Że niby ten mecz jeszcze o niczym nie decyduje? Że tyle jeszcze kolejek do końca, tyle okazji do zgubienia punktów, a w wyścigu trzech koni, liczy się przecież jeszcze ten trzeci – w tabeli nadal pierwszy? Wszystko to prawda niby, z drugiej strony jednak znaczenie tego wyniku, nazwijmy je „pozapunktowym”, w dalszej rywalizacji będzie nie do przecenienia. Pomijając wszystkie te informacje o przerwanych seriach MC, pierwszym meczu bez gola od października 2010 itd., było to przecież spotkanie, z którego w szkołach trenerskich powinno się bronić dysertacji; spotkanie, które w wystarczająco bogatej biografii trenerskiej Jose Mourinho może być początkiem ważnego rozdziału, udowadniającego, że można dwa razy wejść do tej samej rzeki.
Owszem, nie dowiemy się nigdy, co by było, gdyby w drużynie gospodarzy mogli grać Fernardinho i Aguero. Zastępujący pierwszego z nich w środku pomocy Demichelis radził sobie z Willianem tylko przez kilkanaście minut, z przodu z kolei para Dżeko-Negredo zachowywała się zbyt podobnie, by narobić kłopotu duetowi Terry-Cahill. Owszem, wypada też zauważyć, że zanim maszyna Chelsea zaczęła funkcjonować, Manchester City stworzył dwie dobre okazje – zwłaszcza tę pierwszą, z dziesiątej minuty, Yaya Toure powinien wykończyć, dokładając nogę do dośrodkowania Kolarova (drugiej nie wykorzystał David Silva). Nie wiem jednak, czy nie będzie to ostatnia uwaga na temat występu MC w tym tekście: reszta jest milczeniem, a właściwie jest hymnem pochwalnym ku czci zawodników i trenera Chelsea.
Jeśliby szukać obrazka podsumowującego ich występ, nie byłaby nim zapewne kontra z pierwszej połowy, kiedy goście błyskawicznie znaleźli się pod bramką Joe Harta, choć mieli wówczas przewagę czterech na jednego, a Ramires mógł doprawdy lepiej uderzyć. Nie będzie nim gol Ivanovicia, choć przypominając go sobie, warto zwrócić uwagę, że obrońca Chelsea uderzał lewą nogą, a mnóstwo miejsca wypracowanego mu przez Ramiresa i Hazarda, było efektem zaniedbań Davida Silvy w grze defensywnej (bez złudzeń i na korzyść Jose Mourinho trzeba tu dodać, że Juan Mata pewnie zachowałby się podobnie jak jego rodak, w odróżnieniu np. od Williana czy Hazarda, którzy z pewnością nadążyliby za „swoim” bocznym obrońcą). Nie będzie nim także żadne z trzech uderzeń zawodników Chelsea w poprzeczkę i słupek – choć kusi to trochę, zwłaszcza w przypadku grającego po raz pierwszy od początku w Chelsea Maticia. Myślę raczej o tym momencie z 92. minuty, kiedy fenomenalny dziś Eden Hazard zdołał po raz kolejny wrócić na własną połowę i wślizgiem przerwać akcję Pablo Zabalety. Mówimy wszak o piłkarzu, który nabiegał się jak mało który i o piłkarzu, w którego statystykach znajdujemy dziś aż szesnaście dryblingów. Oto „nowa” (no, trochę stara…) Chelsea Mourinho: doskonale zorganizowana jako kolektyw, ale złożona z jednostek świadomych swojej odpowiedzialności i ani na chwilę się nie dekoncentrujących.
Jose Mourinho wiedział, co oznacza gra przez MC dwójką napastników – i oczywiście skorzystał też z faktu, że żaden z nich nie kwapił się do popracowania w drugiej linii. Wiedział, że w tej strefie boiska o wywalczenie przewagi będzie najłatwiej. Miał dwójkę nieprawdopodobnie zaangażowanych, dobrze się uzupełniających – inaczej, niż po drugiej stronie – defensywnych pomocników (o: jeszcze jeden symboliczny moment meczu: Nemanja Matić odbierający piłkę Yayi Toure tuż przed polem karnym MC), miał ruchliwego Ramiresa, który schodził we wspomnianą lukę po prawej stronie, miał Hazarda i Williana, których mobilność przed polem karnym co i rusz zmuszała któregoś ze stoperów do opuszczenia strefy obronnej (przeanalizujcie zachowanie Nastasicia przed golem dla Chelsea), żeby Demichelisa nie zostawiać tak przeraźliwie osamotnionym – miał, innymi słowy, pomysł na rozciągnięcie szyków rywala i wykorzystanie wolnej przestrzeni. Równocześnie zaś (wracający za bocznymi obrońcami piłkarze przedniej formacji) niemal całkowicie podciął skrzydła gospodarzy – zresztą nieliczne dośrodkowania były tylko okazją dla Terry’ego i Cahilla do wykazania się, że i oni przed tym spotkaniem solidnie odrobili zadania domowe (wyobrażacie sobie, że dwójka stoperów Chelsea mogłaby zaatakować tę samą piłkę, jak Nastasić i Kompany na początku spotkania?). Podobnie zresztą, jak Petr Czech.
Tak, to był mecz, który o niczym jeszcze nie decydował. Oprócz może mistrzostwa Anglii, które jak przed sezonem odważyłem się przyznawać Chelsea, tak nadal skłonny jestem złożyć w jej ręce. Skoro od lat wszyscy wiemy, że Jose Mourinho nas nabiera, nie dajmy się nabrać także wtedy, gdy mówi o wygrywaniu ligi dopiero w przyszłym roku. Jeżeli po meczu, pytany o wyścig trzech koni, robi skromną minę i mówi, że konie są dwa, trzeci zaś to jeszcze źrebak, który wciąż potrzebuje matczynego mleka (byłżeby on sam, Jose Mario dos Santos Mourinho Felix, strach powiedzieć głośno… kobyłą?) i nauki skakania przez przeszkody, odpowiadamy mu po prostu: wio, koniku.