Archiwum kategorii: Premier League

Mili, fajni, przegrani

Okoliczności łagodzące znamy na pamięć, a po raz kolejny wyłożył je przed meczem Jamie Carragher w Monday Night Football. W ciągu tych kilku lat drużyna trenowana przez Mauricio Pochettino zdobyła najwięcej punktów w lidze po Manchesterze City i Chelsea, mimo iż wydała 500 milionów mniej niż aktualny mistrz Anglii, 400 milionów mniej niż Chelsea i Manchester United, a jeśli idzie o stosunek inwestycji do dochodów – przeznaczała na nowych zawodników od 150 do prawie 500 milionów funtów mniej niż pozostała czołowa piątka. O budżecie płacowym Carragher nie wspominał, ale powszechnie wiadomo, że Daniel Levy płaci gorzej niż prezesi zarówno wielkiej piątki, jak i niejednej drużyny ze środka tabeli Premier League. Nie wspomniał też, że w ciągu tych kilku lat pracy Pochettino nauczył grać w piłkę i wypromował całkiem sporą grupę zawodników, z czego w pierwszym rzędzie skorzystała reprezentacja Anglii. Że tego lata musiał przygotowywać zespół do sezonu pozbawiony aż dziewięciu podstawowych zawodników – tylu grało w półfinałach mundialu, a przecież do tego można doliczyć jeszcze kilku występujących na rosyjskich boiskach w fazie pucharowej i Sona, który pojechał na Puchar Azji. W dodatku okienko transferowe zakończyło się klapą – klub nie zdołał sprzedać tych, którzy mieli zrobić miejsce na nowe nabytki. Tego, jak demobilizujące jest przedłużające się granie na nieswoim stadionie i niepewność, kiedy zostanie otwarty nowy obiekt, możemy się jedynie domyślać. Jeśli nie postawię w tym miejscu kropki, gotów jestem dojść do wniosku, że rekordowy dorobek punktowy po dziewięciu kolejkach był właściwie cudem, który powinniśmy fetować, a nie frustrować się porażką z ligowym potentatem.

Za okoliczność łagodzącą mógłbym właściwie też uznać to, jak grali. Jak walczyli, zwłaszcza w drugiej połowie. Jak ograniczali płynność akcji Manchesteru City, który owszem – stworzył kilka świetnych sytuacji, ale dużo mniej niż zwykł czynić w ostatnich miesiącach. Jak po długim okresie bicia głową w mur sami zaczęli stwarzać okazje. W gruncie rzeczy mógłbym dwa ostatnie mecze, z PSV i z MC, skwitować zdaniem o rosnącej formie Tottenhamu, mógłbym, gdyby nie ta drobna okoliczność, że oba skończyły się kiepskimi wynikami.

„Są mili i fajni, ale i tak im wlejemy” – zechciał skomentować swego czasu Roy Keane i choć od tamtej pory Mauricio Pochettino włożył mnóstwo pracy w to, żeby jego podopieczni nie byli już tacy mili, druga część zdania byłego kapitana Manchesteru United pozostaje boleśnie aktualna. Jeszcze boleśniejsze są okoliczności, w jakich dochodzi do tego „wlania” (tak, wiem, że ugrzeczniłem i ocenzurowałem frazę Keane’a) – dochodzi do niego mianowicie na własne życzenie. Nie dzięki jakiemuś fenomenalnemu zrywowi rywala – raczej na skutek prezentu, jaki otrzymał.

Czym bowiem, jeśli nie prezentem, było zagranie Toby’ego Alderweirelda pod nogi szarżującego przeciwnika przy pierwszej bramce PSV? Czym, jeśli nie prezentem, było niecelne podanie do tyłu najlepszego skądinąd wówczas na boisku Christiana Eriksena, po którym Hugo Lloris wybiegł z bramki, sfaulował rywala i wyleciał z boiska z czerwoną kartką? Czym, jeśli nie prezentem, było zachowanie Trippiera przy dzisiejszej akcji bramkowej Manchesteru City (prawy obrońca Tottenhamu źle ocenił tor lotu piłki zagranej przez Edersona do Sterlinga)? Ile takich prezentów jeszcze obejrzeliśmy, nawet jeśli nie przyniosły rywalom kolejnych bramek – np. w 38. minucie, gdy zagrywający do tyłu Sissoko podarował rywalom rzut rożny, albo w 46. minucie, kiedy przed własnym polem karnym piłkę tracił Dembele, albo trzy minuty później, gdy Lloris zagrywał pod nogi Aguero i Dier musiał faulować napastnika MC? To, jak Hugo Lloris w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zamienił się w tykającą bombę, jest skądinąd osobnym tematem: Francuz dziś także świetnie zbił na słupek uderzenie Mahreza, ale przy każdym jego wykopie serca kibiców Tottenhamu podchodziły im do gardeł.

Dzień dzisiejszy zapamiętamy nie dlatego, że w 23. minucie Sissoko wyprowadzał kontrę czterech piłkarzy Tottenhamu na dwójkę obrońców City i zamiast podać do Lameli, Lucasa bądź Kane’a pozwolił obrońcy rywalowi wybić piłkę, i nie tylko dlatego, że w 80. minucie po dograniu Allego Lamela strzelił ponad bramką, choć większość z nas zdołała już krzyknąć „gol” (być może i tu okolicznością łagodzącą mógł być stan zrytej przez zawodników NFL murawy). Nie zapamiętamy go dzięki waleczności Sancheza, ambicji Sissoko czy klasy podań rezerwowego Winksa. Zapamiętamy go, bo właśnie tego dnia Real Madryt zwolnił Julena Lopeteguiego i Mauricio Pochettino stał się jednym z najpoważniejszych kandydatów na jego następcę. Tottenham jest miły i fajny, ale nie ma zbyt wielu argumentów, pozwalających zatrzymać Argentyńczyka, który jeszcze przed nadejściem informacji z Madrytu wyznał, że nigdy w czasie swojego pobytu w Londynie nie czuł się równie kiepsko. W sumie trudno mu się dziwić: wykonał mnóstwo roboty, ale nie miał tych kilkuset wolnych milionów, które spoczywały na kontach MC czy Liverpoolu, i drużyny, które jeszcze rok czy dwa lata temu ogrywał, dziś znalazły się już poza jego zasięgiem. Kto stoi w miejscu, ten się cofa, powiadają. Co było do udowodnienia.

Special Once

Im częściej Jose Mourinho powołuje się na własne zasługi z przeszłości, tym bardziej jego przyszłość wydaje się ponura. Aniśmy się obejrzeli, jak do określenia Special One dopisano jedną literkę.

Argumenty z historii zawsze są słabe, coś o tym wiemy w naszej umiłowanej ojczyźnie, której znakomici przedstawiciele tyle razy przysłaniali wstydliwą teraźniejszość Mrożkowym „Za wolność wybili”. Także gwałtowne domaganie się szacunku, którym Jose Mourinho kończył wczorajszą konferencję prasową, miało w sobie rys niezamierzonego komizmu przez skojarzenie z naszą niesławną kampanią #RespectUs. Miejsce w historii piłki nożnej obecny trener Manchesteru United ma zapewnione nie od dziś (sporo mówił o tym zresztą menedżer Tottenhamu Mauricio Pochettino, jeden z ostatnich, którzy deklarują przyjaźń do Portugalczyka i przyznają, jak bardzo inspirowali się jego przykładem w przeszłości). Mocno się obawiam natomiast, jak historia oceni jego pobyt na Old Trafford.

Jeśliby zresztą mówić o historii, wczoraj przemawiała raczej przeciwko Tottenhamowi. Na tym stadionie Pochettino przegrywał zawsze, a jego podopieczni nie strzelili jeszcze gola. Nawet jeśli poprzednikom tego szkoleniowca, Andre Villas-Boasowi i Timowi Sherwoodowi udało się tutaj zwyciężać, były to raczej wypadki przy pracy, albo – w tym drugim przypadku – efekt pofergusonowskiej smuty. Wcześniej podróże na północ dla piłkarzy i kibiców z północnego Londynu wiązały się niemal zawsze z perspektywą łomotu. Nawet ubiegłotygodniowa porażka MU z Brighton nic dobrego nie wróżyła: jeśli w przeszłości Tottenham bywał rywalem drużyny, która zdawała się właśnie przechodzić kryzys, okazywał się idealnym „rywalem na przełamanie” – nadzieje na jego sukces przemijały po pierwszym golu, a punkty zostawały tam, gdzie miały zostać.

Zaryzykuję jeszcze zdanie, że także pierwsza połowa wczorajszego spotkania przemawiała przeciwko gościom. Tu Mourinho ma rację: pressing jego zespołu uniemożliwił Tottenhamowi rozgrywanie składnych akcji i zmuszał poszczególnych piłkarzy (Rose’a zwłaszcza, ale także Alderweirelda i Dembelego) do błędów podczas wyprowadzania piłki. Zawodnicy MU nie faulowali na własnej połowie i nie dopuszczali rywala do rzutów rożnych (pierwszy Tottenham wykonywał w 50. minucie – i od razu strzelił bramkę). Ich ataki skrzydłami – zwłaszcza rajdy tyle razy krytykowanego przez Mourinho Shawa – były bardzo niebezpieczne. Po prezencie od Rose’a Lukaku był o włos od gola, a oprócz niego groźnie strzelał z dystansu Pogba. Oczywiście chaos i niecelne podania nie były tylko domeną gości – jeden z dziennikarzy Sky Sports naliczył ich w pierwszej połowie 123, z czego Tottenhamu tylko o 7 więcej niż MU. Błędy, bałagan w grze, typowe dla pierwszej fazy sezonu i zrozumiałe w przypadku zawodników, którzy treningi wznowili zaledwie trzy tygodnie temu (u Pochettino było ich aż dziewięciu), nie zmieniały jednak faktu, że ta pierwsza połowa powinna się była zakończyć prowadzeniem gospodarzy.

W drugich czterdziestu pięciu minutach jednak Tottenham zdołał się poprawić. Goście przyspieszyli i na połowę rywala zaczęli w końcu przedostawać się skrzydłami, gdzie Trippier i Rose zdołali podejść nieco wyżej. Z takiej akcji Eriksena po prawej stronie wziął się rzut rożny i pierwsza bramka, z takiego rozegrania z wykorzystaniem biegnącego wzdłuż linii bocznej Trippiera i ponownie schodzącego do prawej Eriksena wzięło się drugie trafienie, a potem można już było kontrolować przebieg wydarzeń. Ze wszystkich komplementów, jakie zebrał za udział w wygranej Lucas Moura wypada wydestylować nie tylko jego skuteczność i szybkość, ale także zaangażowanie w pressing; kolejny raz wyszło, że Pochettino ma rację, bo żeby w jego drużynie był pożytek z nowego zawodnika, powinien z nią przepracować okres przygotowawczy, a nie przychodzić z zaległościami treningowymi w zimie.

Po ostatnim okienku transferowym, po inwestycjach Liverpoolu i Chelsea, a także ze świadomością różnicy klas, jaka dzieliła w poprzednim sezonie Manchester City od reszty stawki, nikt nie wymieniał Tottenhamu w gronie kandydatów do mistrzostwa kraju. Ja będę, rzecz jasna, ostatnim, który próbowałby zmieniać tę narrację, zwłaszcza po zaledwie trzech kolejkach sezonu. Nie mogę jednak nie zauważyć, że w drugiej połowie po boisku biegały dwie drużyny, z których jedna, owszem, wiedziała, co robi i której piłkarze imponowali świadomością taktyczną przy korektach ustawienia, podobnie jak – w szerszej perspektywie – indywidualnym rozwojem w tym klubie i u tego trenera w ostatnich latach. Kane, Alli, Trippier to przykłady najbardziej spektakularnego postępu, ale także o pozostałych można powiedzieć, że czas spędzony w Tottenhamie nie jest dla nich stracony: Eriksena całe lato przymierzano do najlepszych klubów świata, a w tym sezonie może błysnąć jeszcze powrócony do zdrowia Harry Winks. Co ważne: wszyscy dostali tego lata czystą kartę, także zawodnicy, którzy – jak Alderweireld – nie przedłużyli dotąd kontraktu, a wiosną przesiadywali na ławce, sprawiając w dodatku – jak Rose – trenerowi problem nieuczesanymi wypowiedziami. Dziewięciu grających wczoraj piłkarzy należało do podstawowych zawodników Pochettino już w sezonie 2015/16; podobnej stabilności we współczesnej piłce ze świecą szukać.

Otóż ta druga drużyna od podobnego poukładania jest bardzo daleka, choć obecny szkoleniowiec pracuje z nią już trzeci rok, a na transfery wydał niewiarygodnie dużo. Pozycja Pogby wciąż pozostaje przecież przedmiotem dyskusji, podobnie jak optymalny skład defensywy (wiele się mówiło o konieczności kupienia jeszcze jednego stopera, ale przecież Lindelof czy Bailly to transfery Mourinho). Pomysłem na odmianę niekorzystnego wyniku jest wstawienie w środek pola karnego rywali Fellainiego, kiedy na ławce pozostaje jeszcze Marcus Rashford. Alexis Sanchez? Lepiej mu chyba było w Arsenalu. Mata? Martial? Z Brighton zawiedli, wczoraj nie było ich nawet na ławce.

Łatwo oczywiście charakter tych dwóch trenerów przeciwstawiać. Mourinho przez całe lato marudził, Pochettino o większych niż w przypadku rywala kłopotach (zero wzmocnień, wciąż niegotowy nowy stadion) opowiadał raczej jak o czekającym go wyzwaniu. Ten pozytywny, pełen wiary i zapału, ten z wiecznym grymasem niezadowolenia na rozkapryszonej twarzy. Kogo wybieracie? Najsmutniejsze było wczoraj to, że trybuny z których w sytuacjach równie niekorzystnych tyle razy dobiegało ogłuszające „Attack! Attack! Attack!”, w ciągu ostatniego kwadransa meczu pustoszały. Na jednym z najwspanialszych obiektów świata nikt nie miał złudzeń, że Jose Mourinho zainspiruje drużynę do comebacka w stylu Aleksa Fergusona.

Kiedyś był naprawdę wyjątkowym trenerem, synu. Kiedyś.

Smutny toast na koniec sezonu

Mogło być gorzej. Przed rozpoczęciem sezonu dałbym sobie przecież rękę uciąć, że po raz kolejny do Ligi Mistrzów awansować się nie da: że oba kluby z Manchesteru, broniąca mistrzostwa kraju Chelsea i Liverpool będą poza zasięgiem (jedynie utrzymania dominacji nad Arsenalem pozwoliłem sobie być pewnym), że konieczność godzenia występów ligowych z grą w Champions League okaże się dla zespołu zbyt wielkim wyzwaniem, podobnie jak granie przez okrągły rok na nieoswojonym przecież zarówno przez piłkarzy, jak kibiców Wembley. Martwiłem się tym, że wytrzymanie kolejny sezon z rzędu presji nakładanej przez zawodników przez jednego i tego samego, skrajnie wymagającego trenera, to będzie już za wiele, martwiłem się efektami publikacji pełnej niedyskrecji na temat jego podopiecznych książki Mauricio Pochettino z Guillemem Balaguem. Oczywiście, oczywiście: jestem kibicem Tottenhamu, więc zawsze znalazłbym jakieś powody do zmartwienia, przyznacie jednak, że wszystkie dotąd wymienione brzmią racjonalnie. Nie bałem się np., że drużyna zostanie na pniu rozkupiona jeszcze w trakcie minionego roku i nawet wyznam, że i tego lata, a więc przed inauguracją nowego stadionu, kadrowego trzęsienia ziemi się nie spodziewam, bo nawet jeśli za lepszymi pieniędzmi odejdą, powiedzmy, Rose, Alderweireld czy Dembele, to przecież w ostatnich miesiącach się okazało, że żaden nie jest niezastępowalny. W sumie więc: naprawdę mogło być gorzej, jeśli dodać jeszcze fatalny początek rozgrywek i punkty tracone na Wembley ze średniakami oraz dziwaczną sierpniową posuchę strzelecką Harry’ego Kane’a, a także to, że mimo załamania po niedawnych porażkach z oboma klubami z Manchesteru udało się jednak drużynę pozbierać i zakończyć sezon zwycięsko. Czytaj dalej

Ze mną lub z kimś innym

Bitwa na Stamford Bridge: roztrwonione prowadzenie 2:0 i utrata szans na mistrzostwo Anglii w 2016 r. Wcześniej finał Pucharu Ligi z Chelsea w 2015 r., również przegrany 2:0. Półfinał Pucharu Anglii z Chelsea przed rokiem, przegrany 4:2. Rewanżowy mecz Ligi Mistrzów z Juventusem, zakończony zwycięstwem i awansem drużyny z Turynu. Wczorajszy półfinał FA Cup z Manchesterem United. Ten sam scenariusz – taki, w którym zespół nie wykłada się już w pierwszych sekundach, nie popełnia kompromitujących błędów na starcie, nie kapituluje, ba: podejmuje walkę, zaczyna znakomicie, spycha rywala do narożnika, może nawet obejmuje prowadzenie, później jednak otrzymuje niespodziewany cios, po którym nie potrafi się już podnieść. Wczoraj, podobnie jak podczas meczu z Juventusem, od pewnego momentu można było mieć pewność: oni już nie wierzą, że się uda. Albo inaczej: oni wiedzą, że się nie uda. Że strzał Erica Diera w 45. minucie po prostu musi trafić w słupek. Czytaj dalej

Cudowny chłopak

Najlepsze, że oni wcale nie grali dobrego meczu, a raczej, że wielu z nich zagrało poniżej poziomu, do którego zdążyli nas przyzwyczaić. Dembele był wolniejszy niż zwykle – zamiast przenosić akcje sprzed własnego pola karnego pod bramkę rywali, w pierwszej połowie gubił się i wikłał w bezproduktywnych raczej zwarciach. Osamotniony po lewej stronie Davies zostawiał Mosesowi hektary wolnego miejsca (Alonso w pierwszej fazie meczu również zaskakująco łatwo przedzierał się prawą). Sona w zasadzie nie było – ani wtedy, gdy grał na środku, ani po zmianie pozycji z Lamelą i zejściu na prawą. O postawie Llorisa przy golu dla Chelsea nie ma co nawet mówić (to był jego czwarty błąd w tym sezonie, skutkujący utratą gola, tylko Begović i, ekhem, Cech, zrobili więcej), a Sanchez, jak zwykle, interwencje kapitalne i ofiarne przeplatał chwilami gapiostwa; po tym, jak Alderweireld grał już nie tylko w Pucharze Anglii, ale i meczach reprezentacji Belgii, w meczu o taką stawkę doprawdy wolałbym widzieć raczej jego.

Widać z tego, że problemy Chelsea są dużo poważniejsze – zarówno te natury ogólnej, kryzysu formy ostatnich miesięcy i spekulacji wokół przyszłości trenera, jak bieżące, związane choćby z nieobecnością w wyjściowym składzie Courtois i Pedro czy brakiem wartościowych zmienników na ławce. O podaniach Fabregasa można powiedzieć mnóstwo dobrego, ale nikt się chyba nie spodziewał, że Hiszpan będzie w stanie nawiązać walkę z niezmordowaną drugą linią Tottenhamu. Również Hazard, często podwajany przez rywali, odbijał się od nich jak piłeczka. O akcji, która przyniosła gościom wyrównanie warto byłoby mówić nawet bez arcydzielnego uderzenia Eriksena: o tym, jak Davies z Allim przycisnęli Mosesa przed polem karnym Chelsea, jak odwojowali piłkę i jak z sytuacji beznadziejnej zrobiła się znakomita. Podobnie komplementować można tytanicznie pracującego Lamelę: żaden inny zawodnik nie miał tylu wślizgów, żaden inny nie biegał tak między rywalami, żaden inny, dodajmy, nie używał tak często łokci w sytuacjach nieoczywistych. To dziś jedna z kluczowych różnic między tymi dwiema drużynami – ta północnolondyńska kolejny już sezon świetnie wie, co robi, i o co gra. Od tamtej „bitwy na Stamford Bridge”, kiedy goście stracili panowanie nad sobą i resztki szans na odebranie Leicester mistrzostwa kraju, minęła epoka; szczerze mówiąc ów mecz wydaje się równie odległy jak tamten sprzed 28 lat, ostatni wygrany tutaj przez Tottenham w lidze. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że w składzie Chelsea nie ma już tych wszystkich speców od ogrywania Tottenhamu; speców, których symbolem mógłby być chociażby John Terry. Coś pękło, coś się skończyło.

Zostawmy jednak Chelsea z jej kłopotami, niechże na ratunek przychodzą Guus Hiddink albo Carlo Ancelotti. Skupmy się na tym, o którym głośno było przez cały miniony tydzień, z racji tego, że w reprezentacji Anglii pierwsze skrzypce grali inni zawodnicy, i że jej selekcjoner uznał za stosowne przestrzec go w kwestii miejsca w wyjściowej jedenastce podczas zbliżających się mistrzostw świata. Zauważmy: jeśli zsumować gole i asysty z tego sezonu, Dele Alli ma ich 24, o 6 więcej od tego, który wypchnął go ze składu Anglików, Jessego Lingarda. Czy naprawdę można mówić o słabszej formie piłkarza, który zdobywa bramki w momentach i meczach absolutnie kluczowych, wszystko jedno – z Realem, czy z Chelsea? Który wykazuje się takim opanowaniem, taką koordynacją i taką techniką, zarówno obiegając Azplicuetę i dochodząc do długiego, przypominającego nieco podania Alderweirelda, zagrania Erica Diera, jak potem przyjmując piłkę i następnie przerzucając ją nad Caballero? Który odnajduje się później w polu karnym, jako pierwszy dopadając do piłki, przekładając ją – mimo gęstniejącego tłoku – z prawej na lewą nogę i strzelając trzeciego gola dla Tottenhamu? Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś Mauricio Pochettino mówił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii. O tym, jak Argentyńczyk prowadzi swoją młodą gwiazdkę, jak konsekwentnie ją wspiera na konferencjach prasowych po kolejnych żółtych kartkach za symulowanie, jak mobilizuje go mówiąc choćby, że uważa go za najlepszego 21-latka na świecie, można by napisać niejedno. Dziś Alli zagrał setny mecz w Premier League – spotkałem gdzieś statystykę, mówiącą, że w trakcie tych stu spotkań przyłożył się do sześćdziesięciu bramek dla Tottenhamu. Ciąg dalszy nastąpi.

O ileż przyjemniej niż o jednostkach mówić jednak o drużynie. Pochettino opowiadał po meczu, że w przerwie skupił się na znalezieniu piłkarzom lepszych pozycji – tak, żeby ściślej współpracowali, szybciej operowali piłką, byli nieco bardziej agresywni i lepiej przechodzili z fazy obrony do ataku (w tym punkcie w trakcie pierwszej połowy Chelsea niewątpliwie biła ich na głowę). Dobre to było: przejście Eriksena z lewej do środka, Lameli z prawej na szpicę, Allego z „dziesiątki” na lewą stronę i Sona ze szpicy na prawą; żeby wygrać, nie trzeba było wcale Harry’ego Kane’a. Mit, że mamy do czynienia z zespołem jednego piłkarza, runął już jakiś czas temu, ale dziś padły kolejne: o niezdobytym Stamford Bridge, o tym, że Tottenham ma kiepskie wyniki w meczach z bezpośrednimi rywalami, i że Alli jest w kiepskiej formie. Niby wiem, że z tą drużyną wszystko wydaje się możliwe, niemniej zaryzykuję to zdanie: wygląda na to, że trzeci rok z rzędu zagra w Lidze Mistrzów – w Anglii tylko Manchester City w tym czasie prezentuje podobną formę, a inwestycji obu drużyn nie sposób przecież porównać. On jest magikiem, ty wiesz, śpiewają kibice o Mauricio Pochettino i mają cholerną rację.

Tottenham jako La Máquina

A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu. Czytaj dalej

Dele Alli jako pibe

Powiedziałem sobie, że radykalnie ograniczę pisarstwo futbolowe do czasu, aż skończę tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach”, ale tym razem nie zdzierżyłem, zwłaszcza że temat ściśle się łączy z tematyką przekładanej przeze mnie książki. Wpadam na chwilę, by zwrócić waszą uwagę na pewną fundamentalną różnicę kulturową, która ujawniła się w debacie po jednej z ostatnich wypowiedzi Mauricio Pochettino, tej mianowicie, w której mówił, że w piłce nożnej chodzi o to, żeby w taki czy inny sposób nabrać rywala. I że o to w gruncie rzeczy chodzi również w futbolowej taktyce: żeby zmylić przeciwnika, przykładowo udać, że zagra się w prawo, po czym zejść na lewo.

Rzecz w tym, że definicję „nabierania przeciwnika” trener Tottenhamu rozciąga na takie zachowania, jak niedawny nur Dele Alliego w polu karnym Liverpoolu. Pochettino nie kwestionuje, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z naruszeniem przepisów i godzi się z karą, którą nałożono na jego coraz bardziej kontrowersyjną gwiazdeczkę, przestrzega jednak przed nadmiernym skupieniem się na takich – jak to nazywa – detalach i przed zamienieniem sportu, który wszyscy kochamy, w sztywną strukturę. „Piłka nożna to kreatywny sport”, powiada, a przy okazji wbija szpilę moralizującym w tych dniach na całego Anglikom, przypominając, że podczas mundialu w 2002 r. sam padł ofiarą sztuczki Michaela Owena, który wymusił na sędzim jedenastkę, choć kontakt angielskiego napastnika z grającym wówczas na środku argentyńskiej obrony obecnym trenerem Tottenhamu, był minimalny. Czytaj dalej

Zupa z Anfield

Jurgen Klopp ma zupełną rację, krytykując ludzi, którzy jedząc zupę zajmują się głównie szukaniem w niej włosa. Są takie mecze, po których nie mają sensu rozważania na temat zaniku gry defensywnej, błędów popełnionych przez bramkarzy albo fatalnej polityki transferowej jednego z największych klubów świata, który choć forsy ma jak lodu, wciąż nie potrafi sobie sprawić porządnego golkipera. Są takie mecze, po których powiedzieć, że gole są przeceniane, byłoby niestosownością. Są takie mecze, które oglądasz po to, by wiedzieć, że zima nie będzie trwać wiecznie, a smog się w końcu rozwieje. I może jeszcze po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że w piłce nożnej (jak w życiu?) musisz być odważnym, żeby coś osiągnąć. Że jeśli chcesz grać o wszystko, musisz podjąć ryzyko – nawet jeśli oznacza ono sprzedanie najlepszego piłkarza przed pojedynkiem tej rangi, albo dokonywanie w takim właśnie momencie zmiany bramkarza. Że nie możesz koncentrować się na przeszkadzaniu, wbijaniu kija w szprychy, czekaniu na błąd rywala. Czytaj dalej

Mourinho i moda

Włosy ma szlachetnie przyprószone siwizną. Jeszcze kilka sezonów i za zasługi dla tutejszego sportu dostanie pewnie Order Imperium Brytyjskiego. Stroje jego od lat należą do najdoskonalszych, choć z czasem mniej wśród nich tych pięknych szarych płaszczy z wełny i kosztownych, zawsze zbyt luźno zawiązanych krawatów, a więcej zwyczajnych klubowych kurtek i dresów; w tym roku wyznacza trendy zapinanymi pod szyją na zamek błyskawiczny sweterkami. Kiedy podpisywał kontrakt z Manchesterem United, paparazzi sfotografowali go z butelką zakupioną w jednej z najlepszych londyńskich enotek. Gdy niedawno udzielał wywiadu konserwatywnemu skądinąd dziennikowi, rozmowa była możliwa dzięki jednemu z jego głównych sponsorów, producentowi luksusowych zegarków (innym jest producent równie luksusowych samochodów…). Trochę dziwne, że wciąż udaje mu się zachować nobliwy wizerunek, mówimy przecież o jednym z największych przypadków knajactwa w świecie piłki nożnej.

Tak, oczywiście, macie rację. Czytacie tysiąc sto dwudziesty pierwszy tekst o tym, jak fatalny wpływ na dzisiejszy futbol ma José Mário dos Santos Félix Mourinho; nawet zdążyłem się już kiedyś przyznać, że zawsze, gdy chcę napisać coś nieprzyjemnego pod adresem trenera MU, używam wszystkich jego imion. Po jednym z ostatnich felietonów Barneya Ronaya, poświęconym w gruncie rzeczy sztuce powtórzenia, czuję się jednak zwolniony z konieczności tłumaczenia się z faktu, że znów mam zamiar o tym pisać. Zamiast tego chciałbym wyznać, iż wyobrażam go sobie czasem w remake’u „Niebezpiecznych związków”, obsadzonego w roli do cna zepsutego i kończącego marnie wicehrabiego de Valmonta, albo lepiej jeszcze – w jakimś filmie o podstarzałym Don Juanie, którego dawny urok się wyczerpał, wszystkie dotychczasowe sztuczki przestały działać i pozostaje mu jedynie coraz bardziej wściekłe podgryzanie młodszych i sprawniejszych rywali. Czytaj dalej

Jak hartował się Harry Kane

Nazywał się Lee James Barnard i nawet wyglądem trochę przypominał Harry’ego Edwarda Kane’a. Rocznik 1984, czyli o dziewięć lat starszy od dzisiejszego rekordzisty, do Tottenhamu trafił jako dziesięciolatek, a po tym, jak strzelał gola za golem w młodzieżówce i rezerwach Tottenhamu (w sezonie 2004/05 dziewiętnaście bramek w dwudziestu meczach) pojechał także z pierwszą drużyną na przedsezonowe tournée do Szwecji i strzelił gola już w pierwszym spotkaniu, w którym dostał szansę – pech chciał, że w kolejnym złamał obojczyk i wypadł na kilka tygodni, a okazja do gry w pierwszym składzie przepadła. Pamiętam mecz z Charltonem, w lutym 2006 roku, kiedy właśnie zdejmował bluzę, by pojawić się na boisku przy stanie 3:0 dla Tottenhamu, ale goście strzelili bramkę na 3:1 i ówczesny trener Martin Jol postanowił nie ryzykować – a potem Barnardowi przyplątała się kolejna kontuzja i kolejna przerwa. Zadebiutował w końcu, ale bramki nie strzelił, potem wszedł jeszcze raz i drugi, zatruł się lazanią wraz z dziewięcioma innymi kolegami przed pamiętnym meczem z West Hamem w ostatniej kolejce sezonu, złapał jeszcze jedną kontuzję, został wypożyczony do Crewe Alexandra, ale tam też dopadły go kłopoty ze zdrowiem, w sumie – jak to się mówi – nie spełnił oczekiwań i w 2008 roku, jako dwudziestoczterolatek, został sprzedany do Southend, potem zaś, wyjąwszy względnie udany epizod w drugoligowym wówczas Southamptonie, tułał się gdzieś (i wciąż się tuła) po boiskach angielskiej prowincji.

Czytaj dalej