dokonać korekt w taktyce, ale żeby jakimś gestem trafić do tysięcy tych, którzy przyjechali za jego zespołem na finał do Lizbony. To był ludowy bohater, próbujący odnaleźć się na europejskich salonach i ostatecznie z nich wyproszony – odesłany na trybuny przez sędziego po incydencie z Varanem. Tyleż outsider, człowiek wykorzeniony i odrzucany przez bogaty świat, co na dobre i złe zakorzeniony w swojej rodzinnej wspólnocie. Zawsze będę pamiętał, jak po meczu z Barceloną zabrał na konferencję prasową całą swoją ekipę. „Chciałem dzielić tę radość z moimi ludźmi” (miałbym ochotę przetłumaczyć: z moim ludem) – tłumaczył.

Jeśli mówić o aktorach, to równie dobrze jak Danny’ego Trejo, można przypominać pojawiającego się u Gatlifa Birola Ünela, znanego również z „Głową w mur” Fatiha Akina. Wszędzie tu chodzi o trzewia, o namiętność i gorączkę, o niemal paradokumentalną intensywność dziania się, nieuchronnie zmierzającą w klęskę i mrok.

3. Wznoszę swoje cante jondo na temat Atletico, bo żaden inny zespół nie wniósł w zakończony właśnie sezon europejskiej piłki tyle energii i pasji. Grupa kilkunastu zabijaków (kadra nie była tak liczna jak kadry potentatów – zamiast rotować składem w trakcie wyczerpującego sezonu, Simeone stawiał wciąż na tych samych zawodników, doskonale się wprawdzie rozumiejących, ale z czasem coraz bardziej zmęczonych) w drodze do finału Ligi Mistrzów nie przegrała ani jednego spotkania, eliminując Porto, Milan czy Barcelonę. Im dalej w sezon, tym jednak robiła się szczuplejsza. W finale nie mógł zagrać Arda Turan, a Diego Costa wytrwał zaledwie dziewięć minut – nie pomogła tajemnicza kuracja maścią z końskiego łożyska, aplikowaną przez serbską cudotwórczynię. Simeone dokonywał kolejnych zmian i w końcówce kontuzjowany obrońca Juanfran musiał kuśtykać po boisku, byle tylko drużyna nie grała w dziesiątkę. Ostatnich kilkanaście minut, jak zauważył Michał Zachodny, przypominało już jazdę nie tyle „na rezerwie”, co na oparach paliwa.

Ale wznoszę je także dlatego, że wszystko wskazuje na to, iż mamy oto kolejną we współczesnym futbolu opowieść o niespełnieniu. Jak z innym „klubem ludowym”, niemiecką Borussią Dortmund, bijącą się przed rokiem w finale Ligi Mistrzów z Bayernem i przegrywającą z nim w lidze, z roku na rok wykrwawianą na rynku transferowym, pozbawianą a to Kagawy, a to Goetzego, a to Lewandowskiego – Atletico, które zdołało się podnieść po odejściu Radamela Falcao, będzie zapewne musiało znaleźć zastępców dla Courtois i dla Diego Costy, obu wzywanych do Londynu przez Jose Mourinho, a być może także dla znakomitego wczoraj Koke. Porównanie z Borussią jest zresztą niedokładne – zespół Jürgena Kloppa nie może wprawdzie rywalizować na rynku transferowym z potentatami, ale od kilku lat nie pieniędzy mu nie brakuje. Atletico jest zadłużone, osobną kwestią są jego relacje z funduszami inwestycyjnymi. „Nawet wielkie sukcesy – pierwsze od 18 i 40 lat – mogą być zapowiedzią nie lepszych, ale gorszych czasów. Na szczyty dostawało się wiele klubów, lecz utrzymać się na nich jest znacznie ciężej” – przestrzega Łukasz Godlewski i trudno mu nie przyznać racji.

Atletico Madryt, Tony Gatlif i flamenco. Brakuje tylko wina – może być nawet z Andaluzji.

Tylko dla dorosłych

Najsmutniejsze obrazki z dzisiejszego meczu Tottenhamu z Benficą? Nie, bynajmniej nie chodzi mi o zachowanie Younesa Kaboula, który – sądząc przynajmniej po tym, gdzie stał w początkowej fazie obu incydentów, bo nie po tym, co wydarzyło się później – był odpowiedzialny za krycie Luisao przy rzutach rożnych. I nie o incydenty przy linii bocznej między Timem Sherwoodem i Jorge Jesusem. Najgorzej zniosłem wszystkie te obrazki smutnych, na oko pięcio- czy sześcioletnich chłopców na trybunach, z lubością pokazywanych przez realizatora podczas przerw w grze. Nie płakali wprawdzie, pod czujnym okiem ojców i starszych braci zachowywali elementarną godność, ergo: przedwcześnie dorastali, zdobywali ten rodzaj wiedzy o świecie, który mógł jeszcze im zostać oszczędzony przynajmniej do momentu, w którym znajdą się w gronie starszych kolegów gdzieś za rogiem szkolnego budynku.

Nigdy nie zabiorę dzieci na Tottenham, postanawiałem sobie po raz kolejny, niech sami wybiorą sobie drużynę do kibicowania, a najlepiej zostaną przy planszówkach. Niech będą im oszczędzone te wszystkie złudzenia, że jeśli nie udało się w poprzednim, to już na pewno powiedzie się w tym sezonie, a w ostateczności w kolejnym. Niech nie próbują zrozumieć logiki działań klubowego zarządu, prezesa i dyrektora sportowego, kupujących i sprzedających piłkarzy oraz decydujących o zmianie trenerów. Niech nie inwestują nadziei w tych ostatnich – niech nie okłamują się skutecznie, że jeden czy drugi wiedział, co robi, delegując do gry albo sadzając na ławce poszczególnych piłkarzy, pracując nad tym czy innym ustawieniem, zwłaszcza mającym coś wspólnego z organizacją gry obronnej. Niech nie kupują koszulek z nazwiskami zawodników, którzy zaraz odejdą, tracąc zainteresowanie klubem, którego od Ligi Mistrzów rzeczywiście dzielą całe mile. Niech nie rozpamiętują momentów, w których wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, i niech nie próbują zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Odpowiedź na to ostatnie pytanie dotyka samej istoty: popsute było zawsze, na tym właśnie polega bycie kibicem piłkarskim.

Dobra, jak słusznie wytknął mi dzisiaj ktoś z użytkowników Twittera, całą książkę o tym napisałem, więc tym razem mógłbym zmienić ton. Mój problem polega na tym, że okropnie nie lubię takich meczów. Patrzę na rywala i od pierwszych minut widzę, że jest drużyną dobrze zorganizowaną, że jej trener odrobił lekcje i wie, co to znaczy, że Tottenham postanowił wyjść w ustawieniu 4-4-2. Że opracował stałe fragmenty gry i powiedział swoim podopiecznym, że kiedy obrona Londyńczyków raz czy drugi wyjdzie wysoko, wystarczy zagrać prostopadłą piłkę pomiędzy ustawionymi zbyt daleko od siebie jej elementami. Patrzę i martwię się, że podobny fachowiec już u nas nie pracuje. Próbuję zrozumieć decyzję o wystawieniu Harry’ego Kane’a zamiast Roberto Soldado, skoro Hiszpan niedawno w końcu strzelił bramkę, a jego współpraca z Adebayorem zawsze układała się nieźle. Albo powody, dla których kiepski ostatnimi czasy Aaron Lennon gra częściej niż Andros Townsend. Próbuję dociec, jaki efekt mogła mieć tyrada Tima Sherwooda po meczu z Chelsea i jaki skutek przyniosła późniejsza pyskówka pomiędzy piłkarzami, o której wczoraj opowiedział Sandro, ba: staram się nawet nie dopuścić do siebie miażdżącej ironii Gary’ego Linekera, który chwilę po pierwszej bramce dla Benfiki napisał, że nadchodzi moment, w którym Tim Sherwood musi oprzeć się na tych, na których oprzeć się nie może. Próbuję, innymi słowy, pogodzić się z faktem, że poszukiwanie w piłce nożnej jakiejś wersji kosmiczno-matematycznego porządku, metafizycznego sensu i ładu, jaki potrafi cechować najlepsze systemy prawne, nie jest najlepszym pomysłem.

A może jestem niesprawiedliwy. Może piłkarze chcieli i starali się, tylko nie bardzo wiedzieli, jak, bo w odróżnieniu od Jorge Jesusa Tim Sherwood nie zawracał sobie głowy odrabianiem lekcji, jeżdżeniem na mecze do Lizbony czy przeglądaniem taśm. Nie znali Amorima, nie słyszeli o Markoviciu, a Luisao poznają lepiej w przyszłym roku, bo jakże często efektem podobnych przygód w tym klubie, jest zgłaszanie się w kolejnym sezonie z propozycją transferu do jednego czy drugiego pogromcy (nawet skautingu nie mają porządnego…). Zwłaszcza, że dziur do załatania będzie jeszcze więcej niż ta jedna, skromna po Bale’u, i nie będą się ograniczały wyłącznie do piłkarzy. Ktoś jeszcze wierzy, że Tim Sherwood będzie prowadził tę drużynę dłużej niż do maja?

W niedzielę mecz z Arsenalem; nie rozpisuję się więc, bo jeszcze przed derbami trzeba będzie o Tottenhamie pisać dla Sport.pl. Jedyny pozytyw z kibicowania klubowi, który znajduje się w takim stanie, nazywa się wierszówka. Ale w trosce o harmonijny rozwój moich dzieci tego również nie powinienem im mówić zbyt szybko. Gdyby ktoś miał sposób na to, jak pokazać dociekliwym i ciekawym świata chłopcom rzut wolny Eriksena, a potem wykręcić się od odpowiedzi na pytanie, jaki był wynik, chętnie skorzystam.

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.

Jose Mourinho i wiek dziewiętnasty

1. Żeby zrozumieć, przyjąć i spróbować obronić niedawną wypowiedź Jose Mourinho na temat XIX-wiecznej ponoć taktyki West Hamu podczas meczu z Chelsea, trzeba przyjąć jedno założenie: XIX wiek w piłce nożnej rozpoczął się w 1863 roku, a zakończył w roku 1925. Dla tych, którzy zdają sobie sprawę, że w historii powszechnej dwudzieste stulecie zaczęło się wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Ferdynanda w 1914 r., a skończyło z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r., nie będzie to oczywiście żaden kłopot. Ograniczanie periodyzacji za pomocą dat z zerem na końcu mija się z celem, skoro np. w 2000 r. taki Alex Ferguson był zaledwie za połową swojej pracy w Manchesterze United – wprawdzie po pierwszym, ale prawie dekadę przed drugim triumfem w Lidze Mistrzów. No chyba że przyjąć za moment graniczny fakt, iż w 2000 r. Mourinho debiutował właśnie w roli samodzielnego trenera w Benfice…

2. Wszystko zaczęło się w roku 1863 z kilku powodów. Zaczynając od końca: w jednej z tawern okalających londyńskie Lincoln’s Inn Fields, jak pisze Jonathan Wilson, „o siódmej wieczorem 8 grudnia 1863 r.”, zakazano przenoszenia piłki ręką, ostatecznie oddzielając futbol od rugby. Było to piąte spotkanie na ten temat, burzliwe jak wszystkie poprzednie, ale dwa miesiące wcześniej udało się już skodyfikować inne podstawowe przepisy, udoskonalając wcześniejsze o 12 lat tzw. Zasady Cambridge i nadając im nazwę „Cambridge University Football Rules”. Od tej pory grano już po jedenastu, na boisku i z bramkami o określonych rozmiarach – a miesiąc później z kolei powstała Football Association.

Oczywiście nie był to koniec debat: w londyńskiej knajpie zgodzono się wprawdzie na zakaz gry rękami, ale tzw. zahaczanie, czyli po prostu kopanie się po nogach, pozostawało nadal dozwolone; jak wywodził F.W. Campbell z Blackheath: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pojawiła się za to Szósta Zasada, będąca niejako zapowiedzią spalonego: tak jak w rugby podania mogły być kierowane wyłącznie do boku lub tyłu, żeby zawodnik otrzymujący piłkę mógł ruszyć na bramkę przeciwnika dryblingiem (co było – notuje Wilson – „manifestacją angielskiego przekonania, że każde inne zagranie niż osobista szarża na bramkę jest podejrzanie niemęskim zachowaniem”).

Trzeba rzecz jasna w tym miejscu zauważyć, że część klubów z północy Anglii, skupionych wokół Sheffield, stosowało własne reguły i do Football Association przystąpiło dopiero w 1878 roku, ale szlak kodyfikacyjny został nieodwołalnie przetarty, równocześnie zaś postępowało tworzenie dla nowej dyscypliny podstawy, nazwijmy to, ideowej: mniej więcej w tym samym czasie, co praca nad Zasadami Cambridge i zakładanie FA, słynny brytyjski wychowawca, wielebny Edward Thring ze szkoły w Uppingham, wspierał rozwój sportów zespołowych wśród młodzieży z obawy przed samogwałtem, prowadzącym do „przedwczesnej śmierci naznaczonej infamią”. „Sporty zespołowe – tłumaczy autor  „Futbolowej piramidy”, a my cytujemy go nie bez uciechy – uznano za godne promowania, ponieważ, jak sądzono, zniechęcały do solipsyzmu, co jest o tyle istotne, że postawa taka to najkrótsza droga do masturbacji, a przecież nie ma nic bardziej ogłupiającego niż onanizm”.

W futbolu dziewiętnastowiecznym chodziło więc o specyficznie pojmowane kształtowanie kręgosłupa moralnego uczestników – specyficznie, bo jednak za pomocą takich składników, jak ból, brutalność, męska dominacja i kult indywidualizmu. Początkowo nikt nie przejmował się podaniami, o losach spotkań przesądzali dryblerzy, a zadaniem pozostałych członków drużyny było zabezpieczanie ich przed atakami rywala (znów wypada zauważyć, że nieco inaczej przebiegało to w Ameryce Południowej, gdzie ideały chrześcijaństwa opartego na muskułach nie wydawały się atrakcyjne, a ciasne nierówne boiska szybciej zmusiły zawodników do pracy nad techniką). Bramkarza nie było jeszcze przez kilkanaście lat, a przez lat kilkadziesiąt miał on prawo dotykania piłki ręką także poza polem karnym. Co w tym jednak najważniejsze: taktyką nikt nie zawracał sobie głowy, kluczowy był frontalny szturm dziesięciu „jeźdźców bez głowy” na bramkę przeciwnika, i trzeba doprawdy wyobraźni autora „Odwróconej piramidy”, by pierwszy międzynarodowy mecz, Szkocja-Anglia w 1872 r. (zakończony – dodajmy, by usatysfakcjonować Jose Mourinho – bezbramkowym remisem), opisywać w kategoriach konfrontacji systemów 2-2-6 z 1-2-7. Już bardziej wiarygodny wydaje się Arpad Csanadi, autor jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa, zatytułowanej po prostu „Piłka nożna”. „Piłka była punktem centralnym, gromadzącym dookoła siebie wszystkich graczy, podobnie jak to dziś jeszcze obserwujemy wśród małych chłopców grających w piłkę na placykach i łączkach – pisze Węgier. – Jeżeli któremuś z zawodników udało się uderzyć silnie piłkę w kierunku bramki przeciwnika, rozpoczynał się wielki wyścig według zasady, że tylko ten, kto złapie piłkę, będzie mógł ją zużytkować. W tego rodzaju grze trudno się było dopatrzyć jakiejkolwiek planowości. Poszczególni zawodnicy nie mieli określonych miejsc ani zadań. Gra polegała na bezmyślnym – przynajmniej w porównaniu z obecnymi pojęciami o grze w piłkę nożną – uderzaniu piłki”.

Z czasem jednak bezładne uganianie się za piłką okazywało się męczące, a i pierwsi teoretycy gry zaczęli dochodzić do głosu. W 1882 r. potępiano już w prasie pielęgnowany przez pewne kluby zwyczaj trzymania dwóch obrońców ok. 20 metrów od własnej bramki, najpewniej w celu – jak pisano – zabawiania bramkarza rozmową. Csanadi twierdzi, że kluczowe dla dziewiętnastowiecznej piłki ustawienie 2-3-5 (owa słynna „piramida”) pojawiło się rok później i funkcjonowało w najlepsze do wspomnianego roku 1925, kiedy ostatecznie zliberalizowano przepis o spalonym, a w ślad za tym Herbert Chapman wprowadził na boisko trzeciego obrońcę i na wiele lat w piłce nożnej zatriumfowało ustawienie W-M.

3. Oddajmy po raz kolejny sprawiedliwość Jose Mourinho: zmiana przepisu o spalonym (wcześniej zezwalał na podawanie do przodu, jeśli w momencie zagrania piłki znajdowało się trzech rywali, de facto bramkarz i dwóch obrońców) nie tylko zwiększyła dostępną dla napastników przestrzeń na boisku – jej podstawowym efektem, a niewykluczone, że także przyczyną, było zwiększenie atrakcyjności widowiska przez zwiększenie liczby strzelanych bramek. Zanim zmodyfikowano przepis, jeden ze współtworzących dół piramidy obrońców zostawał w tyle, żeby asekurować („zabawiać rozmową”) bramkarza, drugi zaś wysuwał się do przodu – niemal do linii środkowej. „W tej sytuacji – pisze Csanadi – napastnicy strony przeciwnej byli zmuszeni wycofać się na własną połowę boiska i tylko stamtąd inicjować ataki”. Zmiana przepisu okazała się ratunkiem dla piłki i znakiem nowych czasów. W pierwszym po jej wprowadzeniu sezonie rozgrywek w Anglii średnia strzelanych bramek wzrosła z 2,58 do 3,69. Zaczynał się wiek dwudziesty.

Wychodzi więc na to, że wypowiedź Mourinho po meczu z West Hamem, da się zinterpretować na jego korzyść. Futbol dwudziestowieczny pozwolił niewątpliwie, przynajmniej na pewien czas, grać bardziej ofensywnie niż ten ze schyłku funkcjonowania dziewiętnastowiecznej piramidy. Z drugiej strony w wieku dziewiętnastym w zasadzie nie istniała jakakolwiek myśl taktyczna, o prymacie wyniku nad pięknem gry nie mówiąc – a bez tych dwóch kategorii nie sposób interpretować zachowania piłkarzy Sama Allardyce’a w starciu z Chelsea. Paradoksalnie to symbol XX-wiecznej zmiany Herbert Chapman (człowiek, który jako pierwszy zaczął prowadzić odprawy taktyczne, stosować tablicę magnetyczną czy projektować barwy klubowe pod kątem ich boiskowej użyteczności), żałował, że w jego epoce zespoły nie muszą już pięknie grać, a najważniejsze stało się dla nich kolekcjonowanie punktów. „30 lat temu gracze wychodzili na boisko z pozwoleniem na pełny pokaz sztuki gry. Za to dziś muszą wnieść swój wkład do wspólnego systemu” – pisał słynny menedżer Arsenalu. Czy można te słowa odnieść także do tego, co ze swoimi drużynami robi Jose Mourinho, znajdować np. przyczynę oddania Juana Maty do MU w tym, że Hiszpan nie potrafił „wnieść wkładu do wspólnego systemu”?

Jedno jest pewne: o swoje miejsce w historii XXI-wiecznej piłki nożnej obecny menedżer Chelsea nie musi się martwić, nawet jeśli nie okazał się on, jak Chapman np., wynalazcą nowego systemu gry i nawet jeśli 29 stycznia 2014 roku dał się przechytrzyć Samowi Allardyce’owi.

Biblioteczka w języku polskim: Jonathan Wilson „Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej”, wyd. Polityka 2012, Arpad Csanadi „Piłka nożna”, wyd. Sport i Turystyka 1957.

Sobie i Wam

Żeby nasza droga na szczyt wyglądała tak, jak droga Brendana Rodgersa.

Żeby towarzyszyli jej ludzie tak zdolni jak ci, z którymi pracuje Manuel Pellegrini.

Żebyśmy polemizowali z większą klasą niż Jose Mourinho.

Żebyśmy mieli tak dobry charakter, jak Chris Hughton.

Żebyśmy umieli być wierni sobie tak silnie, jak Arsene Wenger.

Żebyśmy mieli większe szczęście do pracodawców niż Andre Villas-Boas.

Żebyśmy mieli takie szczęście do pracodawców, jak Roberto Martinez.

Żebyśmy otwierali się na młodych, jak Paul Lambert, i nie rezygnowali pochopnie z doświadczonych, jak Sam Allardyce.

Żebyśmy mieli fryzury tak piękne, jak Michael Laudrup.

Żeby nasze menu świąteczne układał raczej Harry Redknapp niż Juande Ramos.

Żebyśmy umieli kiedyś pójść na swoje, jak Steve McClaren, i żebyśmy umieli jak on podnosić się po klęskach.

Żebyśmy wiedzieli, kiedy odejść, jak Alex Ferguson, i żebyśmy mieli takie życie rodzinne, jak on.

Żeby nasze drużyny poprowadził kiedyś Marcelo Bielsa (w ostateczności Jürgen Klopp – Pep Guardiola wydaje się jednak zbyt doskonały). Albo żebyśmy sami je kiedyś poprowadzili.

Żebyśmy, jak Pep, potrafili co jakiś czas odpocząć od futbolu.

Żebyśmy wspólnie rozwinęli tę listę życzeń, i rozwijali ją przez kolejne tygodnie, miesiące i lata.

Słowem: wszystkiego najlepszego!

Luis Suarez jako wielki poeta

Zwlekam się na chwilę z łoża boleści, by wyszeptać kilka słów zachwytu nad Luisem Suarezem. Przychodzi mi to z trudem nie tylko dlatego, że w obecnym stanie zdrowia wyszeptanie czegokolwiek przychodzi mi z trudem. Problem również w tym, że – jak  zapewne wiecie – w piłce nożnej w pierwszym rzędzie cenię zespołowość i nawet teraz chciałbym pozwodzić Was jeszcze przez chwilę, podnosząc zalety współpracy Urugwajczyka z Coutinho, a wcześniej Sturridgem. Kłopot i w tym, że zachwycać mam się piłkarzem, który pozwala o sobie pamiętać nie tylko dzięki fantastycznym bramkom, ale także dzięki rasistowskiej aferze, pogryzieniu Ivanovicia i okołotransferowym wypowiedziom, z których wynikało, że bynajmniej nie zamierza być wierny dochowującemu mu wierności klubowi. Nawet oglądając pierwszego gola strzelonego Norwich, myślałem sobie „niezły, owszem, prawie taki jak Bentleya z Arsenalem przed pięcioma laty”, a przy drugim, że ładnie się złożył, ale ładniej jeszcze wykorzystał do złapania równowagi ciągnącego go za koszulkę obrońcę. Dopiero przy trzecim golu odpędziłem nieznośne myśli, świadczące o chorobliwym braku sympatii do najlepszego dziś, obok Aguero, napastnika w Premier League, by przy czwartym wrócić do kwestii w historii kultury odwiecznej: czy artysta musi być dobrym człowiekiem?

„Nie była wybitną poetką. Ale to sprawiedliwe. / Dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki” – to Miłosz, w wierszu poświęconym pamięci Anny Kamieńskiej. Przykłady artystów-kabotynów, tchórzy, rasistów, kolaborantów, zdrajców i potworów w życiu prywatnym mnożą się w dziejach literatury, filmu, malarstwa czy teatru równie mocno, co w dziejach futbolu – a przecież nie przestajemy być głęboko wdzięczni za, by przywołać tytuł jednej z książek Mariana Stali, „chwile pewności”, które dzięki nim otrzymaliśmy.

Luis Suarez jest wybitnym piłkarzem. Zapisuję te słowa, a Wy mi je przypomnijcie, gdy znowu będzie udawał sfaulowanego w polu karnym.

Czy wojna się skończyła

Futbol jako klucz do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie… Skończyłem właśnie pisać do Magazynu Literackiego, który będzie towarzyszyć nowemu numerowi „Tygodnika Powszechnego”, duży tekst o ważnej książce, ale nie mogę się powstrzymać przed poleceniem jej także tutaj. Autor „Futbolu w cieniu Holokaustu”, Simon Kuper, jest dziennikarzem sportowym, współpracującym m.in. z „Financial Timesem”, dla którego przeprowadził szereg mniej lub bardziej interesujących rozmów z ikonami współczesnego futbolu. Ale jest również, co istotne, synem słynnego antropologa kultury. „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie” – to zdanie mogłoby wyjść spod pióra jego ojca, Adama Kupera. – To, co się działo w czasie wojny w holenderskich klubach piłkarskich, było mikrokosmosem wydarzeń w całym kraju”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jego książka jest brutalnym rozliczeniem z mitami, którymi żyło przez lata holenderskie społeczeństwo. Oficjalna narracja o wojnie w tym kraju długo przypominała bowiem komiksy o wiosce Asteriksa: była „fantastyczną opowiastką o małej, bohaterskiej krainie, której każdy mieszkaniec należał do ruchu oporu”. Autor, który spędził w tej krainie dzieciństwo, przeżył szok, gdy uświadomił sobie, jakie rozmiary osiągnęła kolaboracja Holendrów z Niemcami. Żeby pozostać na poziomie futbolu: napisał o klubach, które na polecenie okupantów pozbawiały Żydów członkostwa i które (jak Sparta Rotterdam) debatę na ten temat ograniczyły do kwestii wielkości tabliczki, zakazującej im wstępu na obiekty sportowe – zbyt dużej i zbyt ostentacyjnej, jak na wrażliwość większości zgromadzonych na posiedzeniu omawiającego ten problem zarządu. Napisał o czysto żydowskich klubach, które w 1945 r. próbowały sformować się na nowo i kiedy złożyły wniosek o ponowne przyjęcie do federacji piłkarskiej, odmówiono im powrotu na ten sam szczebel rozgrywek ligowych, na którym grały do 1941 r. (jeden zresztą prosił także o anulowanie starego długu, argumentując, że nie ma pieniędzy, a ponad 200 członków nie żyje; związek odmówił – choć zgodził się na zmianę harmonogramu spłaty). Napisał o Ajaksie Amsterdam, którego powojenną potęgę budowali ramię w ramię przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego i współpracownicy nazistów, wybierający dla dobra klubu milczenie o trudnych tematach. Napisał o wielu innych kwestiach, związanych przede wszystkim z „żydowskością” Ajaksu – omówiłem je szczegółowiej w „Tygodniku”, ale że nie wszystkie wątki zdołałem tam poruszyć, wracam do tematu także tu, na blogu.

Kuper nie ogranicza się bowiem tylko do Holandii i nie wszystkie jego wnioski są pesymistyczne. Jako kibic nie mogę przecież nie zauważyć, że dla polityków i dyktatorów futbol zawsze okazywał się narzędziem niewygodnym. Oczywiście przekopując się przez historię piłki nożnej lat 30. autor „Futbolu w cieniu Holokaustu” natrafił na wiele prób wykorzystania jej dla celów propagandowych, choć zwraca uwagę, że naziści długo traktowali futbol nieufnie, jako sport o brytyjskiej proweniencji. Hitler pisał w „Mein Kampf” o „milionach nienagannie wysportowanych ciał jaśniejących fanatyczną miłością do ojczyzny”, ale jedyny mecz, jaki oglądał – podczas olimpiady w Berlinie, w 1936 r. – opuścił jeszcze przed końcem: Niemcy przegrali z Norwegami 0:2, a napastnik Willi Simetstreier uznał nawet, że przyczyną tej porażki była paraliżująca piłkarzy wizyta Führera w szatni przed pierwszym gwizdkiem. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Niemcy (których reprezentację wzmocnili po Anschlussie Austriacy) odpadli po meczu ze Szwajcarią. „Tak grało sześćdziesiąt milionów Niemców – kpił wówczas „Zurich Sport”, odwołując się do przedmeczowych zapowiedzi nazistowskiej gadzinówki „Volkischer Beobachter” – nam wystarczyło jedenastu piłkarzy”…

W 1940 r., podczas meczu jednej z wiedeńskich drużyn zmuszonej do gry w niemieckiej lidze, śpiewano antyniemieckie przyśpiewki, rzucano kamieniami, zniszczono autokar drużyny gości i pocięto opony limuzyny gauleitera Baldura von Schiracha. „Takie rzeczy tylko na meczu piłkarskim” – komentuje Kuper. W 1942 r. Niemcy przegrali w Berlinie ze Szwecją, a notujący komentarz Goebbelsa sekretarz niemieckiego MSZ zapisał, że 100 tys. ludzi opuściło stadion w przygnębieniu, „a ponieważ zwycięstwo w meczu piłkarskim jest droższe ich sercom niż zdobycie jakiegokolwiek miasta na wschodzie, tego typu wydarzenia muszą być zakazane dla dobra nastrojów wewnętrznych”.

Kim byli i co myśleli zawodnicy, którzy reprezentowali zbrodnicze państwo (był zresztą wśród nich może najlepszy Polak w historii futbolu, Ernest Wilimowski)? „Dziś wciąż jestem dumny, że byłem w drużynie narodowej, a także niesamowicie wkurzony, bo jestem pewien, że gdybym miał normalną karierę, rozegrałbym rekordową liczbę meczów w reprezentacji” – opowiada Kuperowi jeden z nich, Albert Sing. Po prostu cieszył się, że może grać w piłkę i unika dzięki temu wysłania na front…

Ale jest jeszcze jedna smakowita historia, której nie można nie omówić na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce. Przez większą część wspomnianych lat 30. Niemcy dbali o swój wizerunek na arenie międzynarodowej, piłkarska reprezentacja kraju pilnowała więc, by każdy mecz stanowił „ein Sieg des »fair play«”, zwycięstwo fair play. W grudniu 1935 r. mecz Niemców w Londynie, na stadionie White Hart Lane, usiłowali wprawdzie zakłócić antyfaszystowscy demonstranci, ale błyskawicznie aresztowała ich policja. Anglicy także dbali o dobre traktowanie gości – były wiwaty, koleżeńska atmosfera, pomeczowy bankiet – choć na boisku pokonali ich 3:0.

A propos Anglików: na okładce książki znalazło się zdjęcie ich reprezentacji narodowej, wykonującej nazistowskie pozdrowienie na stadionie olimpijskim w Berlinie, w 1938 roku; zdjęcie, które dla kolejnych pokoleń fanów piłki z Wysp stało się symbolem hańby i wokół którego stworzono legendę, precyzyjnie przez Kupera obnażoną. Rzecz w tym, że Anglicy w Berlinie bynajmniej nie musieli hajlować – nawet jeśli mecz rozgrywano tuż po Anschlussie Austrii, kiedy mówiono że „wystarczy tylko iskra, żeby Europa stanęła w płomieniach”, czyli piłkarze teoretycznie zachowali się zgodnie z Chamberlainowską polityką appeasmentu, czyli niedrażnienia i zaspokajania żądań Hitlera w imię ratowania pokoju.

W powojennych relacjach uczestniczący w meczu zawodnicy mówili zgodnie, że walczyli o możliwość niewykonania nazistowskiego pozdrowienia, berliński stadion był jak jaskinia lwów, a niemieccy piłkarze okazali aroganckimi, pewnymi zwycięstwa aryjskimi potworami. We wspomnieniach Stanleya Matthewsa, kapitan drużyny Eddie Hapgood jeszcze w szatni przed meczem informuje działacza, nalegającego na wykonanie kontrowersyjnego gestu, „co może sobie zrobić z nazistowskim pozdrowieniem”, a częścią tej rekomendacji miało być „wsadzenie go tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Autor jednej z bramek dla Anglików miał z kolei pędzić w stronę kolegów z wołaniem „Teraz niech zasalutują”.

Problem w tym, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca: w maju 1938 oficjalne nastawienie Niemiec do Wlk. Brytanii było względnie przyjazne, a kibice i piłkarze reprezentujący III Rzeszę odnosili się do gości z rewerencją i podziwem. Stojący na bramce Hans Jakob opisywał gola Lena Gouldena w taki sposób, jakby wpuszczenie go było zaszczytem. „Przekonanie, że były to sztucznie wyprodukowane potwory, zaprogramowane, żeby zwyciężać, dopingowane nieomal przez zjazd w Norymberdze, przystaje do naszej powojennej wiedzy o nazizmie” – zauważa Kuper. Tyle że w latach 30. Niemcom chodziło o urzekanie w równym stopniu, co wygrywanie, a fair play znaczyła prawie tyle co zwycięstwo.

Jest także w tej historii coś, co musi dawać do myślenia kibicowi-inteligentowi: ślady wojny i wojennej propagandy w piłce nożnej, którą dziś zna. Jakie znaczenie ma wytworzony wówczas kult żołnierza – dzielnego, zdeterminowanego mężczyzny, który poświęca swe ciało dla dobra ogółu – w pogardzie, jaką powszechnie obdarza się zawodników unikających walki o piłkę, uciekających z nogami przed ostrym wejściem rywala, albo udających sfaulowanego? Metaforyka wojenno-militarna dominuje przecież w języku opisujących mecze trenerów, dziennikarzy i kibiców (w naszym języku!) – przypomnijcie sobie choćby, jaki absolutny zachwyt wywołał mecz z 1989 roku, który obrońca Terry Butcher dograł do końca z głęboko rozciętą głową, brocząc krwią i zmieniając jedynie co jakiś czas bandaże i koszulki (prowizorycznie założone szwy nie wytrzymały, bo walczący o górne piłki Anglik nieustannie główkował).

W przypadku Niemców, których reprezentacja przed dojściem Hitlera do władzy grała miękko i finezyjnie – 12 lat retoryki, w której dominowały wojna, męstwo oraz Kampf (walka), zmieniło styl drużyny narodowej na długie dziesięciolecia. Właściwie dopiero w ostatnich latach, wraz z otwarciem reprezentacji na urodzonych w Niemczech imigrantów, przestała się ona kojarzyć z agresją i siłą. „Konstytucja Republiki Federalnej nie zawiera ani jednego artykułu, który by mówił, że należy grać jak Brazylia” – ironizuje Kuper, ale wcześniej zauważa: całe pokolenia niemieckich piłkarzy wychowano w stylu stworzonym pod władzą Hitlera.

Czy naprawdę mamy to już za sobą? Zaledwie pięć lat temu jeden z polskich tabloidów przed meczem z Niemcami krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to…”, i fotomontażem przedstawiającym polskiego trenera trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Przyznaję: po zakończeniu lektury mam niepokojące wrażenie, że wiele z holenderskich mitów o wojnie i okupacji, które obala w swojej książce Simon Kuper, także w Polsce ufundowane jest na niezbyt mocnych podstawach.

Smutek Ronaldo

Czasem myślę, że dla kibica-inteligenta to najtrudniejsza rzecz na świecie: przyznać przed samym sobą i przed całym światem, że facet, którzy straszy z okładek pism dla nastolatków, którego plakaty i koszulki nabywają dzieci już w wieku przedszkolnym, i o którym fantazjują damy, będące z kolei przedmiotem jego fantazji, jest rzeczywiście najlepszym piłkarzem świata. Widzisz gościa na reklamie gaci? Na billboardzie zachęcającym do kupna perfum? W magazynie kobiecym w poczekalni u dentysty? W piśmie modowym u fryzjera? Ba: w naukowym periodyku, analizującym fenomen, cytuję, „seksualizacji widowiska sportowego” i „ciała zawodowego piłkarza jako formy kapitału zarówno w sensie dosłownym, fizycznym, jak i kulturowo-symbolicznym”?

Przecież nie takich zawodników uczono cię podziwiać. Przecież jako obiekt uwielbienia odruchowo wybierasz zespół, nie jednego piłkarza, a jeśli już wybierasz piłkarza, to takiego, który dla zespołu pracuje, np. Makelele albo (jeśli już trzymać się zestawu okołotytułowego) Moutinho. Przecież cenisz Aleksa Fergusona, a w związku z tym pamiętasz fragment jego autobiografii, z którego wynika, że David Beckham przez związek z „tą kobietą” (ergo: przez drogę kariery realizowanej także poza boiskiem) tak naprawdę nie stał się nigdy wielkim piłkarzem. Pamiętasz Harry’ego Redknappa, naśmiewającego się z misternie trefionych fryzur Garetha Bale’a, do których nadmierne przywiązanie nie pozwalało ponoć piłkarzowi na pełne zaangażowanie w treningi. Uczestniczyłeś w dziesiątkach debat na temat gwiazd i gwiazdeczek nurkujących na boisku, nie dostrzegając faktu, że często zwyczajnie boją się bólu albo uciekają z nogami, żeby obronić się przed kontuzją. Z pewnością nie odrobiłeś lekcji gender i większość zachowań charakteryzujących postaci, o których tu mowa (dbałość o wygląd, fryzurę i strój, okazywanie bólu, łzy i nadmierna ekspresja), uważasz za niemęskie.

Są pewnie jeszcze powody wtórne: problem, nazwijmy to, klasowy – oto bogaty chłopak z bogatego klubu, po rekordowym transferze i z rekordowym kontraktem, najwyraźniej świadom własnej wartości (Leo Messi przecież, równie bogaty, przynajmniej udaje skromnego); czy w ogóle jest coś, czego mu brakuje? I w końcu także poczucie złamania regulaminu konkursu w trakcie jego trwania: skoro głosowanie w plebiscycie na Złotą Piłkę miało trwać do 15 listopada, nie można go nagle przedłużać tylko dlatego, że 19 listopada jeden z kandydatów rozegrał fenomenalne spotkanie. Dlaczego nie można by wziąć pod uwagę tego meczu w przyszłym roku, jak – powiedzmy – w plebiscycie „Grand Press” teksty opublikowane po 31 października?

Najtrudniejszy akapit tekstu: uzasadnić wybór oczywisty. Rafał Stec wszakże zwolnił mnie z tego obowiązku. „Ten wyżyłowany rewolwerowiec zwyczajnie zasłania wszystkich – napisał z mocą swojego autorytetu. – Wielomiesięczną kanonadę właśnie zwieńczył strzelaniną na szczycie. Ze Zlatanem Ibrahimoviciem, którego życiową misją jest chyba udowadnianie, iż futbol można zamienić w grę solową”. Poprzestańmy na tym, nie dopisując już tych wszystkich goli (66, jeśli dobrze pamiętam) i asyst (16, o ile mnie pamięć nie zawodzi).

Kiedy przed rokiem w mediach całego świata rozpętała się dyskusja na temat sławetnego wyznania „Estoy triste”, jedną z interpretacji podsunął pracujący wówczas z Ronaldo na co dzień Jose Mourinho: miało chodzić właśnie o pominięcie gwiazdy Realu przy wręczaniu nagrody dla najlepszego piłkarza sezonu. Problem w tym, że nawet jeśli ostatecznie ją otrzyma, jego smutek nie zniknie. Nawet zostawiając na boku kwestie proceduralne (a także niedawny afront ze strony Seppa Blattera): on wie, że żaden współczesny Pindar nie napisze ody na jego cześć. Kibicu-inteligencie, po prostu: nie kochasz go tak mocno, jak na to zasługuje.

Dyrygent się znalazł

Wyrafinowany dyrygent, jedynie przebrany za barbarzyńcę – może to jeszcze chciałbym dopowiedzieć do tych paru akapitów, które wrzuciłem przed chwilą na Sport.pl po meczu Borussii z Arsenalem. Tam było głównie o tym, jak poniedziałkowy wywiad Jürgena Kloppa dla „Guardiana”, zawierający porównanie Arsenalu do orkiestry („lubią mieć piłkę, rozgrywać, podawać, ale w sumie brzmi to dość cicho, nieprawdaż?”) i wyznanie, że on sam preferuje heavy metal, zawładnęły medialną narracją. Tu chciałbym jeszcze wyznać, że na metaforę zespołu heavy metalowego kompletnie się nie nabieram. Wszystko, co robią piłkarze Kloppa, jest przecież starannie skomponowane i perefekcyjnie zorkiestrowane. Pressing i czyhanie na kontratak w meczach z Arsenalem tak samo, jak – powiedzmy – ustawienie 3-3-1-3 w meczu z Napoli. Miguel Delaney, w którego dzisiejszym wpisie na blogu ESPNpotwierdziłem wiele swoich intuicji, pisze o doskonałym zrównoważeniu między „reaktywnym” stylem Jose Mourinho, a „proaktywnym” stylem hiszpańsko-katalońskim. I nawet jeśli triumf Arsenalu na Westfalenstadion oraz skomplikowana sytuacja Borussii w grupie Ligi Mistrzów osłabiają nieco moc tej opinii, z pewnością jesteśmy daleko od nieskoordynowanego hałasu.

Zgoda, Jürgen Klopp nie przypomina, jak Arsene Wenger, Philippe’a Herreweghe, wyrafinowanego dyrygenta przybliżającego światu bachowskie arcydzieła. Widziałem jednak przed rokiem podczas festiwalu Misteria Paschalia, jak Stefano Montanari prowadził Accademię Bizantina. Miał, owszem, wojskowe buty, był niezbyt starannie ubrany i zachowywał się jak chuligan, ale z całą pewnością dynamiczny, dziki i nieokiełznany w jego interpretacji utwór był dziełem Antonio Vivaldiego. Klasyka, pozostając klasyką, ma wiele oblicz. Żadne nie jest nudne, mało które bywa ciche. Zobaczcie zresztą sami, jak można ją traktować: